Oser: Miasto złowieszczych syren – dla mojej mamy i naszej Lhasy

Dzwonek w telefonie przypomina, że czas na sur,

Ofiarę z wonnego dymu dla zmarłych.

Odkładam Opowieść o miłości i mroku Oza,

Idę do drzwi, wysypuję na poczerniałą blachę

Kadzidło zmieszane z campą i leczniczymi ziołami.

Kiedy włączam palnik, ze skwierczącego proszku

Podnoszą się wonne smugi.

Odtwarzam w kółko film z Karmapą, recytującym modlitwę

O odrodzenie w Czystej Krainie Szczęśliwości,

Ale słyszę tylko wycie syren karetek,

Naglące, złowieszcze, przerywane,

Jakby były ich setki, pełne pacjentów,

Których trzeba natychmiast przewieźć –

Tylko dokąd?

Podają, że w Lhasie działa już osiem czy dziewięć

Szpitali polowych. Ichnia nazwa fangcang,

Której nie przekładają na tybetański,

Brzmi zupełnie jak nasz pakcang,

Czyli chlew, zapuszczona nora.

 

Trzydziestego któregoś dnia zarządzonej „ciszy”

Wycie karetek jest (kalkuję z nowomowy)

„Najdonioślejszym głosem nowej epoki” opustoszałego miasta.

Co jeszcze u nas słychać? Czy w ogóle ktoś słyszy płacz i krzyki?

Na płocie ćwierkają wróble, w krwistoczerwonych

Różach brzęczą pszczoły, zbłąkany kot

Cicho zeskakuje z przegniłych dachówek

I znika jak tygrys w zaroślach.

Szkaradne bloki, z dnia na dzień jakby wyższe,

Przesłaniają Potalę i pochłaniają dźwięk świątynnego dzwonu,

Który dawniej przynosił nam wiatr.

Uspokajam umysł, podnoszę rytualny dzwonek

I trzy razy poruszając nadgarstkiem, powtarzam:

Om ah hung. Wiele bym dała, żeby Mama,

Której nie ma od miesiąca,

Mogła znów stanąć w tych drzwiach, słysząc jego bicie.

 

Po raz kolejny wracam myślami do najczarniejszej nocy,

Gdy kruche jak porcelana ciało Mamy

Złożył na marach młody, krzepki mnich,

Którego powinnością jest ćwiartowanie zwłok dla sępów.

Miała na sobie zieloną bluzkę, idealnie pasującą

Do ulubionego fartucha.

Wyszliśmy z pokoju wzdłuż powiązanych khataków,

Ocierając się o kwiaty i splątane gałązki

Pielęgnowanych przez nią roślin,

Minęliśmy drewniany stół z ofiarami,

Pięknym posągiem Buddy i wazą z czystą wodą,

Depcąc usypane z mąki pradawne symbole

I wprawiając w drżenie płomyki maślanych lampek,

Latarni oświetlających drogę w czeluściach bardo.

Zatoczyliśmy koło w prawo i drugie w lewo.

Żeby nie mogła znaleźć drogi powrotnej?

Idąc przodem i kurczowo zaciskając w dłoni

Szarfę przywiązaną do mar, nagle się potknęłam.

Pomyślałam, że Ama nie wychodzić,

I wybuchnęłam płaczem.

 

Na zewnątrz – nie, nie było żadnego na zewnątrz.

Był, jak obwieścili, Omikron. Czaił się za rogiem,

Niczym krwiożercza bestia z rozdziawioną paszczą.

Tak jest, nikt nie może wyjść; jak wszyscy, to wszyscy.

Tak jest, musimy być grzeczni; jak wszyscy, to wszyscy.

Tak jest, musimy być posłuszni; jak wszyscy, to wszyscy

(czyli wszyscy – oddajmy głos

ichnim komunikatom – bez wyjątku).

Wszyscy musimy ustawiać się w długich kolejkach do testu

Albo czekać na progu na „Biały Personel”

I liczyć, że którejś nocy pozytywny wynik

Nie wyskoczy jak królik z kapelusza.

Potrzebujemy arsenału sztuczek i łutu szczęścia.

W końcu każdy wie, że gdzieś tam

Czeka dawno wykopany dół.

Trzeba więc stać na baczność, ronić łzy wdzięczności,

Wyciągać ręce po cudowną miksturę,

Dobrą, jak orzekli, na każdego wirusa,

Ronić łzy wdzięczności cesarzowi

I trzykrotnie krzyczeć w ciemność „niech żyje”.

 

Teraz nie dbam przecież o żadną epidemię,

Teraz tonę w rozpaczy tęsknoty i śmierci.

Mamo! Trzy razy dziennie pokonuję

Twoją ostatnią, krótką drogę rozstania ze mną

I domem, który zbudowałaś. Zdaje mi się, że krzyczę,

Powtarzając om mani peme hung i zanosząc w ofierze kadzidło,

Jakby mogło to sprawić, że Bodhisattwa Awalokiteśwara

Ulituje się nad sierotą, która straciła matkę.

Podnoszę wzrok na upstrzone obłokami błękitne niebo

I nagle nie słyszę nic – ani wycia syren, ani dzwonka,

Ani melodyjnego głosu Karmapy, ani własnej modlitwy –

Tylko to ostatnie westchnienie kobiety,

Która mnie urodziła i wychowała:

„Za późno, za późno”.

 

 

Lhasa, 12 (i 15, i jeszcze 28) września 2022 roku

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth