W maju branżowy periodyk poświęcony naukom społecznym poinformował, że w 2009 roku Chiny wydały na „stabilizację” (czyli bezpieczeństwo publiczne, bezpieczeństwo państwa itd.) 514 miliardów yuanów [ponad 251 miliardów PLN]. W ten sposób nakłady rządu centralnego na ten szczytny cel wzrosły o 47 procent.
Choć wielu martwią lawinowo rosnące wydatki na armię i wędrująca za nimi jak cień korupcja, mało kto mówi o szaleńczych kosztach utrzymywania stabilizacji społecznej. Obłędny mechanizm napędzają aparatczycy, którzy rozdymają autentyczne problemy, by położyć łapę na jeszcze większych pieniądzach z kieszeni podatników. Potem je marnują i defraudują, stając się tym samym samodzielną przyczyną destabilizacji.
Niektórzy urzędnicy – niekonieczne bez wiedzy funkcjonariuszy odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa – wyolbrzymiają lokalne niepokoje w celu zwiększenia swojej władzy i uzyskania dodatkowych środków z budżetu centralnego. Dbają tylko o własne interesy i doskonale wiedzą, że w oczach oceniających ich zwierzchników utrzymywanie stabilizacji jest sprawą zdecydowanie najważniejszą. W odpowiedzi Pekin wysyła im worek pieniędzy, umywając w ten sposób ręce i uchylając się od wszelkiej odpowiedzialności za problemy. Na dole wszyscy o tym wiedzą, ale dokonujący tych wymuszeń aparatczycy mogą liczyć na wsparcie przełożonych. W końcu to nie ich pieniądze. W tych okolicznościach wydatki na stabilizację po prostu nie mogą nie rosnąć, zaś marnowanie środków publicznych staje się samo w sobie przyczyną destabilizacji: cierpliwość podatników ma swoje granice, zachłanność kadr – żadnych.
Kiedy w nowoczesnym państwie sądy mają za nic prawo i sprawiedliwość społeczną, legislatura nie patrzy na ręce rządowi i nie kontroluje jego poczynań, a odpowiednie służby nie stoją na straży praw obywateli, najważniejszym organem staje się biuro bezpieczeństwa publicznego. To klasyczny przykład nieudolności władzy. W normalnym społeczeństwie, w którym wspomniane instytucje funkcjonują jak trzeba, wszystkie te mechanizmy „stabilizujące” nie mają racji bytu. Od 1949 roku Chińczycy w pocie czoła łożą na zbędny system stworzony przez partię, co samo w sobie stanowi rodzaj ciemiężenia i ucisku. Kiedy społeczeństwo staje się coraz ostrzej zantagonizowane, a ludzie bardziej świadomi własnych praw, ze zbytecznej, rozdętej hydry struktur partii wyrastają kolejne łby aparatu bezpieczeństwa, dodatkowo łupiąc podatników.
Niektórzy uważają, że gigantyczne środki wydawane na utrzymywanie stabilizacji powinny po prostu zostać przeznaczone na rozwiązywanie konkretnych problemów obywateli i pomoc społeczną. W ten sposób leczylibyśmy jednak symptomy, nie przyczynę. Mogłoby to przynieść pewną ulgę, lecz nie załatwiłoby sprawy. Zresztą ten rząd jest arogancki i ma ludzi w dupie, więc i tak pozostanie głuchy na podobne propozycje. Dba tylko o interesy własne, nie motłochu. O losie urzędasów nie decydują wybory powszechne, więc w tej grze ludzie się zwyczajnie nie liczą. Krzyczało już ich bardzo wielu, lecz władza pozostaje głucha – od szczytu po najniższe szczeble tej drabiny. Oni myślą wyłącznie o swoim monopolu rządzenia. Zastanawiają się jedynie nad tym, jak być wielkim wieprzem, dorwać się do publicznego koryta i odganiać od niego inne świnie. W żadnym razie nie zamierzają dzielić się owocami rozwoju z tłuszczą. Dlatego też urzędników państwowych stać tylko na utrzymywanie stabilizacji patologicznej. Jeśli to się nie zmieni, Chiny znajdą się z czasem w punkcie bez powrotu na drodze do upadku.
12 czerwca 2010
Autor jest blogerem z Chengdu; „Patologiczną stabilizację” reprodukuje wiele chińskich portali. W podobnym duchu Tybetańczycy i chińscy intelektualiści wielokrotnie oskarżali władze lokalne o wyolbrzymianie zagrożenia, jakie rzekomo stanowi dla ChRL tybetański „separatyzm”.