Oser: Losarowe taszi delek

Mamy dziś drugi dzień Losaru, Nowego Roku naszego kalendarza, wody i smoka, w cyklu rabdziung dwa tysiące sto trzydziestego dziewiątego. Chciałabym więc złożyć „losarowe taszi delek”, życzenia „pomyślnego i szczęśliwego nowego roku” dziesięciu tysiącom Tybetańczyków, zwłaszcza seniorom, których uznano za bandytów z powodu odbycia pielgrzymki buddyjskiej – tyle że jak ktoś słusznie zauważył, ani nam taszi, „pomyślnie”, ani delek, „szczęśliwie”, i jeśli już czegoś, to powinniśmy życzyć sobie raczej zab zab dzie, „bycia ostrożnym”.

Od pierwszego do dziesiątego stycznia w indyjskiej Bodh Gai, w sanktuarium wadżrasany, Jego Świątobliwość Dalajlama udzielał po raz trzydziesty drugi abhiszeki Kalaczakry. Uczestniczyło w niej niemal pół miliona buddystów z całego świata, w tym ponad dziesięć tysięcy wiernych z różnych regionów Tybetu i jakiś tysiąc Chińczyków z ChRL.

W Tybecie zawsze było trudno o paszport, a po protestach w 2008 roku przestano wydawać je w ogóle. Przed dwoma laty władze postanowiły okazać odrobinę serca seniorom i dokumentami podróży zaczęto nagradzać szczęśliwców, którzy ukończyli sześćdziesiąty rok życia. Nic dziwnego, że pośród tybetańskich pątników w Bodh Gai przeważali ludzie starzy, marzący o darśanie, o ujrzeniu przed śmiercią twarzy swego Rdzennego Lamy. Traf chce, że jest nim dla nich żyjący od pięćdziesięciu trzech lat na wygnaniu Dalajlama.

Kiedy ceremonia dobiegła końca, pielgrzymi ruszyli w drogę do domu, pokrzepieni, po gehennie z podaniami o paszport i wyczerpującej podróży do Indii, nektarem nauk Buddy w jego najświętszym sanktuarium. Oszołomieni chwilą szczęścia nie sądzili zapewne, że wprawiono już w ruch machinę okrutnej odpłaty.

Najpierw, na jednym z lotnisk albo na przejściu granicznym w Dramie, zostali przesłuchani oraz przeszukani przez chińskich policjantów i żołnierzy, konfiskujących hurtem wszystko, co kojarzyło się im z buddyzmem – choćby zabrane z domu księgi religijne czy kupowane na prezenty tybetańskie lekarstwa.

Z wiernych pochodzących z Amdo i Khamu zrobiono grupy, które przewieziono do Lhasy, a następnie rozesłano dalej pociągami. Na miejscu każdy człowiek z transportu musiał uzyskać przepustkę do domu w postaci poręczenia dwóch aparatczyków z rodzinnych stron. (Tych, którzy przekraczali granicę nieco później, zawożono jeszcze po drodze do Szigace na tygodniową „reedukację”.)

Pielgrzymów z Lhasy – w zdecydowanej większości ludzi starych: emerytowanych urzędników, miastowych i okolicznych chłopów, oraz garstkę młodzieży – czekały jeszcze większe atrakcje. Na początek spotkanie z właściwym komitetem dzielnicowym i, jeśli dotyczyła, jednostką organizacyjną (albo produkcyjną) oraz z delegaturą Biura Bezpieczeństwa Publicznego. Przedstawiciele tych instytucji prowadzili przesłuchania wspólnie: Kogo widzieliście na abhiszece Kalaczakry? Co dokładnie mówił Dalajlama, Samdong Rinpocze i nowo wybrany kalon tipa? Jakich ludzi stąd tam spotkaliście? Ile pieniędzy wydaliście na ofiary? Ile daliście Dalajlamie, ile innym hierarchom? I tak dalej, i tak dalej, i znowu.

Z początku pątników wzywano pojedynczo i nie trwało to zbyt długo. Ponoć niektórzy przedstawiciele komitetów dzielnicowych zachowywali się całkiem przyzwoicie, choć zdarzali się i tacy, którzy lubili wrzasnąć: „Co z was za ludzie?! Jecie z naszej miski, ale głowę do snu układacie po tamtej stronie! Co sobie wyobrażacie?!”.

Chyba wszystkim, którzy wrócili z Indii i zostali „zaproszeni na herbatkę”, odebrano paszporty.

Wielu uznało, że to załatwia sprawę i zakończy te męki, ale byli w wielkim błędzie. Na początku lutego po większość lhaskich pielgrzymów zapukała policja. Mówili, że zabierają ich „na naukę”. Przyszli nawet po osiemdziesięciolatków. Brali ich kolejno, jednego po drugim, bo – jak gruchnęło po mieście – „wypłynęli w przesłuchaniach”. W tym momencie wybuchła regularna panika. Nikt nie wiedział, jakimi metodami będą się posługiwać na tych „lekcjach”, żeby wyciągnąć coś więcej.

Młodzi, których krewnych zabrano, zaczęli dyskusję na Weibo. Posty szybko „zharmonizowano”, ale znajomy zachował zrzuty z ekranu. Wyglądało to tak:

„Rodzina pisze z Lhasy, że ostatnia noc była ciężka, niebo grafitowe. Wczoraj rano musiała iść Amala. W południe przyszła po kołdrę i do tej pory nie wróciła. Rozumiemy, że nie są szczęśliwi, że była z pielgrzymką w Indiach. Długo tak będzie studiować? Nie umie nawet czytać po chińsku”.

„Z mamą reedukują w Lhasie osiemdziesięcioletnią babcię. Tylko z komisariatu Kire wysłali wczoraj trzy minibusy. Ludzie mówią, że to potrwa dwadzieścia dni. Rozumiem ciśnienie związane ze strzeżeniem stabilizacji w Tybecie, ale mam nadzieję, że nie dręczą staruszków wierzących w buddyzm i że ich nie biją. Amala właściwie nie rozumie po chińsku i nie umie czytać. Mam nadzieję, że musi tylko chodzić na lekcje i uczyć się przepisów regulujących kwestie etniczne”.

„Amala całe życie prowadziła dom. Nie zna chińskiego. Wszystkie dzieci mają już własne rodziny. Normalnie robi sobie buddyjskie pokłony, gra w madżonga, nic więcej. Słyszałem, że trzymają ich na zachodnich przedmieściach w barakach wychowawców ze straży granicznej. To już drugi dzień, jak nie pozwalają jej wrócić do domu. Jak długo chcą się nad nią pastwić? Kiedy wreszcie przestaną dręczyć ciała i serca tych ludzi?!”.

„Modlę się za rodaków, którzy nie będą dziś spać we własnych domach, tęskniąc za bliskimi. Niechaj Budda błogosławi niewinnym i ich chroni, niech pozwoli im szybko i bezpiecznie wrócić do rodzin, zwłaszcza naszej osiemdziesięcioletniej Amali. Wszyscy na Ciebie czekamy!”.

„Czy jest na to jakieś prawo? Jak nazwać dwudziestoczterogodzinne uwięzienie? A dłuższe?”.

„W nocy strasznie wiało. Wszystkie Amale muszą być bardzo zziębnięte. Wasze dzieci znoszą to, czego znieść się nie da, pozwalając Wam cierpieć”.

„Wróćmy do tego dla wszystkich tych staruszków, którzy znikli w Lhasie bez żadnego powodu. Wyjeżdżali za granicę w majestacie prawa, w zgodzie ze wszystkimi przepisami. Jestem przekonany, że odpowiednie departamenty doskonale o tym wiedziały. Dlaczego więc się na to zgodzili, czemu czekali na wyrównanie rachunków, po co ich teraz kolejno przesłuchują? Czy taktyka strzeżenia stabilizacji zawsze musi być podła i budzić obrzydzenie?”.

„Co się tyczy staruszków, którzy w zgodzie z prawem pojechali na uroczystość religijną i muszą teraz pakować kołdry, opuszczać bliskich i uczyć się czegoś w koszarach na podstawie nikomu nieznanych rozkazów, pragnę spytać, czy odpowiednie departamenty sądzą, że ci niepisaci, nieczytaci, bezbronni, sędziwi ludzie mogą rzeczywiście wywołać bunt przeciwko temu państwu?”.

„Nasza sześćdziesięcioletnia mama została aresztowana! Mówią, że nie będzie jej dwa albo trzy miesiące! Pod płotem kompleksu, w którym trzymają kilkuset staruszków, płakał dziś tłum ludzi. Tamci machali z daleka jak szaleni, żeby pokazać, że mają się nie mazać. Niektórzy odwracali się plecami, żeby nie było widać, że sami też płaczą! Nie dało się na to spokojnie patrzeć. Wróciliśmy do domu puści. Jak moglibyśmy świętować teraz jakiś Nowy Rok?! Umówiliśmy się, że zamiast zabaw pójdziemy na pielgrzymkę”.

Z podobnych postów i innych wiarygodnych informacji wynika, że w samej Lhasie stworzono co najmniej siedem „klas”. Jedne w wojskowych barakach, inne w zakładach pracy, takich jak ośrodek szkolenia nauczycieli Chengguanqu pod Drepungiem, i w hotelach przy ulicach Sera i Jiangsu. „Reedukowanych” skoszarowano też w stołecznych okręgach Czuszur i Tolung, tam gdzie trzymali kiedyś więźniów politycznych. Szacuje się, że w takich warunkach „uczy się” obecnie ponad tysiąc uczestników ceremonii w Indiach. Ich bliscy i krewni muszą to bardzo przeżywać. I bać się. A mówimy tu tylko o Lhasie. Nie mamy pewności, co dzieje się gdzie indziej w Tybetańskim Regionie Autonomicznym i na ziemiach tybetańskich przyłączonych do prowincji Gansu, Qinghai, Sichuan i Yunnan. Nie wiadomo też nic pewnego o planowanej długości tych edukacyjnych turnusów. Jedni mówią dwadzieścia dni, inni – do końca marca lub początku kwietnia, ktoś jeszcze słyszał, że potrwa to dwa, trzy miesiące. Konieczność tak długiego zdobywania wiedzy może się wiązać z nadejściem marca, najgorętszego okresu w Tybecie. W takim układzie pytanie brzmiałoby – żeby czemuś zapobiec czy raczej coś sprowokować? Znajomy zauważył przytomnie w sieci, że „strzeżenie stabilizacji takimi metodami może odnieść tylko przeciwny skutek”.

Zaczęli więc edukować w izolacji. Z początku nie pozwalali na wizyty krewnych ani na posiadanie telefonu komórkowego. Nie wolno też było donosić ubrań i jedzenia. Potem pewne „klasy” zgodziły się na widzenia. Warunki bytowe też są różne. W niektórych miejscach trzymają po kilkanaście sędziwych osób w jednym pokoju, na piętrowych łóżkach.

Słyszymy, że internowani poddawani są „edukacji patriotycznej”, zgłębiają przepisy oraz politykę państwa wobec religii itd. Doszło ponoć do tego, że puszczają propagandówki z lat sześćdziesiątych minionego stulecia, takie jak „Niewolnik”, które mają przypomnieć o horrorach „starego” i urokach „nowego” Tybetu. Potrzebne są też „zaliczenia” – publiczne chwalenie się nowo zdobytą wiedzą, opisywanie jej wpływu na zmianę poglądów i dotychczasowego myślenia, porównywanie starego z nowym, „wspominanie dawnej goryczy i cieszenie się obecnym szczęściem”, okazywanie wdzięczności za dobroć partii. Najważniejsze są jednak ciągłe przesłuchania. Tak właśnie wygląda „nauka”. Ludzie, którzy pamiętali rewolucję kulturalną i wiele innych kampanii politycznych, zaczęli od tego naprawdę chorować. Ponieważ było coraz więcej takich przypadków, w końcu pozwolono zabrać chorych do lekarza albo do szpitala – ale tylko do placówek prowadzonych przez wojsko i biuro bezpieczeństwa publicznego, gdzie wszystko odbywa się pod czujnym okiem funkcjonariuszy w fartuchach. Ale przynajmniej dozwolone są wizyty przyjaciół i krewnych. Mówiono mi, że jedna osoba, wpędzona tym wszystkim w depresję, zmarła.

„Kiedy nas przesłuchiwali, mówiłam, że jesteśmy już starzy i zaraz umrzemy, więc nie trzeba poddawać nas praniu mózgu”, powiedziała najbliższym kobieta, którą zabrano do szpitala. Nie mogli jej uspokoić.

Nie wytrzymałam i skontaktowałam się ze znanym prawnikiem. Zapytałam, czy taka „nauka” jest aresztowaniem. „Wszystko to stanowi bezprawne pozbawienie wolności i świadczy o całkowitej pogardzie dla prawa”, odpowiedział. Spytałam, co można zrobić. Westchnął. „Spróbujmy myśleć o tym pozytywnie. Przetrzymywanie zupełnie nieszkodliwych staruszków jest kompletnym bezsensem. Mam nadzieję, że się opamiętają i zaraz ich zwolnią”. „Partia komunistyczna – dodał po chwili – odważnie posługuje się mądrymi słowami. Musi pogodzić się z ludźmi, zakopać rów nienawiści. Ale przede wszystkim zagwarantować, że zacznie przestrzegać konstytucji, którą sama napisała”.

W związku z nadejściem Losaru, Nowego Roku kalendarza tybetańskiego, staruszkom, którzy znaleźli się w grupie tysiąca internowanych w Lhasie, pozwolono wreszcie „podziękować partii za jej dobroć”. Każdy, kto ukończył sześćdziesiąt pięć lat, otrzymał siedmiodniowy urlop od „nauki”, by móc spędzić święta z rodziną. Pod warunkiem, że nie jest członkiem Komunistycznej Partii Chin. Ci uczą się dalej. Owa „łaska” ma zapewne służyć wzmocnieniu szeregów „obchodzących radośnie” w obliczu wołania z kraju i zagranicy o żałobę po dwudziestu trzech Tybetańczykach, którzy dokonali samospaleń.

Tylko czy to aby praktyczne? W dniu ogłoszenia „wakacji” znajomy napisał na Twitterze, że „tym razem władze nie tylko rozwścieczyły zwykłych ludzi, ale i zantagonizowały wielu lojalistów. Widziałem dziś, jak odbierają swoich stuprocentowi aparatczycy. Kamienne twarze zachowali tylko strażnicy z policji i wojska. Cieszył się nawet personel zza płota”. Na zrobionych ukradkiem zdjęciach widać wartowników w mundurach, i majaczący w głębi czerwony transparent ze strzępami tybetańskich i chińskich sloganów: „pilnie studiować, pogłębiać wiedzę”, „bez partii komunistycznej”. Łaska z kluczem w postaci wieku sprawiła, że jej dobrodziejstwo rozdzieliło sporo małżeństw, w których osadzonym żonom urlopowanych mężów zabrakło do raju kilku lat.

Pierwszego dnia Losaru znalazłam na Sina Weibo taki wpis: „Amala, która wróciła z Bodh Gai, dostała siedmiodniowy urlop od trzymiesięcznego programu edukacyjnego, żeby uczcić Nowy Rok w domu. Jesteśmy winni wdzięczność rządowi Tybetańskiego Regionu Autonomicznego za jego oświeconą postawę. Mam nadzieję, że owa światłość i dobroć spłynie na każde stworzenie pod naszym niebem. Że będzie to punkt zwrotny. Że każdy zapomni o zgryzotach i smutkach, pławiąc się w niewysłowionej radości i szczęściu, ciesząc się doskonałym zdrowiem i opływając we wszelkie dostatki”.

Ale może tylko ja dostrzegam w tym gorycz i drwinę.

 

 

23 lutego 2012, drugiego dnia tybetańskiego Nowego Roku