Najlepiej rozmawiać o medytacji z kimś, kto ma w tej dziedzinie jakieś doświadczenie. Ze mną tak nie jest. Dziennikarze często pytają mnie, co robię zaraz po przebudzeniu, zakładając, jak sądzę, że medytuję, ponieważ tak zwykł odpowiadać im Jego Świątobliwość Dalajlama.
Prawdę mówiąc, czuję się wtedy odrobinę zażenowany. Nie mogę powiedzieć, że nie praktykuję, ponieważ zdarza mi się kontemplować, rozwijać uważność i tak dalej. Ale też trudno mi twierdzić, że autentycznie poświęcam się formalnej medytacji. Moja główna praktyka polega na tym, że staram się być uważny, świadomy każdej czynności, idąc, siedząc, leżąc i tak dalej. I sądzę, że chwila za chwilą skupienie to utrzymuję. Poza tym nie mam większego formalnego doświadczenia medytacyjnego, trudno mi więc wykładać medytację innym.
Jak wiadomo, na całym świecie rośnie dziś zainteresowanie medytacją i uważnością. Dobrym tego świadectwem są statystyki Googla. Niemniej wzrostowi liczby wyszukiwań „medytacji” towarzyszy gwałtowny spadek wyników „buddyzmu”. Innymi słowy, znacznie więcej osób chce dowiedzieć się czegoś o medytowaniu niż o buddyzmie. Zapewne dlatego, że zaszufladkowano go jako „religię”, co najwyraźniej studzi apetyty. Medytacji i uważności nie przypięto takiej łatki, więc sięga się po nie swobodniej.
Z jednej strony to wiadomość dobra i zasługująca na uwagę. Fantastycznie, że coraz więcej osób interesuje się medytacją i należy temu przyklasnąć. Są jednak w tym ruchu elementy, które budzą niepokój. Tu i tam wiedzę na przykład tendencję do wykorzystywania medytacji w celach komercyjnych, a wielką stratą byłoby oderwanie jej od tradycyjnych wartości i przebogatych tradycji, z których wyrosła.
Podobnie wyglądały peregrynacje praktyki jogi, która pierwotnie, w Indiach miała charakter czysto duchowy i sekretny, a we współczesnym świecie nader często bywa komercjalizowana i wykorzystywana w celach świeckich. Ten los może podzielić teraz medytacja.
Praktyka medytacji jest przede wszystkim bardzo osobista. Obrócona w biznes, straci szerszy i głębszy kontekst (choćby filozofii, etyki i społecznego zaangażowania), który powinniśmy szanować i pielęgnować. Docenienie tego wymiaru pozwala nam zachować więź z autentycznymi źródłami medytacji. Właśnie dlatego uważam, że przed przystąpieniem do praktyki musimy bardzo starannie sprawdzać swoją motywację. Po co to robimy? Co chcemy osiągnąć? Powinniśmy podejść do tego naprawdę poważnie, żeby jak najdokładniej wiedzieć, czym się zajmujemy.
Badając własne pobudki, tworzymy w umyśle czystą, otwartą przestrzeń, co nie pozostaje bez wpływu na jakość i przebieg medytacji. Bywamy tak skupieni na jej technikach, że tracimy z oczu szerszy obraz mentalnego krajobrazu, który sami dla siebie tworzymy. Tymczasem o wiele ważniejsza od mozolnego szlifowania technicznych detali jest psychiczna atmosfera czy też ogólna postawa, z jaką podchodzimy do medytacji.
Zilustrujmy to anegdotą z biografii Trzeciego Karmapy Rangdziunga Dordże (1284-1339), wielkiego mistrza, który doprowadził do urzeczywistnienia rzesze uczniów. „Ponoć istnieją wskazówki, pozwalające na osiągnięcie wyzwolenia bez praktykowania medytacji – rzekł doń raz jakiś człowiek. – Jeśli to prawda, proszę, udziel mi ich”. „Są pouczenia o niemedytacji – odrzekł Karmapa – ale obawiam się, że nie zdadzą ci się na nic, ponieważ nie zdołasz ich zrozumieć ani wykorzystać, siedząc w wydumanej medytacji, zamiast praktykować sedno. Nawet jeśli je otrzymasz, nie pomogą”. Słowem, jak przychodzi co do czego, najważniejsze nie są techniki. Medytacja ma nas nauczyć rozluźnić umysł sam w sobie. Mówiąc potocznie – odpuścić. To jej istota.
Wskazówki siamathy, medytacji spokojnego spoczywania, służą niepodzielnemu skupieniu umysłu na wybranym przedmiocie. Skoncentrowaniu i ukierunkowaniu energii umysłu. Jak, na przykład, podczas podlewania szlauchem. We współczesnym świecie, zwłaszcza w tętniącym życiem miastach, umysły są bezustannie bombardowane i rozpraszane zewnętrznymi bodźcami; parada rzeczy i doczesnych spraw ciągle kradnie naszą uwagę.
Przeciwdziałając temu szarpaniu, praktyka siamathy zachęca do skierowania umysłu do wewnątrz. Uczy, jak pozwolić rozbieganemu umysłowi wygodnie spocząć w stanie spokoju. Ćwiczenie punktowego skupienia wymaga pewnego wysiłku, jednak mamy być przy tym rozluźnieni. Punktowa koncentracja i odprężenie są bardzo ważne w każdej praktyce medytacyjnej.
Medytacja często wymaga przedmiotu skupienia, który pomaga osadzić umysł i ukierunkować uwagę. Może on być zewnętrzny lub wewnętrzny, jak leżąca przed nami rzecz czy wyobrażony obraz, na których koncentrujemy się bez reszty. Praca z nimi jest metodą osadzenia umysłu.
Praktyka spokojnego spoczywania może być również związana z oddechem, który jako przedmiot skupienia ma wiele zalet. Jako że zawsze nam towarzyszy, nie trzeba go nigdzie szukać. Wystarczy skierować nań uwagę, przez co stanowi prosty i wygodny punkt odniesienia dla medytacji.
Medytując w ten sposób, skupiamy się całkowicie na oddechu, angażując w to umysł bez reszty. Można też powiedzieć, że oddychamy całym sobą albo delektujemy każdym oddechem. I trwamy w strumieniu tej praktyki, bez ustanku poświęcając całą uwagę kolejnym wdechom i wydechom. Jeśli nie jesteśmy w stanie robić tego nieprzerwanie, nie mamy powodu do zmartwień i możemy się po prostu odprężyć. Ważne, byśmy czuli się z tym swobodnie. Niektórzy sądzą, że do odprężenia należy celowo doprowadzić, ale nie o to w tym chodzi. „Próbowanie” jest w końcu przeciwieństwem rozluźnienia.
W podręcznikach medytacji mahamudry (ciagcien, czyli „wielka pieczęć”) i mahasandhi (dzogcien, „wielka doskonałość”) znajdujemy pouczenia, zachęcające do pozostawienia umysłu bezpośrednio w jego ruchu albo w myśleniu bądź postrzeganiu. Uczą one odprężenia w medytacji. Bywa, że nie potrafiąc początkowo skupić umysłu na wybranym przedmiocie, zaczynamy się zamartwiać albo siłować. Nauki mahamudry i mahasandhi mówią nam wtedy, że nie mogąc skoncentrować się na punkcie odniesienia, mamy po prostu pozostawić umysł w tym stanie niemożności. Kiedy zaś widzimy, że potrafimy się skupić, pozostawiamy umysł w możności. Tym, czego mamy nie robić, jest natomiast denerwowanie się z powodu braku skupienia. Nie należy wpadać w panikę, gdy odkryjemy, że umysł się nam wymknął. Jeśli potrafimy się w nim odprężyć, zachowamy uważność – oraz nieprzerwaną podstawową świadomość i przytomność – także w momencie pojawiania się różnych rzeczy.
Innym częstym nieporozumieniem jest traktowanie umysłu jak ciężkiego przedmiotu, który należy zakotwiczyć na oddechu. Niczemu to nie służy. Słyszałem już skargi, że podczas praktyki z oddechem ten ustaje, a że to kłopot, trzeba przerwać medytację.
Nie zmieniajmy umysłu w przytłaczający balast, gdyż nie odniesiemy korzyści z takiej praktyki. Niech będzie płynny niczym wciągane powietrze. Kiedy wydychamy przez nos, pomyślmy: „wychodzi”, pozwalając umysłowi płynąć razem z powietrzem. Nasza uwaga powinna być elastyczna, a nie spięta, kurczowa i sztywna. Dajmy umysłowi być lekkim jak powietrze i unosić się z oddechem. Tymczasem niektórzy robią z niego snajpera, wpatrzonego w cel z palcem zaciśniętym na spuście. Nie takiej koncentracji szukamy w medytacji, tylko płynności i lekkości.
Podczas medytacji oddychamy normalnie, jak zwykle. Nie musimy na nic się silić ani robić nic szczególnego. Wielu w trakcie liczy cykle, wdechy albo wydechy. Wydaje mi się jednak, że na razie lepiej nie zawracać sobie głowy odliczaniem i po prostu odprężyć się, delikatnie skupiając na samym oddechu. Jednoczesne liczenie i utrzymywanie koncentracji może skomplikować i przeładować praktykę, nie zaczynajmy więc od tego.
Jeśli chodzi o czas, popularne pouczenie mówi o „krótkich i częstych” sesjach. To dobry zwyczaj, niemniej sprawa nie jest taka prosta, jeśli marzy się nam pełna praktyka i osiągnięcie przymiotów spokojnego spoczywania, opisywanych w tradycyjnych tekstach. Nie zdobędziemy ich flirtując z medytacją, tylko – nazywając rzeczy po imieniu – praktykując miesiącami w odosobnieniu.
Jeśli poświęcimy się takiej praktyce i autentycznie ją zgłębimy, możemy wcielić przymioty umysłu spoczywającego w stanie spokoju. Codzienna chwila medytacji nie zaprowadzi nas przecież tak daleko. Pomoże, rzecz jasna, uspokoić umysł i zwiększy zdolność koncentracji, lecz nie przyniesie owoców opiewanych w dawnych traktatach. Co gorsza, dziś wyzwaniem jest już samo odosobnienie, gdyż telefony komórkowe działają nawet na odludziu.
Kolejną ważną sprawą jest należyte praktykowanie od samego początku. O ile od razu zainwestujemy w to energię, nasza medytacja będzie rozwijała się prawidłowo. Jeśli jednak zaczniemy od tworzenia złych nawyków, przerodzą się one w skłonności – przeszkadzające w praktyce i trudne do wyplenienia. Jednym z największych wyzwań w medytacji bywa nuda. To po prostu nie jest rozrywka, do jakiej przywykliśmy. Nasz umysł przypomina dziecko, potrzebuje ciągłych podniet i bodźców. Malec może skupić się na chwilę, ale zaraz biegnie do czegoś innego.
Musimy być tego świadomi i zapobiegliwi, zawczasu zastrzegając sobie, że będziemy cierpliwi w obliczu marazmu i nudy. Wytrwałość jest gwarantem rozwoju w medytacji. Jeśli jednak na początku wyrobimy nawyk ulegania zachciankom i rozproszeniu, trudno się go będzie później wyzbyć i ruszyć z miejsca. Zamiast się do tego zmuszać, naprawdę możemy czuć się podekscytowani na myśl o medytacji i znajdować upodobanie w praktyce, a nie wyglądać z utęsknieniem jakiejś rozrywki.
Jeszcze słowo o procesie postrzegania w odniesieniu do medytacji. Na ogół jesteśmy zatopieni w pięciu świadomościach zmysłów, związanych z odbieranymi obrazami, dźwiękami, zapachami, smakami i wrażeniami dotykowymi. Umysł jest nimi bezustannie zaabsorbowany i pochłonięty dostarczanymi w ten sposób przyjemnościami. Oś medytacji stanowi jednak świadomość szósta, a czerpaną z niej przyjemność – skupienie medytacyjne (samten). W dzisiejszych czasach największy nacisk kładzie się na rozwój zewnętrzny, czyli świat, będący domeną pięciu zmysłów. Nasze społeczeństwo nie popycha nas w stronę świadomości szóstej i radości, jaką niesie medytacja. Dla niej to naprawdę trudne środowisko.
Sam pochodzę z miejsca bardzo odludnego i zaniedbanego pod względem materialnym. Korzystaliśmy oczywiście z pewnych wygód i udogodnień, ale nie da się ich porównać z bogactwem i różnorodnością, jakie mamy dziś wokół siebie. Z tej perspektywy można nas uznać za biednych, niemniej sposobem życia, stosunkiem do środowiska naturalnego i wizją radości bardzo przypominaliśmy rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej.
Znajdowaliśmy radość w wielu rzeczach, ale były one znacznie skromniejsze i prostsze od oszałamiającej palety oferty nowoczesności, niewiele różniąc się od tego, z czym od setek lat mieli do czynienia nasi przodkowie. Zdarzały się i nowinki, ale z pewnością nie na miarę dzisiejszej gorączki nowych rozrywek i podniet. Nosiliśmy to, w co ubierali się nasi rodzice i dziadowie, i to samo co oni jedliśmy.
Tamte radości mogły nie być tożsame z przyjemnością koncentracji medytacyjnej, ale w pewien sposób ją przypominały. W naszych umysłach było dużo zadowolenia i mało zmartwień. Przyglądając się współczesnemu światu, trudno natomiast oprzeć się wrażeniu, że niezwykłym postępom w wielu dziedzinach tempa dorównują rozpacz i niedola. Im większe uprzemysłowienie i prymat technologii, tym więcej wokół cierpienia i niezadowolenia.
Skończę na tym. To najlepsze wprowadzenie w praktykę medytacji, na jakie mnie stać. Nie nazwałbym tego zupełnie autentycznymi wskazówkami, ale można zapewne było odnieść wrażenie, że ja nauczałem, a wy słuchaliście.
Kanada, 2017 rok