Liao Yiwu: W hołdzie ofiarom

Dwunastego maja 2008 roku potężne trzęsienie ziemi spustoszyło Wenchuan w Sichuanie. Mieszkam jakieś osiemdziesiąt kilometrów od epicentrum. Trudno uwierzyć, że to już rok.

Nie wiem, czy umarli spoczywają w pokoju, lecz tych, którzy przeżyli, wciąż dręczy wspomnienie śmierci. Wiele mówi się o wzroście liczby samobójstw w strefie kataklizmu. Na przykład o trzydziestotrzyletnim mężczyźnie, któremu trzęsienie ziemi zabrało żonę i synka. Ponoć był nieuleczalnym optymistą, ale w Nowy Rok znaleziono go w kałuży krwi z podciętych żył. Na szczęście bliscy zdążyli. Życie zawdzięcza lekarzowi ze szpitala.

Pewien psycholog uznał to za przypadek „impulsywnego samobójstwa”, do którego popychają Chińczyków nasze święta. Jego zdaniem każdy dzień świąteczny, każda rocznica mogą wywoływać w ocalonych nieznośne napięcie. W głowie brzmią mi słowa słynnego wiersza: „Obcy w obcym kraju, tęsknię za rodziną w święta”.

Ilekroć na Chiny spada kataklizm, stajemy się uchodźcami i obcymi we własnym państwie. Głód z lat 1959–62 zostawił trzydzieści milionów trupów. Rewolucja kulturalna zabiła od dwóch do siedmiu milionów osób. Potężne trzęsienie ziemi w Tangshanie – dwieście czterdzieści tysięcy. My, ocaleni, walczymy dalej, prowadząc bezsensowne życie niczym świnie i psy. Za Mao partia uczyła: „Otrzyj z twarzy plamy krwi, pochowaj ciała towarzyszy i dalej, naprzód!”. Wedle zachodnich norm zdrowia niemal każdy Chińczyk cierpi na tę czy inną chorobę psychiczną, choćby zespół stresu pourazowego. Jesteśmy potomkami i uczestnikami niezliczonych katastrof wywołanych przez naturę oraz ludzi.

Trzęsienie przyszło miesiąc po wydaniu w Stanach Zjednoczonych mojej książki „Prowadząc umarłych”. Wybiegłem z domu i przeżyłem. Nagle znalazłem się w centrum uwagi mediów i znajomych. Bez przerwy opowiadałem o swoich przeżyciach, bezradności, niemożności niesienia pomocy. Wreszcie ktoś z zagranicy przypomniał mi o powinnościach pisarza. „Musisz być w epicentrum i pokazać prawdę. Tragedia kraju jest szczęściem dziejopisa. To okazja i misja od Boga”. Racja. Miałem wrażenie, że przeobrażam się z psa leniwego w mechanicznego. Powlokłem z sobą przyjaciółkę i przez miesiąc węszyłem w gruzach, wysłuchując opowieści tych, którzy pozostali przy życiu. Wszystkie obrazy i słowa zapisywałem w dzienniku. Kiedy lato okazało się zimą, był on już książką o „Wielkim trzęsieniu”.

W styczniu przyszła informacja z Australii, że za wydanie chińskie otrzymałem nagrodę Fundacji Qi. Sprawdziłem, co to za organizacja, i odkryłem, że nagrodę ustanowiono na cześć byłego więźnia politycznego Qi Zunzhou. Dziwnym trafem pan Qi okazał się wychowankiem mojego macierzystego Więzienia Nr 2 Prowincji Sichuan, w którym spędziłem dwa lata za napisanie i rozpowszechnianie poematu „Masakra”, poświęconego krwawej rozprawie ze studenckim ruchem demokratycznym w 1989 roku.

Przeżyłem szok. Nagroda wydawała się gestem wsparcia skazańca wobec skazańca. Byłem wzruszony i podekscytowany – jak więzień na zgrzyt klucza w drzwiach ciemnej celi. Zobaczyłem promyk nadziei. A potem, zgodnie z instrukcjami kapituły, zacząłem starannie planować podróż.

Kiedy dumałem sobie nad mocą niewidzialnej dłoni, która prowadzi mnie przez życie, zadzwonił telefon. Chcieli się ze mną widzieć funkcjonariusze policji.

Było słoneczne popołudnie, zaraz po chińskim Nowym Roku. Lokalny komendant, pan Zeng, sprawiał wrażenie zmęczonego i poirytowanego. Powiadomił mnie oficjalnie, że władze postanowiły odrzucić moje podanie o paszport. Kiedy poprosiłem o słowo wyjaśnienia, odparł: „Sami wiecie”.

Przytaknąłem. „Oczywiście. To będzie burzliwy rok. Pierwsza rocznica trzęsienia, dwudziesta ruchu Tiananmen, dziesiąta rozprawy z Falun Gong, sześćdziesiąta proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej. Te kamienie milowe mogą przyprawiać o ból głowy. Jasne… ale co to ma wspólnego z moim wyjazdem za granicę?”.

Mimo przestróg pana Zenga nie zamierzałem się poddawać. Biuro bezpieczeństwa publicznego było pochłonięte tym, co zostało po trzęsieniu, więc sprawnie zmieniłem miejsce zamieszkania i zameldowałem się w pobliskim miasteczku. W ten prosty sposób zdobyłem paszport, którego w stołecznym Chengdu odmawiano mi dziewięciokrotnie.

Następny miesiąc był drogą przez mękę. Najpierw złożyłem formularz wizowy i poszedłem na rozmowę do konsulatu Australii. Widząc wahanie na twarzy urzędnika, oświadczyłem z patosem: „Nie zamierzam wykorzystać tej sposobności do ucieczki do waszego kraju i zabiegania tam, jak wielu moich żałosnych rodaków, o azyl polityczny. Nie jestem oszustem, tylko pisarzem żyjącym z opowieści ludzi, którzy znaleźli się na dnie naszego społeczeństwa. Choć tego nienawidzę, tu są moje korzenie. Powietrze w Australii jest świeższe, ale to mi nie wystarczy”.

Głos mi nie zadrżał, ale w głębi serca czułem gryzący ból. Życie pisarza nie było łatwe. W ciągu dwudziestu lat przeprowadziłem wywiady z ponad trzema setkami wyrzutków, opisując ich losy naznaczone burzliwymi kampaniami politycznymi i kataklizmami. Jak dotąd żadna z moich książek nie ukazała się w Chinach, gdzie przestrzeń dla siebie mogę znaleźć wyłącznie w internecie.

Trwało to trochę, ale w końcu wyżebrałem wizę. Następnie przystąpiłem do konsultacji z grupą zaprzyjaźnionych jajogłowych, których szczegółowe analizy zrodziły jeden wniosek: „Bracie, nie postępuj lekkomyślnie. Żyjemy w wielkim kraju, którym włada potężny totalitarny rząd. Nie zbliżaj się nawet do oficerów straży granicznej na głównych lotniskach, bo znajdziesz się w tarapatach”.

Podkreśliłem, że mam najprawdziwsze dokumenty: paszport i wizę, czym wywołałem salwę śmiechu. „Staruszku Liao, pięć krzyżyków na karku, a ty wciąż nie dorosłeś. Marzenie o wolności tak cię zaślepia, że nie widzisz świata”. Znajomy prawnik pouczył nawet, bym podczas legitymowania strzegł paszportu jak źrenicy oka: „Nie daj go sobie wyrwać”.

Byłem zdeterminowany, zaplanowałem wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Wspólnie z towarzyszką spakowaliśmy gigantyczny tobół i ruszyliśmy pociągiem z Chengdu do Nanningu w prowincji Guangxi, a stamtąd natychmiast ku granicy Wietnamu. Zatarłem za sobą ślady, wyłączając telefon komórkowy i zamykając internetowe konta. Nie zrobiłem jedynie operacji plastycznej. Przez całą drogę z twarzy nie schodził mi głupi uśmieszek. Wreszcie przechytrzyłem partię – nijak nie wpadną, że wymykam się do Australii przez Wietnam.

Teraz myślę sobie, iż właściwie nie powinno mnie dziwić, że wpadłem na kontroli paszportowej. Ustawiliśmy się z przyjaciółką w długiej kolejce, drepcąc powoli ku granicy. W pewnej chwili wypatrzył mnie oficer i kazał do siebie podejść. Ostrożnie postawiłem większą ode mnie walizę i podałem mu paszport.

„Pierwszy raz za granicę? Proszę o dowód”, powiedział srogo, a ja wyłuskałem z portfela żądany dokument. Oficer wstukał dane do komputera, podniósł głowę i spojrzał na mnie przeciągle: „Mamy problem. Proszę zaczekać w biurze”. „Chcecie obejrzeć mój bagaż?”, zapytałem z udawaną niewinnością. „Tak”, odparł, i czterech funkcjonariuszy odprowadziło mnie do pobliskiego budynku. Nawet nie zostałem zrewidowany. Przez dwie godziny konsultowali się z przełożonymi, a następnie wręczyli mi zaświadczenie: Liao Yiwu, na podstawie artykułu ósmego przepisów imigracyjnych nie możecie opuścić kraju.

Nawet się nie kłóciłem. Po twarzy płynęły mi strużki zimnego potu.

Wciąż jednak nie chciałem się tak łatwo poddawać. Po opuszczeniu biura poszedłem do wioski, skąd uważnie lustrowałem granicę: ogromne mokradło z rzędem drewnianych pali pośrodku. Szybko zrozumiałem, że wiele tam nie zwojuję.

Wróciłem na dworzec autobusowy i przejechałem się do prowincji Yunnan. Jakieś dwanaście godzin później byłem w Mengzi, które od okręgu Hekou dzieliło już tylko pięć, sześć godzin. Pooglądałem Wietnam z naszego brzegu rzeki. Na granicy – bez zmian. Ach, ta potęga komputerowej sieci! Słusznie powiada chińskie przysłowie: „Bezkresna sieć niebios, przez jej oczy nic się nie przeciśnie”.

Przez dwa tygodnie przemierzyłem tysiące kilometrów. Mój dziadowski plan spalił na panewce. Wróciłem do domu zmęczony. Jednak miło było pomarzyć o wolności. Obudziłem się i jestem, gdzie jestem.

Kiedy pracowałem nad książką o trzęsieniu, w pewnym momencie mój umysł osiągnął stan, w którym nie mógł przyswoić nic więcej. Bardzo długo nie chciałem o tym rozmawiać, wracać do dantejskich scen śmierci i bólu. Kiedy dowiedziałem się o nagrodzie, pomyślałem przecież, że może wykorzystać tę sposobność do zobaczenia oceanu na drugiej półkuli i odetchnięcia świeżym powietrzem. Chwila wolności mogłaby pewnie pomóc ukoić rozdygotane nerwy. Cóż, muszę sobie otwarcie powiedzieć, że to marzenie jest zdecydowanie poza moim zasięgiem.

Ilekroć zderzam się z czymś w życiu, obwiniam o to los. Zważywszy, że przeżyłem potworne trzęsienie ziemi, które zabiło tylu ludzi, nie mam powodu do narzekań. Pragnę więc zadedykować tę nagrodę ofiarom kataklizmu, niech będzie żałobnym kirem dla wszystkich lekceważonych, torturowanych, zarżniętych, kroniką bitew ludu ze skorumpowanymi urzędnikami, pamięci z niepamięcią.

Miną lata, a nagroda ta będzie przypominać o mojej książce i haniebnym rozdziale we współczesnej historii Chin.

 

 

Chengdu w prowincji Sichuan, 12 maja 2009 roku