Dopiero dziś miałem chwilę, żeby spokojnie pomyśleć i ułożyć sobie to wszystko w głowie. Grzeje słońce, ćwierkają wróble – wiosna.
Wczoraj w restauracji, w której można zamówić coś na wynos, wyżalił się mi starsza pani. „Łatwo nie jest i wam, klientom”, westchnęła na koniec. Jeśli porównać tę epidemię do burzy, na pewno nie jesteśmy w epicentrum, ale i tu mocno wieje w oczy.
Nie ulega wątpliwości, że to historyczna chwila, która zapisze się w dziejach ludzkości. Kryzys, który zaczął się na początku roku w Wuhanie, rozlał się na świat, przybierając postać globalnej pandemii. Wszędzie radzą z nią sobie inaczej z uwagi na kulturową i narodową specyfikę. Wszystkim jednak brakuje masek i środków odkażających.
Jako jednostki też uczestniczymy w pandemii na swój sposób. Ja wziąłem urlop przed Nowym Rokiem, żeby spędzić święta w domu. Wyjeżdżałem z Lhasy rankiem 22 stycznia, na dzień przed zamknięciem Wuhanu i wywołanym przez to powszechnym napięciem. Biegnąc na pociąg do Szigace, widziałem tłum ziomków z południowego Tybetu, objuczonych walizami i torbami, prowadzących dzieci i podtrzymujących seniorów. Wielu nie dostało się do obwieszonego lampionami pociągu, w którym panowała zabawowa atmosfera. Naprzeciw mnie siedziała para z Amdo, ojciec i córka. On, ubrany po tybetańsku, nie wyglądał na pasterza, tylko emerytowanego robotnika. Ona, z przekrwionymi oczami i suchą skórą, sprawiała wrażenie zmęczonej życiem i przepracowanej, zajętej robotą (z pewnością nie w biurze) i rodziną dzień i noc.
Na tym etapie nosiłem już cały rynsztunek: maskę, okulary, czapkę. Maski miało na sobie wielu pasażerów, ale z pewnością nie każdy. Wszyscy wciąż byli jednak mili, odnosili się do siebie z szacunkiem i typowo tybetańską uprzejmością. W tłumie wyróżniały się dwie kobiety z podwójnymi maseczkami, których nie zdjęły nawet na chwilę. Fotel obok mnie długo był wolny. W końcu przysiadł na nim młody człowiek z wiszącą pod brodą maską, ewidentnie zbędnym dodatkiem.
W Szigace natychmiast zacząłem się trząść. Przez deszcz, kurz i piach wszystko jest tu zimne i szare. Jak przystało na tę porę roku, miasto tętniło życiem i przedświąteczną krzątaniną. Wieczorem miałem spotkanie klasowe (pierwsze od ukończenia podstawówki), więc czym prędzej pobiegłem na zakupy. Wyobrażałem sobie, że będę chłonął swojską atmosferę, lecz zaraz okazało się, że niczym się to nie różni od Lhasy. Gospodarka rynkowa ewidentnie sprowadza wszystko do wspólnego mianownika. Szybko pożegnawszy się z targiem, poszedłem do apteki po maski. Nie mieli już żadnej, jednak udało się kupić dziesięć w drogerii. Płyn odkażający znalazłem dopiero następnego dnia w innej aptece. Wziąłem dziesięć butelek. Wieczorem zaczęliśmy oczywiście od tego, niemniej w końcu wszyscy doszli do wniosku, że nie dzieje się nic strasznego. Potem była już tylko zabawa, picie i plotki. Miło – ale w sumie też dziwnie.
Pierwszego dnia Nowego Roku tybetańskie rodziny zasiadają za stołem, racząc się owczym łbem i płuckami oraz czangiem, jęczmiennym piwem. Raczej nie tak wyobrażacie sobie szaloną zabawę!
Drugiego dnia Nowego Roku tybetańscy chłopi zbierają się wokół klasztornego dziedzińca i oglądają operowe perypetie Nangsy Obum. Każda rodzina zna swoje miejsce, jakby było ono szczeblem w drabinie społecznej. Grają ciągle to samo przedstawienie, ale starych aktorów zastępują młodzi, więc nie można powiedzieć, że nic się nie dzieje.
Trzeciego dnia Nowego Roku ogłaszają przez uliczne głośniki, że wszystkie imprezy są odwołane i nie należy się nigdzie schodzić. To pierwszy skutek uderzenia skrzydeł wuhańskiego motyla odczuwalny w naszej wiosce. Chłopi są na to zupełnie nieprzygotowani – wstrząśnięci i rozgoryczeni. Wyniesienie stołów i krzeseł z klasztornego dziedzińca wcale nie jest proste, jednak klamka zapadła i wszystkie imprezy zostają odwołane. Następnego dnia zamykają herbaciarnie, restauracje i gorące źródła. Stanowczo, sprawnie.
Czwartego dnia Nowego Roku żegnam się z rodzinną wioską i wracam do Lhasy. W pociągu wszyscy noszą maski i mają smutne miny. Ewidentnie nie poświętowali i martwią się tym, co ich czeka. Siedząca naprzeciw starsza pani ciągle mnie pyta, czy wirus dotrze do Lhasy, i zaraz odpowiada sobie, że dzięki błogosławieństwom tylu mnichów i inkarnowanych lamów na pewno nie wydarzy się nic złego. Uspakajam, że będzie dobrze, ale na wszelki wypadek szybko dodaję, że Lhasa nie różni się niczym od reszty kraju, więc każdy musi się pilnować. Na stacji sprawdzają nas bardzo szczegółowo, opuszczamy dworzec dopiero po godzinie. Wszystkim mierzą temperaturę, przepytują, spisują niezliczone dane.
Każdy Tybetańczyk zna dziś jednego wuhańczyka: Zhanga X.
Zamiast winić tego anonimowego towarzysza za przywleczenie choroby do Tybetu, warto mu podziękować za cenną lekcję. Dzięki niemu wszyscy przekonali się na własnej skórze, jak chronić się przed epidemią. Alternatywą była głupia beztroska albo histeryczne panikowanie, a tak zafundowano nam naukowy racjonalizm.
Starsi pamiętają epidemie z poprzedniego stulecia. Ojciec opowiadał mi, że w latach siedemdziesiątych pewien wieśniak zaraził się czymś od zdechłego jaka. Dostał wysypki i błyskawicznie umarł. Dla rodziny była to katastrofa, bo nikt nie chciał im pomóc. Chodzili od drzwi do drzwi z kciukami uniesionymi w tradycyjnym błagalnym geście. W końcu zmarłego pogrzebano w ziemi, ale że u nas zwiastuje to nieszczęście na pokolenia (od XIII wieku zwłoki ćwiartujemy i oddajemy ptakom), wieś odzyskała spokój dopiero po wykopaniu i spaleniu kości.
Kilka dni temu znajomy podzielił się ze mną opowieścią swojego ojca o chorym na ospę, zamkniętym w namiocie na pustkowiu. Jedzenie donosili mu krewni, którzy pewnego dnia zauważyli, że ze środka nie dobiegają żadne dźwięki. Kiedy otwarto namiot, okazało się, że ten mężczyzna wygrzebał nożem jamę w ziemi i tam umarł. Wykopał sobie grób! Niesamowita odwaga i godność!
Jestem już w pracy i skrupulatnie przestrzegam wszystkich zasad. W domu głównie czytam. Tradycyjne obchody noworoczne właściwie mamy za sobą. Wirus sieje spustoszenie na całym świecie; listę nowych ognisk otwierają Włochy, Iran, Japonia, Korea. Umierający umierają, izolowani poddają się kwarantannie, szaleńcy szaleją – jak to w życiu.
Lhasa, 29 lutego 2020