Od 2009 roku w proteście przeciwko chińskim rządom dokonało samospaleń dwadzieścioro siedmioro Tybetańczyków. Tylko od stycznia uczyniło to czternaście osób. W ciągu ostatniego roku zginęło w ten sposób dwudziestu ludzi. Nie wiemy, ilu torturowano i uwięziono od chwili wybuchu protestów w 2008 roku. Jak zareagowali na tę katastrofę Chińczycy? Głównie milczeniem.
Czemu? Tybetańskie przysłowie powiada, że Tybetańczykom zgubę przynosi nadzieja, Hanom – podejrzliwość. Nie mam pojęcia, kiedy i skąd się wzięło. Wiem tylko, że powtarza je wielu Tybetańczyków – znacząco, drwiąco, bezradnie.
Hanowie, którzy stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent populacji Chin, mają w swych annałach podobne dictum: „kto nie z nas, serce inne mieć musi”.
W samych słowach nie ma nic groźnego, jednak z biegiem lat zrodzone z nich uczucia skrystalizowały się w klimat otwartej przemocy. Mniejszości są kłodą na drodze do wielkiej jedności różnych nacji Chin, trzeba je więc zsinizować lub wytępić. Zamieszkujące w Chinach mniejszości etniczne – Tybetańczycy, Ujgurzy, Mongołowie i inni – wiedzą, że jest to pogląd szeroko rozpowszechniony, normalny, i że nie mogą liczyć na empatię większości.
Przemówiło tylko kilku Hanów. Adwokat praw człowieka Teng Biao powiedział w tym roku: „Chińscy intelektualiści aktywni w przestrzeni publicznej zmilczeli (samospalenia), udając, że nie wiedzą, co się dzieje. Są równie bezwstydni jak sami mordercy”. Po spacyfikowaniu przez władze tybetańskich protestów w 2008 roku Teng i dwudziestu innych chińskich adwokatów praw wystosowało publiczną deklarację gotowości udzielenia pomocy prawnej aresztowanym Tybetańczykom. On stracił za to licencję, ale problemy mieli też inni. W zeszłym roku środowisko to było celem bezpardonowego ataku i dziś bardzo niewielu skłonnych jest występować w drażliwych sprawach tybetańskich.
Kiedy przychodzi do mniejszości, podwójne standardy stosuje nawet część chińskich dysydentów i obrońców praw człowieka. Według nich owe prawa, demokracja, wolność i inne wartości przysługują wyłącznie Hanom. „Przepraszamy, nie dla was pławienie się w ich blasku”, mówią mniejszościom. Choć uważają się za ofiary autokratycznej władzy, nie zdają sobie sprawy, że w oczach mniejszości sami uosabiają reżim, i że krzywdzą.
Władze powtarzają, że „wyzwoliły” Tybet, przynosząc „szczęście” sześciu milionom Tybetańczyków. Dlaczego więc tyle lat po 1959 roku dawni niewolnicy powstają przeciwko swym wybawcom? Władze mają wytłumaczenie: wszystkiemu winna jest „klika Dalaja” – to ona organizuje protesty, wyprowadza na ulice młodzież, sieje gwałt. Chińskie media przekuły to łgarstwo w opinię publiczną: Chińczycy, indoktrynowani przez swoje środki masowego przekazu, nie rozumieją, dlaczego Tybetańczycy protestują, i nie dbają o to.
Tybetańczycy nie mają w Chinach głosu. Żyjący na wygnaniu od pięćdziesięciu trzech lat Dalajlama, zaginiony od lat siedemnastu Panczenlama, dwadzieścia siedem osób w wieku od siedemnastu do czterdziestu jeden lat: mnisi, mniszki, chłopi, pasterze, uczniowie, rodzice, którzy dokonali samospaleń – wszyscy oni istnieją w chińskiej przestrzeni publicznej tylko jako obrazy, zniekształcone potwarzą i kłamstwem.
Ilu przedstawicieli tybetańskich elit zostało znikniętych przez aparat partii i gnije gdzieś teraz w czarnych więzieniach?
A Hanowie milczą dalej. Wielu robi to dlatego, że uznają ideę wielkiej jedności, wedle której mniejszości należy wtłoczyć w sztancę służącą chińskim rządom. Drudzy nie mówią nic, bo pilnują swojego nosa, zmieniając tradycyjną konfucjańską zasadę w czysty egoizm. Trzeci zwyczajnie się boją. Niedawno ktoś z Pekinu umieścił informację o samospaleniu Tybetańczyka na mikroblogu serwisu Sina i w środku nocy został zabrany przez policję na komisariat, gdzie ostrzeżono go, że ma więcej nie wspominać o Tybecie.
Milczenie to można przerwać. Jeśli Hanowie i Tybetańczycy będą mówić o tym, co widzą i słyszą, machina niczym nieokiełznanych represji stanie, a nawet jeśli nie, to przynajmniej zwolni i być może następna wystrzelona kula minie cel. Przekleństwem Tybetańczyków jest nie nadzieja, lecz cisza.
Mamy prosty wybór – jeśli nie zechcemy zostać zniszczeni, musimy ją strzaskać.
13 marca 2012