Oser: Kwestia wiary, polityki i kasy

„Chiny wprzęgają buddyjską sektę w globalną kampanię oczerniania Dalajlamy”, krzyczał tytuł opublikowanego 21 grudnia 2015 roku artykułu trzech doświadczonych dziennikarzy Reutersa. Dziennikarskie śledztwo ujawniło, że sekta organizująca protesty przeciwko Jego Świątobliwości, „jest wspierana przez Komunistyczną Partię Chin i wykorzystywana przez Pekin do podkopywania autorytetu Dalajlamy”. Grupa ta nazywa się Dordże Szugden. Kłopoty z (w skrócie) Szugdenem zaczęły się już w siedemnastym, osiemnastym wieku, ale publicznie mówi się o nich dopiero od lat dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia.

Po latach doświadczeń, a przede wszystkim studiów pism buddyjskich Dalajlama stwierdził, że jeśli adepci szkoły gelug chcą pozostać wierni jej buddyjskiej doktrynie, muszą zrezygnować z kultu duchów takich jak Szugden.

Sprawa, jak już wspomnieliśmy, ciągnie się od czterystu lat, przez pięć wcieleń dalajlamów. Jej szczegółowa analiza wymaga sięgnięcia po język doświadczeń adeptów medytacji, który jest hermetyczny i rozumiany opacznie przez niewtajemniczonych, czyli zdecydowaną większość ludzi. I chodzi w niej nie tylko o duchy, a o wierzenia religijne, które z definicji są niesłychanie osobiste.

Człowiek przez całe wieki oddawał cześć bogom, duchom, totemom – nikt tego nie kwestionuje. Problem polega na jednoczesnym uważaniu się za buddystę i przedkładaniu ich nad doktrynę Buddy. Co gorsza, wyznawcy Szugdena są fundamentalistami gelugpy, w której widzą jedyną prawdziwą szkołę, lepszą od „nieautentycznej” njingmapy, kagjupy czy sakjapy. Stąd już tylko krok do odrzucenia, nietolerancji i sekciarskich waśni, przed którymi stara się ustrzec buddyzm Dalajlama.

Wezwanie do rezygnacji z tego kultu tak naprawdę poszerza więc granice wolności religijnej, a nie odwrotnie: negując szkodliwe, przynosi rezultat pozytywny.

Z perspektywy buddyzmu tybetańskiego – tradycji, jak podkreśla często Dalajlama, indyjskiego uniwersytetu Nalanda – kult światowego bóstwa w gruncie rzeczy nie jest też religią. Redukowanie troski o los wszystkich istot do sprawy jednego ducha wydaje się tragicznym nieporozumieniem.

Niektórzy uważają, że zajmując takie stanowisko, Dalajlama wprowadza najpoważniejszą reformę od czasów Congkhapy (1357-1419). Tyle że w tamtej epoce Tybetańczycy mieli możliwość decydowania o sobie, a o sprawach religii i jej czystości wypowiadali się ludzie religijni, dzięki czemu mógł nastać jej złoty wiek.

Wcześniej sprawa Szugdena także miała wymiar duchowy i dotyczyła wyłącznie szkoły gelug (antagonizując, rzecz jasna, pozostałe, dla których była symbolem zła). Teraz jednak wmieszały się w nią zupełnie inne siły, zmieniając religijną reformę Dalajlamy w polityczne przeciąganie liny.

„Z poufnego dokumentu Komunistycznej Partii Chin wynika – pisze Reuters – że w dysputę włączyły się Chiny. Dla nich sprawa Szugdena to »ważny front w walce z kliką Dalaja«”. A jaką rolę odgrywamy w tym my? „Tybetańczycy – mówi mi zaprzyjaźniony intelektualista – mają wiele zalet i mnóstwo wad, w tym skłonność do kłótliwości i niekończących się sekciarskich waśni na śmierć i życie. Pielęgnują ją nawet na wygnaniu. Potrafią być przy tym bardzo zachłanni, a dla wielu rzeczników kult Szugdena stał się na całe życie dojną krową”. Trudno się z tym nie zgodzić. Niejeden z niego żyje, dorabiając się majątków i stanowisk.

Reuters nie zostawia złudzeń: sznurki i portmonetkę trzyma partyjny Departament Pracy Frontu Jedności, główny rozgrywający w takich ideologicznych bataliach. Dzięki temu dla wielu Szugden to już nie tylko kwestia religii i polityki, ale i chleba, grubo posmarowanego masłem.

 

 

marzec 2016

 

Za Radiem Wolna Azja (RFA)

 

W trzy miesiące po opublikowaniu artykułu Reutersa zachodnia organizacja „wspierająca Szugdena” i protestująca przeciwko Dalajlamie ogłosiła samorozwiązanie.