Oser: Juszu rok później

Droga do Juszu była pełna emocji. Wszyscy wiemy, że 14 kwietnia 2010 roku miasto spustoszyło trzęsienie ziemi. Zabijało i burzyło. Wcześniej często bywałam w Juszu, raz spędziłam tam nawet dwa tygodnie, zakochując się w ludziach i ich obyczajach. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Rinpocze, który założył bibliotekę z książkami tybetańskimi, ale i chińskimi oraz angielskimi, traktującymi nie tylko o buddyzmie.

Po trzęsieniu wszyscy przyjaciele mówili mi o tematach tabu, których nie wolno poruszać w rozmowach z „obcymi”: raz, własność ziemi; dwa, szkoły i uczniowie; trzy, zgromadzenia religijne i działalność buddystów w ogóle. Pisałam wtedy, że „odrodzenie po kataklizmie będzie trudne. Po katastrofie naturalnej przyszła ludzka. Władze lokalne ciągle zmieniają plany odbudowy. Poza »modelową« wioską Czangu z nowymi, prostymi domkami o czerwonych dachach, większość ofiar wciąż wiedzie okaleczone życie w namiotowiskach”.

Jak wygląda to dziś, w lipcu 2011 roku?

Wypada chyba zacząć od tego, że gdy dojeżdżaliśmy do miasta, zatrzymała nas policja przy (usypisku kamieni modlitewnych) Gjana Mani. To nie był zwykły patrol drogówki, tylko funkcjonariusze służb specjalnych i jeden stary tajniak. Sprawdzając papiery Wang Lixionga, młody, przystojny Tybetańczyk rzucił po naszemu: tha ge re, „to on”, i wtedy dotarło do mnie, że to nie rutynowa kontrola, tylko imienne powitanie.

Pozwolili jechać dalej, ale od tej pory nie odstępowali nas na krok. Mimo to wyszłam z samochodu i, jak każe tradycja, okrążyłam odbudowane przez tłumy wiernych Gjana Mani. Zabrało mi to ponad godzinę. Wielu Tybetańczyków obracało w milczeniu młynki modlitewne, wzdłuż drogi ciągnęły się niebieskie namioty, które rozbito dla ocalałych. Zapytałam mężczyznę z młynkiem, jak długo tam jeszcze zostaną, a on odparł z goryczą: „nie wiemy, może rok, może dwa”. Spotkałam też grupę dzieci w niebiesko-białych mundurkach; powiedziały, że w Juszu są tylko szkoły podstawowe, a do wyższych trzeba jechać „do Chińczyków”. Te maluchy były najszczęśliwszymi osobami, jakie tam widziałam.

W pobliżu kamieni modlitewnych ułożono pięć palenisk z wielkimi kotłami. Sędziwa ani [mniszka], która gotowała w nich herbatę dla pątników, chwyciła mnie mocno za rękę i zapytała, gdzie jest mój dom. Zdołałam wykrztusić tylko „w Lhasie” i zaczęłam łkać. Tybetańska dziewczyna przykucnęła przy płocie, strzepując kurz, który osiadł na kamieniu z sylabą om. Nawet na niego dmuchała, choć przejeżdżające obok samochody i koparki bez przerwy wzniecały kłęby szarego pyłu.

O zmierzchu dojechaliśmy do Juszu, ale miejsce z naszych wspomnień było obce, zmienione nie do poznania w zapylony, hałaśliwy plac budowy. Wszędzie migały szyldy firm budowlanych, maszyny, tłumy robotników z różnych regionów kraju. „Mam wrażenie, że zjechali tu budowlańcy z całych Chin”, westchnęłam. Mimo to rok i trzy miesiące po kataklizmie Juszu wciąż przypominało zbombardowane miasto.

Wszędzie towarzyszyły nam trzy samochody – czytelne ostrzeżenie. Nie ulegało wątpliwości, że miały nam wybić z głowy spotkania z przyjaciółmi, którzy mogliby opowiedzieć, co się tu naprawdę dzieje. Jak mielibyśmy to zrobić bez narażania ich na nieprzyjemności? Pozostawała więc tylko długa wędrówka po mieście i, co okazało się niełatwe, znalezienie noclegu. Przy recepcji natknęliśmy się na przedsiębiorcę budowlanego z Sichuanu, który powiedział, że skończył pracę, przyjechał po zapłatę i czeka na nią od ponad tygodnia. „Cholerni urzędnicy przeżerają nasze pieniądze”, rzucił z wściekłością.

W nocy nie mogłam zasnąć. W powietrzu unosiła się dziwna, nieznana woń. Pomyślałam, że jeśli tak pachną ofiary, może już nigdy nie zniknąć.

 

Lhasa, 1 września 2011