Oser: Słowo o Taszim Ceringu

Taszi Cering, wielki tybetański intelektualista, zmarł piątego grudnia 2014 roku. Dwa tygodnie później The Economist opublikował jego nekrolog. Redakcja zwróciła się do mnie o zdjęcie, które dziesięć lat temu zrobił mój mąż Wang Lixiong. Siedemdziesięciopięcioletni Taszi Cering wygląda na nim krzepko; T-shirt i wiatrówka dodają mu energii i młodości.

Nekrolog, przetłumaczony przez znajomego, wprawił mnie, „nowoczesną” Tybetankę, która znała zmarłego trzydzieści lat, w przygnębienie. Skojarzył mi się z produktami komunistycznej propagandy, przedstawiającej Tasziego Ceringa jako bohatera „ruchu wyzwoleńczego”, a partię jako „rewolucyjną oswobodzicielkę niewolników, co zawsze daje i nigdy nie odbiera”. I tak, popełniwszy kilka nieuniknionych „błędów”, Chińczycy postawili w końcu Tybet na nogi, dając mu „nie wolność, a równość”. Nie mam pojęcia, jak w Economist definiują te pojęcia, ale pozwolę sobie zauważyć, że również wszyscy skazani na śmierć są w jej obliczu równi.

Sięgnęli po autobiografię Tasziego Ceringa, ale cytują ją wybiórczo, zatrzymując się na początkowej fascynacji komunizmem i nie zauważając dalszej ewolucji, jakby zmarł w wieku lat dwudziestu czy trzydziestu, a nie osiemdziesięciu pięciu. Gdyby z autobiografii Dalajlamy wyrwać jedną kartkę, też można by dowodzić, że całe życie podziwiał Mao Zedonga. Przekręcili nawet słowa tybetańskiego arystokraty (notabene starszego brata Jego Świątobliwości, Gjalo Thondupa), który miał jakoby mawiać, że Tybetańczycy dzielą się „na tych, co jedzą campę, i tych, co jedzą gówno”, podczas gdy w tym powiedzonku chodzi nie o status, a dochowanie wierności własnej tożsamości (i tradycyjnej jęczmiennej mące) lub sprzedanie jej dla doraźnych korzyści (czytaj: gówna). Campa symbolizuje nie tylko naszą powszednią strawę, ale wszystkie narodowe przymioty. Pytanie „jesz campę?” należy rozumieć jako przypomnienie o pochodzeniu i rodowodzie; gdy wybuchają protesty, tłum zwołuje tych, co ją jedzą.

Naprawdę nie czepiam się i nie liczę na żadne sprostowanie. Jak rozumiem, ta redakcja nie lubi ani chwalić, ani przepraszać. Ponoć jedyną dobrą rzeczą, jaką napisali kiedykolwiek o tybetańskim rządzie na wychodźstwie, było nazwanie go „najpoważniejszym” w swojej kategorii. Zdziwiłam się więc, kiedy skontaktowała się ze mną autorka, Ann Wroe, która opowiedziała mi o swoim tekście, tłumacząc, że wiedzę o ewolucji poglądów Tasziego Ceringa czerpie z jego autobiografii. Warto przecież pamiętać, że opublikowano ją niemal dwadzieścia lat temu, a jeśli nekrolog ma być podsumowaniem życia, to raczej całego.

Nie próbuję dowodzić naiwności gazety, chcę tylko podkreślić, że Taszi Cering był postacią naprawdę złożoną, co sugeruje zresztą podtytuł nekrologu, mówiący o „dylematach” współczesnego Tybetu. Trudno zaszufladkować i jego życie, i idee, i pionierskie dokonania. Być może autorka nigdy go nie spotkała albo poznała tylko przelotnie.

Na wieść o śmierci Tasziego Ceringa sięgnęłam ponownie po dwie książki opublikowane przez amerykańskich akademików: jego autobiografię „Walka o nowoczesny Tybet” (w której wspomina swoje dzieciństwo, pobyt w Indiach i Stanach Zjednoczonych) oraz monografię „Walka o edukację we współczesnym Tybecie: trzy tysiące dzieci Tasziego Ceringa”, opisującą jego rodzinny przysiółek oraz zakładane przezeń wiejskie szkoły powszechne i zawodowe. Wyciągnęłam też stare zdjęcia i notatki z naszych spotkań oraz dziennik Wang Lixionga z zapiskami z ich rozmów. Po tygodniu sama usiadłam do pisania; osiem tysięcy znaków później wciąż miałam poczucie, że ledwie ślizgam się po powierzchni. Prawdę mówiąc, pisałam o nim już wcześniej, jeszcze zanim go poznałam. Tamten esej kończył się zdaniem: „Jeśli dane mi będzie kiedyś spotkać tego wyjątkowo mądrego człowieka, zapytam go, co wydaje mu się smutniejsze: dawny Tybet, którego arystokracja wykluczała narodowców jego pokroju, czy też nowy, który zamyka ich w więzieniach?”.

Teraz widzę go tak: „Był dzieckiem chłopskiej, samowystarczalnej rodziny; od najmłodszych lat rozdarty, niesyty wiedzy. Życie odmieniła mu wyprawa do Lhasy, skąd trafił do Indii i Stanów Zjednoczonych, gdzie uczył się »jak szalony, pełen naiwnego, głupiego optymizmu«, który wiózł do domu w 1964 roku, marząc o dzieleniu się zdobytą wiedzą w dramatycznie przeobrażonym Tybecie. Niemniej tak zwany »wyzwolony« kraj pod rządami komunistów był niczym most Xianyang, opisany ponad tysiąc lat temu przez poetę Du Fu z dworu Tangów: »znikł w podnoszącej się chmurze pyłu«”.

Trudno o bardziej lapidarne podsumowanie: Taszi Cering, który wrócił ze Stanów Zjednoczonych w wieku lat trzydziestu pięciu, mógł się spokojnie przejść po Lhasie dopiero jako pięćdziesięciodwulatek. Jako „amerykański szpieg” i „separatysta” przesiedział w różnych więzieniach, co bardzo wyraźnie napisano w biografii, pięć lat i siedem miesięcy, a nie, jak chce Economist, jedenaście. Autorka tłumaczy, że doliczyła areszt domowy, niemniej artykuł wprowadza zwyczajnie w błąd. Po zwolnieniu z więzienia był obserwowany, stygmatyzowany, zamykany z bydłem w oborach i zsyłany na roboty. Musiał uczestniczyć w rewolucji kulturalnej, razem z czerwonogwardzistami oddawać cześć Mao w Pekinie i „dzielić się rewolucyjnymi doświadczeniami” w Lhasie. Tych lat zmarnowanych i przecierpianych w niewyobrażalny sposób było w sumie siedemnaście. Z ilu takich okresów składa się nasze istnienie? Ile „niewolnych, za to równych” siedemnastolatek da się zmieścić w ludzkim życiu?

Nie zżymam się na tę gazetę i inne uproszczone opisy życia Tasziego Ceringa z powodów czysto emocjonalnych. Jestem od niego młodsza o trzydzieści sześć lat, urodziłam się i wychowałam w „wyzwolonym nowym Tybecie”, należę do zupełnie innego pokolenia i nie powinnam odczuwać związku z tamtymi ideami. Dlaczego więc nie mogłam oderwać się od jego autobiografii, czytając ją na raz od deski do deski? Czemu do niego poszłam, czemu odwiedzałam, słuchałam pomysłów i marzeń, z których nigdy nie zrezygnował i o które bezustannie walczył, choć atakowano go ze wszystkich stron? W jaki sposób pomógł mi zrozumieć, naprawdę poczuć „stary” i „nowy” Tybet oraz rozstać się z wieloma bredniami, które latami wtłaczano mi do głowy? Bo odbywało się to na najniższym, najbardziej pierwotnym poziomie wspólnej emocji: „Tybet nie jest ideą czy słowem, lecz miejscem – moim domem”.

Państwu z Economist i wielu innym chcę zadedykować krótki cytat. Opis sytuacji sprzed trzech lat, który moim zdaniem lepiej ilustruje tybetańskie „dylematy” niż prasowe raporty czy analizy.

Latem 2012 roku wróciłam z Wang Lixiongiem do Lhasy. Zrobiwszy kółko na Barkhorze, poszliśmy prosto do domu Tasziego Ceringa, który właśnie żegnał się z jakimiś ludźmi. Miał na sobie niebieską marynarkę, tryskał energią. Pokazał nam kartkę z napisem »Fundusz Edukacyjny Tasziego Ceringa« po tybetańsku, chińsku i angielsku. »Ten człowiek – pokrzykiwał, zamaszyście gestykulując – wymarzył sobie, że wszystkie tybetańskie dzieci będą mogły chodzić do szkoły, walczył o to długie lata i wreszcie coś osiągnął. Niedawno na kanale czwartym pokazali nawet mój dokument«. Ale kiedy się żegnaliśmy, przytulił mnie nagle i załkał. Nie emanował już radością i dumą, tylko – całym starczym, dygocącym ciałem – bólem tak strasznym, że nie umiem oddać go słowami. Byłam w szoku, nie wiedziałam, co powiedzieć. »Kale siu ah, kale siu ah«, wyszeptałam tylko na pożegnanie i pospiesznie wyszłam. Rozpłakałam się dopiero na słonecznej ulicy pełnej chińskich turystów, policji i wojska”.

Dlaczego płakał? Ten silny mężczyzna, który tyle przeszedł, lecz zachował niewzruszoną nadzieję i wiarę, że jego miasto i ziomkowie mogą czerpać z nowoczesności, „strzegąc przy tym własnego języka, tradycji i kultury” – czy przez to, że jego marzenia zostały starte w pył przez ponurą rzeczywistość? Wciąż płacząc, odwróciłam się i spojrzałam przez plac przed Dżokhangiem na jego dom. Po protestach w marcu 2008 roku postawili mu na dachu dwóch snajperów, którzy już tam, całodobowo, zostali. Jakby go chcieli zadeptać.

 

 

23 grudnia 2014

 

TasziTsering-Economist

 

Za High Peaks Pure Earth