Cering Jangzom Lama: Drut kolczasty

Po raz pierwszy zobaczyłam ojczysty kraj, mając dwadzieścia sześć lat. Przez kwadrans stałam na jego krawędzi.

Do granicy Tybetu i Nepalu wędrowałam siedem dni. Pieszo, jak moi rodzice pół wieku wcześniej, tyle że oni szli w przeciwnym kierunku, zostawiając za sobą miejsce, o którym nie mogą już opowiadać.

W obawie, że będą nas ścigać, do pokonania ostatniego odcinka wynajęłam dżipa. Kiedy zbliżaliśmy się do granicy, wzniecając kłęby kurzu, poczułam się samotna, niepewna i zupełnie nieprzygotowana.

Wiesz, że jesteś w Tybecie, kiedy przestajesz się wspinać.

W pierwszej minucie powitała mnie biała klacz. Nie była duchem ani dzikim zwierzęciem, właściciel nałożył jej drewniane chomąto. Ale teraz najwyraźniej biegła wolno. Przypomniałam sobie o spoczywającym w plecaku mosiężnym dzwonku, który znalazłam na szlaku trzeciego dnia wędrówki. Twój? – zapytałam bezgłośnie.

W drugiej minucie koń zrównał się z samochodem. W moich wspomnieniach poruszamy się unisono.

Nepalski kierowca ostrzegał, że nie zostanie długo w zakazanej strefie. Zgodził się mnie zabrać tylko dlatego, że chciał tego jego szef, Tybetańczyk, którego spotkałam w Lomanthangu, ostatniej mieścinie na starym szlaku handlowym. Nie musiałam mu nic tłumaczyć. Rozumiał i wszystko załatwił.

Dziesięć lat wcześniej tę samą trasę pokonał Karmapa, drugi co do ważności hierarcha buddyjski w Tybecie. Jego ucieczka była szokiem i ciosem dla chińskiego państwa, które natychmiast ściągnęło na ziemię niczyją setki żołnierzy.

Karmapa najpierw jechał dwa dni samochodem, a na granicy – dokładnie tam, gdzie spotkałam się z białą klaczą – przesiadł się na konia i ruszył w stronę Indii. Miał wtedy czternaście lat.

W trzeciej minucie koń przyspieszył i zostawił nas, zawracając galopem do Nepalu. Mój ojciec odczytałby to jako wiadomość od bóstw. Palden Lhamo dosiada wierzchowca.

Tata ostrzegał i prosił, żebym była ostrożna. Tam roi się od szpiegów, powtarzał. Tutejsi muszą myśleć podobnie. Wszyscy zwracali się do mnie po nepalsku, przechodząc na tybetański dopiero wtedy, gdy uznali, że można mi ufać.

W czwartej minucie zauważyłam niebo. Tak niebieskie, jakby się otwarło, żeby pokazać swoje wnętrze. Mój kraj leży wysoko i otaczają go strome urwiska, a niebo jest jak ocean, w który trzeba się zagłębić, żeby zastygł, pociemniał i odsłonił skrywane tajemnice.

W piątej minucie zakręciliśmy i wyrosły przed nami góry. Zupełnie nowe, gigantyczne, jakby wyczarowane. Wychowałam się w Katmandu, w dolinie u stóp Himalajów. Zanim miastem zawładnął smog, niemal co dzień widywałam Czomolungmę z okna szkolnego autobusu. Mąż mówi, że zmieniam się górach. Jego zdaniem to w nich garbię się i cichnę, choć poznaliśmy się w Nowym Jorku jako nieprzytomnie zmęczeni studenci.

W szóstej minucie samochód zrobił się maleńki. Ja także. Przed nami rozciągało się niebo i ziemia. Bez końca. Hen daleko za rodzinną wioskę matki, pastwiska z opowieści ojca, więzienie, w którym zabito brata dziadka i w którym wciąż gniją nasi bohaterowie. Aż do samego pałacu Potala i zajętego przez udrapowany płaszcz tronu Dalajlamy.

W siódmej minucie zatrzymał się samochód. Stając po raz pierwszy na tej ziemi, dostrzegłam niezliczone kilkunastocentymetrowe stupy: jedne doskonale zachowane, inne ledwie rozpoznawalne. Żywi odprowadzają najbliższych do ukochanego Tybetu. Z prochu w proch.

W ósmej minucie zobaczyłam dziwaczny stos: butle gazowe, skrzynki piwa, koce, puszki. Chwilę później rozległ się terkot i zza naszych pleców wynurzył się ciągnik z dwoma nastoletnimi mnichami, którzy zaczęli pospiesznie ładować przyczepę. Zapytałam, co robią i jeden wyjaśnił, że czasem udaje im się zrobić w ten sposób zakupy.

Dzień wcześniej rozmawiałam z młodą kobietą z dzieckiem w chuście na plecach. Sprzedawała upominki w Lomanthangu. Kiedy powiedziałam, że jestem Tybetanką i mieszkam w Nowym Jorku, zaprosiła mnie do siebie. Do jednoizbowego mieszkania wchodziłam z duszą na ramieniu, zastanawiając się, czym przyjdzie mi ją rozczarować, gdy poprosi o pomoc. Ale ona zaczęła opowiadać swoją historię. Urodziła się w Tybecie i zakochała w chłopcu z nepalskiego Mustangu. Po ślubie zamieszkała u niego, a gdy zamknięto granicę, nie mogła już wrócić. Chińczycy czasem pozwalają na transgraniczny handel i wtedy widuje się z siostrą. Zawsze płaczą. Teraz mąż wyjechał po pieniądze do Nowego Jorku, ona została z dzieckiem. Dała mi zaadresowany do niego list.

Przeglądałam się w jej oczach. Choć życie ułożyło się nam inaczej, obie byłyśmy zawieszone między Tybetem, Nepalem i Ameryką.

Edward Said napisał: „wygnanie jest interesującym zjawiskiem i koszmarnym doświadczeniem”. Zauważył też, że choć emigracyjnych pisarzy chwali się za siłę moralną, w bezdomności nie ma nic romantycznego. Uchodźca zastyga w próbie zaczerpnięcia powietrza. Wszystko wokół niego – do bólu chwilowe – jest etykietą zastępczą.

W dziewiątej minucie dostrzegłam płot z drutu kolczastego, przecinający bezmiar płaskowyżu po horyzont z lewej i prawej strony. Za kreską majaczyła niebieska kropka – baza wojskowa, z której można jedynie pilnować płotu.

Kiedy ja szykowałam się do wyprawy na granicę, młody tybetański malarz przemycał do Indii dwadzieścia ton tybetańskiej ziemi. Rozsypał ją potem na boisku w Dharamsali i przez trzy dni tybetańscy uchodźcy chodzili po niej, wąchali, całowali, nawet kosztowali. Tenzin Rigdol ustawił obok mikrofon, zapraszając do nagrywania opowieści. Oglądałam to na żywo z mieszkania w Brooklynie, osłupiała emocjami, którymi eksplodowała nagle nasza skądinąd stoicka społeczność.

Dziesiątą i jedenastą minutę przepłakałam. Stałam tak blisko domu, jak tylko mogłam.

Gdzieś za horyzontem mieszkała ciocia, której nigdy nie widziałam. Mówiono mi, że jest lekarką.

Dwa lata wcześniej bezskutecznie próbowałam dostać się do Chin. Miałam spotkać się z obrońcami praw człowieka w Hongkongu, żeby opowiedzieć na konferencji prasowej o cierpieniach rodaków, którzy spontanicznie wyszli na ulice, protestując przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie. W odpowiedzi władze chińskie odcięły Tybet od świata.

Kiedy młody oficer zeskanował mój paszport, oczy dosłownie wyszły mu z orbit. Szybko przeprowadzono mnie przez szereg posterunków do pomieszczenia bez okien wypełnionego biednymi emigrantami z Afryki i Azji Południowo-Wschodniej. Choć niektórych przetrzymywano tam miesiącami, przesłuchanie i wydalenie mnie z Chin zajęło ledwie pięć godzin.

Dużo wtedy myślałam o podłości zapraszania świata i zatrzaskiwania drzwi przed nosem Tybetańczykom. Dla chińskiego państwa jesteśmy barbarzyńcami – to szlachetnymi i egzotycznymi, to znów prymitywnymi i niewdzięcznymi, odtrącającymi kaganek cywilizacji. Zawsze jednak w roli przedmiotu, nigdy podmiotu.

W dwunastej minucie wpatrywałam się niebieską bazę, licząc, że ktoś do nas wyjdzie. I szukałam kamienia, który mogłabym w nich rzucić.

Edward Said cisnął kiedyś kamień w kierunku wzniesionego po osiemnastu latach okupacji ogrodzenia z drutu kolczastego na granicy Libanu i Izraela. Sfotografował to francuski reporter i wybuchł skandal. Said napisał wtedy, że wielu rzuca kamieniami, „żeby sprawdzić, czy dolecą do zasiek”. Nazwał to nawet „błahostką”, choć nie wydaje mi się, by myślał tak nawet przez chwilę. Czy może być coś ważniejszego od przekonania się o własnych możliwościach? Ja w życiu bym tam nie dorzuciła, ale nie o to chodziło. Chciałam zwrócić ich uwagę. Chciałam, żeby mnie zobaczyli.

W trzynastej minucie poszłam za skałę i zrobiłam siku. Pamiętam, że patrząc na małą kałużę, zastanawiałam się, czy przyjdzie mi jeszcze kiedyś siusiać na ojczystą ziemię.

W czternastej minucie usłyszałam rzężenie uruchamianego silnika. „Czas jechać”, krzyknął kierowca. „Jeszcze chwilę”, poprosiłam po nepalsku, ale nie chciał słuchać. Obserwują nas i zaraz tu będą. Musimy wracać.

Odwróciłam się i jeszcze raz spojrzałam na zasieki. Nie pamiętam, o czym myślałam. Ciało zrobiło to, co do niego należało. Ręka otworzyła drzwi, noga stanęła na progu, wargi pozostały zaciśnięte.

I tak spędziłam kwadrans na urwistej krawędzi mojego kraju. O rzut kamieniem od cienkiego kolczastego drutu, który przecina na pół wszystko, co go dotknie.

 

 

Za „Kenyon Review

 

Cering Jangzom Lama urodziła się w Nepalu, studiowała w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Jej debiutancka powieść – We Measure the Earth with Our Bodies – została uznana przez magazyn „Publishers Weekly” za jedną z najbardziej oczekiwanych książek 2022 roku.