Pace Gjal: Nasza złota ojcowizna, wasze nieużytki

Otwórzcie pierwszą lepszą chińską publikację naukową albo partyjny dokument poświęcony Wyżynie Tybetańskiej, a zaraz znajdziecie któreś z tych określeń (jeśli nie ich komplet): „trudne warunki”, „surowy klimat”, „siarczysty mróz”, „sucha ziemia”, „nieużytki”, „delikatny ekosystem”. Skąd biorą się te apokaliptyczne frazy? A przede wszystkim, czy mają pojęciowe odpowiedniki w językach rdzennych mieszkańców – tybetańskich pasterzy i rolników?

Wyżynę Tybetańską nazywa się często „zbiornikiem Azji”, ponieważ dostarcza wodę 1,4 miliarda ludzi (piątej części ludzkości) we wschodniej, południowej i południowo-wschodniej części kontynentu. Jeśli dodać do tego miliony arów soczystych pastwisk, zasługuje raczej na miano źródła życia, a nie suchego, niegościnnego pustkowia.

Uczeni twierdzą, że tybetańskie łąki ukształtowały się przed ośmioma tysiącami lat. Według rodzimych mitów dawno temu nasz płaskowyż zamieszkiwały słonie i nosorożce. W 2020 roku paleontologowie ogłosili odkrycie w Tybecie szczątków wołów i nosorożców sprzed 5200 lat, nie wspominając, rzecz jasna, o starożytnych podaniach. I tak wiedza naszych przodków stała się waszą naukową sensacją.

W dystopicznym opowiadaniu Dolina czarnych lisów tybetański pisarz Cering Dhondup opisuje fikcyjny okręg, w którym chińska kopalnia przynosi zagładę szemrzącym potokom, gęstym lasom i łąkom pokrytym kobiercem lepiężników, rdestów, gojników, śnieżnych lilii, białych i czarnych goryczkowców, himalajskich astrów, mleczy, piołunów, pięciorników i niezliczonych innych kwiatów.

Kiedy dorastałem w koczowniczej społeczności w latach dziewięćdziesiątych, jedną z naszych ulubionych zabaw było zbieranie roślin i licytowanie się znajomością ich nazw. Zwycięzca z reguły potrafił zidentyfikować ponad pięćdziesiąt. W razie wątpliwości o bezstronne rozstrzygnięcie sporu prosiliśmy starszych. Sędziowie zaśmiewali się do rozpuku, ilekroć odkryli, że w zapale rywalizacji dzieci zmyślały, nadając kwiatom własne nazwy. Jak powiada tybetańskie przysłowie: „jeśli chcesz więcej widzieć, wejdź na górę; jeśli chcesz więcej wiedzieć, zapytaj starszego” (aczkolwiek – o czym zaraz – wiarę w ich mądrość metodycznie podkopuje dziś chińska szkoła).

Tybetańscy poeci często tkliwie opisują „uzdrawiający” płaskowyż i zamieszkujące go istoty, kryształowe potoki i lecznicze zioła. Wedle popularnej epopei o królu Gesarze naszemu krajowi – którego życiodajność, co ciekawe, ma barwę nie zieleni, a złota – błogosławi „tysiąc lotosów”.

Możecie sądzić, że maluję romantyczny obraz życia na Wyżynie Tybetańskiej, niemniej jej rdzennych mieszkańców naprawdę nie zaprząta chłód ani brak tlenu. Jasne, zimą jest zimno, ale od tego są kożuchy z owczej skóry. Śnieżna burza może zdziesiątkować stado, lecz i to idzie przeżyć dzięki głęboko zakorzenionej kulturze wzajemnej pomocy. „Poza okresem kolektywizacji w latach pięćdziesiątych – mówił mi staruszek ze wschodniego Tybetu – śmierć z głodu i nędzy była u nas nie do pomyślenia”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te „trudne warunki”, „surowe klimaty”, „siarczyste mrozy” i „nieużytki” służą głównie uzasadnianiu ingerencji chińskiego państwa.

Zmieniona ziemia

Od czasów Mao tybetańskie ziemie konsekwentnie nazywa się niezbywalną własnością chińskiego państwa, wymazując emocjonalną i historyczną więź Tybetańczyków z ich ojcowizną. Od połowy lat dziewięćdziesiątych władze dodatkowo grodzą pastwiska i za pomocą drutu kolczastego zmieniają pasterskie tradycje wspólnego wypasu, narzucając obcy język gospodarstw, granic, przepisów i kontraktów. Państwowa terminologia i definicje ogołacają krajobraz z rdzennej, tybetańskiej wizji ziemi i przyrody.

Grodzenie opiera się na założeniu, że nadmierny wypas prowadzi do degradacji łąk, jak w Tragedii wspólnego pastwiska Garretta Hardina, dla którego jest ono nieracjonalne i szkodliwe dla środowiska. Ta przebrzmiała wizja uzasadnia wszystkie narzucane odgórne rozwiązania, które łączą mechanizmy rynkowe, hasła prywatyzacji, „naukowego” zarządzania i „zielonego” rozwoju, sprowadzającego się do masowego osiedlania koczowników.

Dla Tybetańczyków ziemia jest dziedzictwem przodków, a nie nieużytkiem. Ma wymiar społeczny i duchowy. O jej dobro dbają lokalne i władające górami bóstwa, którym składa się codzienne ofiary. Wedle tej tradycyjnej wizji ludzie nie są panami ziemi, zamieszkiwanej przez potężne istoty takie jak nagowie. Fundamentem złożonego systemu wierzeń jest relacja wzajemnej zależności, łączącej ludzi, ich ojcowiznę, bóstwa gór i zwierzęta, od których zależy pomyślność: jaki, konie, owce i kozy.

Jeszcze bardziej dolegliwe od polityki gruntowej jest poddawanie codziennego życia Tybetańczyków administracyjnej kontroli chińskiego państwa, które winą za gospodarczą marginalizację, degradację ziemi i „niską jakość zasobów ludzkich” nieodmiennie obarcza „zacofanych” koczowników.

Polityka zaszczepiania niższości

Dzisiejsze grodzenie pastwisk i osiedlanie nomadów stanowią elementy pakietu „misji cywilizacyjnej”, na którą składają się „kształcenie”, „modernizowanie” i „podnoszenie jakości” Tybetańczyków. Od lat dziewięćdziesiątych język polityki rozwoju stygmatyzuje tybetańskich pasterzy jako „zacofanych” (chiń. luohou), utrwalając uprzedzenia chińskich aparatczyków i mieszkańców miast. Większość badaczy skupia się na ekonomicznych konsekwencjach polityki i dyskursu rozwoju, nie zastanawiając się, jak wpływają one na ludzką psychikę.

W 1997 roku władze lokalne zbudowały w naszym regionie szkołę z internatem. Drogą losowania zostałem jednym z jej pierwszych siedmiu uczniów. Większość rodzin nie chciała posyłać dzieci do szkół i płaciła za to wysokie grzywny. Szkoła zapewniała tylko wrzątek i kawałek pieczywa na śniadanie, obiad i kolację (a dzięki naszym niezawodnym jakom przywykliśmy do jedzenia mleka, jogurtu i masła). Zimą w prymitywnym betonowym budynku temperatura spadała do siedmiu stopni poniżej zera. Wszyscy uczniowie i nauczyciele mieli spękaną skórę na dłoniach i stopach oraz purpurowe policzki. Lekcje prowadzono po tybetańsku i chińsku.

Najważniejszą misją szkoły nie było uczenie poszczególnych przedmiotów, tylko fundamentalne przeobrażenie naszych umysłów i systemu wartości. Za sprawą nauczycieli – Tybetańczyków z położonych niżej wiosek, niedawnych absolwentów chińskich uczelni – szybko dowiedzieliśmy się, co to „czystość” (której brakowało naszym ciałom), „ogłada” (której brak był mankamentem naszego wysławiania) i „lepsze życie” (do którego mieliśmy aspirować). Lepienie z nas idealnych, nowoczesnych poddanych uświęcało wszystkie środki. Bicie – i ból – były na porządku dziennym. Najgorzej znosiłem tłuczenie bambusowym kijem w zmarznięte dłonie. Jak powiada nasze przysłowie, „ból minie, ale nigdy go nie zapomnisz”. (Nie twierdzę, że Tybetańczycy nie znali wcześniej kar fizycznych. Nam, z uwagi na wspomniany „cywilizacyjny” charakter, kazano jednak być za nie wdzięcznym).

„Uczcie się pilnie, jeśli nie chcecie być ciemni jak wasi rodzice”. „Jeżeli nie zaczniecie się uczyć, zostaniecie na zawsze głupimi koczownikami”. Nauczyciele wpajali nam nienawiść do własnego dziedzictwa, do starszych, nawet do rodziców. Mieli uosabiać państwo i przekonywać, że dobre życie jest daleko stąd, nie w naszych społecznościach. Karać za to, że jesteśmy dziećmi tybetańskich koczowników. Wstydziliśmy się swojego pochodzenia, czuliśmy rosnącą niechęć do własnego otoczenia i jego obyczajów.

Powie ktoś, że nadużywam zaimka „my”, jakby wszyscy tybetańscy koczownicy wyznawali takie same poglądy i wartości. Bez żadnych odstępstw, zapożyczeń, kolaboracji? Oczywiście, zgadzam się, ale jak mówi kenijski pisarz Ngũgĩ wa Thiong’o, kiedy zewnętrzna presja jest tak wielka, że „odbiera ludziom wiarę we własne imię, we własny język, we własne środowisko, w spuściznę własnej walki, we własną jedność, we własne możliwości i ostatecznie w nich samych”, niszczycielskie skutki tego, co nazywam politycznym wpajaniem kompleksu niższości, są odczuwane przez całą grupę, a nie tylko jednostki.

„Ludzie muszą to zrozumieć. Ludzie to zrozumieją”

Mnie pomogło niespodziewane spotkanie z językiem angielskim w szkole średniej. Odnalazłem nawet swój głos w antropologii. Latem 2017 roku, pracując nad doktoratem, rozpocząłem dwuletni projekt badawczy w pasterskiej społeczności, we wschodnim Tybecie. Aczkolwiek musiałem wydawać się bardzo naiwny, zadając swoje dziwaczne pytania, uznano mnie tam za swego, dzieląc ze mną radości i smutki.

Najbardziej bolało mnie to, że wielu tybetańskich pasterzy przyswoiło narzucane przez chińskie państwo poczucie niższości. Systematyczne podkopywanie tradycyjnych wartości i stylu życia znajduje odzwierciedlenie w codziennym języku. Odpowiadając na moje pytania, ludzie nieodmiennie zaczynali od deprecjonowania siebie: „oczywiście jako zwykły koczownik nie mam żadnej wiedzy ani wykształcenia”. Wielu też ewidentnie straciło wiarę w siebie. I w bezcenną mądrość zrodzoną z relacji z własną ziemią i światem, w nazwy unikalnych roślin oraz w ich właściwości.

Są przecież i tacy, którzy wciąż twardo kwestionują narrację „zacofania”. Zakończę słowami Akhu Sonama Tasziego (pseudonim), siedemdziesięcioletniego wizjonera i przywódcy, który zorganizował protest przeciwko kopalni: „Kiedy tam wrócisz, chcę, żebyś powiedział coś światu. To my, tybetańscy pasterze, jako pierwsi mieszkaliśmy na tej ziemi. Jesteśmy tu od tysięcy lat. Nie można powiedzieć, że zawsze chroniliśmy to miejsce, ale nigdy nie wyrządzaliśmy mu krzywdy. Dziś wielu powiada, że niszczymy ten kraj nadmiernym wypasem. A co z kopalniami? Co z łąkami grodzonymi drutem kolczastym? Mówią też, że jesteśmy zacofani. Tylko czy współczesny model rozwoju nie opiera się aby na dewastacji środowiska naturalnego? Jeśli twierdzą, że zostaliśmy w tyle, to odstajemy od nich wyłącznie w dziele niszczenia przyrody. I dobrze nam z tym. Powiedz to światu. Ludzie muszą to zrozumieć. Ludzie to zrozumieją”.

 

6 lutego 2021

 

 

 

Autor – w wersji anglojęzycznej: Huatse Gyal – jest doktorantem Uniwersytetu Michigan.

Za American Ethnologist