Tybetańskie słowo jabszi zapisuje się po chińsku jako yaxi lub yaoxi. Jab – to grzecznościowe określenie „ojca”, a szi – „siedlisko” klanu. Zna je każdy Tybetańczyk, dla którego oznacza ono – jak pisze tybetolog Luciano Petech – „ród Dalajlamy”. Wedle chińskich uczonych to „kojarząca się z władzą i bogactwem siedziba ojca”, „popularny rzeczownik, którym Tybetańczycy podkreślają cześć dla rodów dalajlamów”. Niech będzie, choć ściśle należałoby mówić o „rezydencji ojca założyciela”.
1.
Jak wielu rodaków, ja także sądziłam, że tych klanów musi być tyle co poprzednich dalajlamów, czyli kilkanaście, niemniej uczeni piszą, że jest ich – razem z rodziną obecnego – sześć: Sangpo (ród siódmego), Lhalu (ósmego i dwunastego), Juthok (dziesiątego), Phunkhang (jedenastego), Langdun (trzynastego) i wreszcie Takcer, rodzina Jego Świątobliwości, który pochodzi z Takceru w Amdo (nazywającego się w obowiązującej dziś nomenklaturze chińskiej wioską Hongyao w okręgu Pingan prefektury Haidong, w prowincji Qinghai). Piszę o tym, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że ostatnio mamy tych jabszi – dopisywanych na lewo i prawo przed różnymi nazwiskami – prawdziwy wysyp.
Nawet brat Phagpy, lamy z Khamu, stary aparatczyk, dodał sobie ten przydomek. Z pewnością nie wpadł na to podczas rewolucji kulturalnej. Kto wtedy pozwoliłby sobie na taką fanfaronadę? Miejsce czterech przeżytków było na śmietniku historii i najprawdziwsi arystokraci modlili się o chłopskie pochodzenie, często wżeniając się w niziny, w których stronę za dawnych czasów nawet by nie splunęli.
Na zatoczenie kolejnego koła historia potrzebowała dwudziestu, trzydziestu lat i dziś znów wielu rodaków śni o wielkopańskich tytułach, w pocie czoła wymyślając koligacje, zmieniające ich w książęta i księżniczki. Tytuł jabszi dopisują sobie nagle nawet dzieci prawdziwych Rinpoczów z linii, w których monastyczną tradycję przekazywano z pokolenia na pokolenie, póki nie zerwano z tym w tych strasznych czasach, co powinno skłaniać bardziej do płaczu niż dumy.
Wszyscy jabszi są jedną rodzina – ale czy znaczy to, że tych nowo narodzonych łączą więzy krwi? I co z klanami, którym naprawdę przysługiwał ten tytuł? Czy po rodzinie obecnego, czternastego Dalajlamy został w Lhasie jakiś ślad?
Spójrzcie na zdjęcie, które zrobiono zapewne przed 1959 rokiem. Na duży biały budynek pośrodku wielkiego, otoczonego drzewami ogrodu, położony pomiędzy starówką a Potalą i widoczny z najwyższych kondygnacji jej lewego skrzydła. To Jabszi Takcer, oficjalna rezydencja rodziny Dalajlamy. Z dokumentów wiemy, że nie przylegała do innych arystokratycznych siedzib, będąc jedynym wolno stojącym budynkiem wewnątrz Lingkhoru, najdłuższego szlaku pielgrzymkowego w mieście. Wzniesiono go tam, żeby zatęskniwszy za bliskimi, młody Dalajlama mógł dostrzec ze swoich okien sylwetki krewnych, a może nawet poczuć zapach ulubionych matczynych wypieków z Amdo. Posiadłość nosiła też nazwę Czangseszar.
2.
Matka Jego Świątobliwości powiedziała wnuczce (która opublikowała później te wspomnienia), że „Czangse” oznacza „majestat spojrzenia Dalajlamy”, a „szar” odnosi się do wschodniej ściany pałacu Potala. Poetycka nazwa mówi wiele o lhaskiej arystokracji, która pomogła znaleźć nowy dom bliskim małego Dalajlamy, przybyszom ze wschodnich rubieży kraju. Budynek zaczęto wznosić po wystosowaniu zaproszenia w 1939 roku i ukończono dwa lata później. „Majestat spojrzenia” Jego Świątobliwości padał nań tylko dwadzieścia lat. Kiedy nocą 17 marca 1959 roku dwudziestoczteroletni przywódca opuszczał potajemnie swoją okupowaną stolicę i wyruszał na jakże długie wygnanie, jego najbliżsi stracili dom.
„Po przybyciu do Lhasy – wspomina matka Jego Świątobliwości – dostaliśmy posiadłość, która należała do Trzynastego Dalajlamy. Kiedyś chciała ją od niego odkupić brytyjska misja, ale odmówił, stwierdzając, że wkrótce będzie mu potrzebna. Nazywała się Czangseszar; była wielka i pełna drzew”.
„Przeprowadziliśmy się tam (powiadomieni przez posłańca, że prace zostały ukończone) po trzech latach spędzonych w Norbulingce. Rząd zaprosił Lamów do odprawienia rytuałów w naszym nowym domu. Zamieszkało też z nami na stałe czterech duchownych. Ósmego dnia każdego miesiąca braliśmy udział w specjalnych modłach, na które zapraszaliśmy czasem nawet stu mnichów”.
„Dom był z kamienia, miał trzy kondygnacje i filary. Dziedziniec zamykał piętrowy budynek”.
„W Czangseszarze urodziłam dwóch synów. Ten który przeżył, Tenzin Czogjal, przyszedł na świat w 1946 roku. Ten, który umarł, nazywał się Tenzin Czodrak. Miał tyle energii. Wpadał do komnat Jego Świątobliwości jak huragan. Zachorował na bronchit i zmarł po kilku miesiącach”.
„Przed wyjazdem do Chin poprosiliśmy Jego Świątobliwość, żeby spędził kilka dni w naszym domu. Wcześniej nawet go nie widział. To był dla nas ogromny zaszczyt. Musieliśmy gotować dla niego, dla całej świty i wszystkich, których w tym czasie przyjmował. Wielka odpowiedzialność. Dzień w dzień doprawiano rytuały w intencji bezpiecznej podróży. Podejmowaliśmy też cały kaszag i mnóstwo arystokratów. Z tej okazji zbudowaliśmy drugą kuchnię i podjazd na wypadek, gdyby miał korzystać z samochodu”.
W książce opublikowano dwa zdjęcia, które zrobiono matce Jego Świątobliwości na dachu Czangseszaru. Brokat na ramionach jej czuby wskazuje, że to strój z Amdo. Nie nosi biżuterii, tylko kolczyki. Wygląda skromnie, ale z klasą. Wiemy, że po śmierci męża przywdziewała brokaty i inne ozdoby tylko podczas szczególnych uroczystości. Na jednym ze zdjęć jest z nią mały Ngari Rinpocze w mnisich szatach (który był już podrostkiem, kiedy uciekali z Tybetu razem z Jego Świątobliwością). Widziałam też jej fotografię z trzema synami i ciężką, tybetańską bramą w tle, nie wiem jednak, czy prowadziła do tej posiadłości.
3.
Wszystko się jednak zmieniło, kiedy do Lhasy wkroczyła chińska armia. „Przyszli do Czangseszaru i powiedzieli, że to doskonałe miejsce na biura. Chcieli płacić gotówką, ale odmówiłam. Powiedzieli, że jeśli nie przyjmę pieniędzy, ludzie będą mówić, że mnie okradli. Przychodzili, kiedy chcieli. Zawsze się denerwowałam i zastanawiałam, o czym postanowią rozmawiać. Bałam się i musiałam bardzo uważać na słowa, żeby mimowolnie nie narazić kogoś na przykrości. Jak wychodzili, oddychałam z ulgą”.
Zapamiętała też dzień, w którym opuściła rezydencję: 10 marca 1959 roku. Miasto burzyło się już przeciwko chińskim rządom, ale matka Jego Świątobliwości nie wiedziała o tym jeszcze, zajęta robótką i domowymi obowiązkami. W Czangseszarze było spokojnie, choć u podnóża Potali wiecował tłum kobiet, żądających strzeżenia Dalajlamy jak źrenicy oka. Wieści przyniosła jej żona dowódcy straży przybocznej – i odprowadziła natychmiast do Norbulingki.
„Przez myśl mi nie przeszło, że po raz ostatni widzę Czangseszar i swoją matkę. Nie miałam chwili na spakowanie czegokolwiek przed wyruszeniem do Indii.
Zamknęłam tylko wszystkie drzwi i owinęłam klucze w jedwab, pisząc naszemu czangzo (zarządcy), że powierzam mu dom. Nie miałam czasu na pożegnanie z matką ani spakowanie ubrania. Po prostu wyszłam”.
Babka Jego Świątobliwości miała wtedy osiemdziesiąt siedem lat i nie mogła już dosiąść konia. Musiała zostać w mieście wstrząsanym straszliwymi konwulsjami i dwa lata później umarła w samotności.
Kiedy kilkadziesiąt lat później przekroczyłam próg Czangseszaru, nie znalazłam śladów dawnej świetności. Powitała mnie tablica z „Noclegownia nr 2” oraz stare slogany hunwejbinów z frakcji „buntowników”, którzy mieli w tym budynku swój sztab i siali spustoszenie w czasie rewolucji kulturalnej. Potem administracja zrobiła tu hotel – wielki ul, w którym każdy pilnował tylko swojego kąta.
Jabszi Takcer powinien być jednym z zabytków starej Lhasy, tymczasem mało kto zna jego historię. Może to i dobrze, bo dzięki temu oszczędzają go turyści. Sam budynek nie ma się najgorzej i choć zapuszczony, raczej się nie zawali. „Wyzwoliciele” – jak ich nazywał Nabokow, „nuworysze w zielonych drelichach” – odebrali mu jednak nie tylko świetność, ale i pamięć: nikt, kogo spytacie, nie powiąże tej „tybetańskiej posiadłości” z Jego Świątobliwością.
4.
W zeszłym roku bloger podpisujący się jako „Kurz Krainy Śniegu” opublikował szesnaście zdjęć z posiadłości Jabszi Takcer. Muszą pochodzić sprzed co najmniej dziesięciu lat, ponieważ budynki są jeszcze całe. Na jednej ze ścian zachowały się nawet wyraźnie twarze komunistycznych zmór: Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i Mao.
„Po długich negocjacjach między rodziną Dalajlamy (zwłaszcza ojcem) a tybetańskim rządem – pisze »Kurz« – 500 metrów na wschód od Potali wzniesiono rezydencję w tradycyjnym tybetańskim stylu, bez żadnych niespodzianek ani nowoczesnych rozwiązań. Posiadłość ma 2700 metrów kwadratowych, parcela 3500. Podzielono ją na dwa dziedzińce. Zewnętrzny, z dwukondygnacyjnym budynkiem zajmowała służba i orszak towarzyszący Dalajlamie. Wewnętrzny, wyższy o piętro, służył Dalajlamie i najważniejszym dygnitarzom. W kompleksie jest w sumie ponad tysiąc mniejszych i większych pomieszczeń (z magazynami włącznie). Rezydencja znajduje się w pobliżu najważniejszej handlowej ulicy Lhasy i jest całkowicie zasłonięta przez fasady sklepów. Mało kto wie, że należała kiedyś do rodziców Dalajlamy”.
„W czasie rewolucji – autor doskonale wie, co mówi – zabytków i własności dawnych wielmożów nie niszczono w trzech przypadkach: gdy należały do wojska albo służyły za rządowe hotele lub magazyny komun ludowych. Posiadłość Dalajlamy ocalała jako »noclegownia nr 2«”.
Rząd Chin skonfiskował Jabszi Takcer „w 1960 roku; kompleks służył lokalnej administracji jako hotel do 1990 roku, czyli przed obecnym boomem gospodarczym”.
„W roku 1990 władze zaczęły budować komercyjne hotele pod szyldem »Posiadłości Tybetańskiej«, która wchłonęła także »noclegownię nr 2«. Do 2005 roku tamtejsze pokoje wynajmowano personelowi, głównie napływowej chińskiej sile roboczej. Ciągle przynoszą one określone dochody. Do 2011 roku zarobiono na nich mniej więcej 66 milionów yuanów. Wnętrza przeszły poważne zmiany, na przykład były dzielone, żeby zarobić więcej na czynszu. Powstały też biura dla personelu, który odpowiada za lokatorów i pobieranie opłat. Większość malowideł znikła ze ścian jeszcze w czasach rządowej »noclegowni nr 2«, przede wszystkim freski z komnat Dalajlamy. Mao i Stalin się jednak ostali”.
5.
„Od 1959 roku Jabszi Takcer nie był remontowany. Władze nie przeznaczyły na to choćby jednego z zarobionych tu 66 milionów yuanów. Główny budynek popadł już w taką ruinę, że nikt w nim nie mieszka od 2005 roku. Teraz rozpada się właściwie wszystko. Zewnętrzny mur zawalił się w kilku miejscach, wdzierająca się przez dziurawy dach woda nadwerężyła drewnianą konstrukcję i ściany”.
„Rząd nie odbudowuje dawnej rezydencji rodziców Dalajlamy – tłumaczy »Kurz« – bo nienawidzi działalności Dalajlamy. Formalnie kompleks figuruje na miejskiej liście zabytków chronionych, ale że wszystko, co wiąże się z Dalajlamą, jest »polityczne«, nikt nie odważy się tu niczego ratować. Może się za to zdarzyć, że po posiadłość sięgną wkrótce chińscy aparatczycy z Departamentu Pracy Frontu Jedności”.
Latem 2007 roku byłam w Czangseszarze z niezwykle błyskotliwym biznesmenem z Khamu. Wokół kompleksu krzątali się jak mrówki zapracowani migranci. Wszędzie wznoszono nowe budynki, nie zawracając sobie głowy tradycyjnym stylem. Nie mogę o tym mówić, bo obiecałam, że zachowam sprawę dla siebie, powiem jednak, że ten człowiek – który na co dzień wkłada mnóstwo wysiłku w ukrywanie swoich dobrych uczynków – bardzo chciał ocalić rezydencję rodziny jabszi. Niestety był skazany na porażkę, powstała za to atrapa.
W pięknym starym parku na brzegu rzeki wyrósł kurort „Wyspy Xianzu” z tybetańskimi domami, które wynajęci przez inwestora rodzimi architekci skopiowali z Czangseszaru. Mimo że projekt ma charakter czysto komercyjny, przynajmniej zachował dla następnych pokoleń urodę tych budynków.
Po dawnej świetności rezydencji nie ma dziś śladu. Trudno ją nawet dojrzeć z Potali w gąszczu ohydnych, wysokich klocków, które zajęły miejsce wspaniałego parku. Nie jest to przecież niemożliwe, choć lepiej nie szukać tych budynków, bo gdy je znajdziecie, poczujecie nieopisany smutek. Tybetańska tradycja każe raz do roku – jesienią, w szczególnie dobrze wróżącym dniu – odmalować ściany domu. Bieląc ściany pałacu Potala, na przykład, dodaje się do specjalnej, matowej farby jajko, miód i szafran, co zmienia renowację w ofiarę i przydaje jej błogosławieństw. W Czangseszarze od dawna jednak panoszą się obcy. Wszystko się tu sypie, jest brudne i zaniedbane.
Ruiny takie jak te albo Szideling przypominają blizny po ranach, zadanych ludziom i miastu. Nawet jeśli kiedyś znikną stąd ostatnie kamienie i belki, ich ślady zostaną w żyłach i sercach, które łączyła z nimi stara więź.
6.
W 2013 roku udało mi się wymknąć w ruiny Czangseszaru, oblepione reklamami syczuańskich restauracji, łaźni publicznych i salonów fryzjerskich. Z najwyższych kondygnacji pobliskiego domu towarowego doskonale widać cały Jabszi Takcer, smutny i opuszczony na tle upstrzonej chińskimi flagami, majestatycznej Potali. (Kiedy chciałam wrócić rok później, metalowa brama była już pilnowana i zamknięta na kłódkę.)
Dziedziniec domu najbliższych Dalajlamy porastały wysokie chwasty. Wzdłuż kamiennej ścieżki do głównego budynku stały motory i rowery. Parter dwukondygnacyjnych bocznych budynków okupowało pięć czy sześć szczekający wściekle mastifów. Gdyby nie były zamknięte, rozerwałyby nas na strzępy. Drżącą ręką wsunęłam za kratę aparat i jeden z psów skoczył, jakby chciał mnie pożreć. Chińczyk, który przyszedł nakarmić zwierzęta – wyraźnie towar na sprzedaż – rzucił w swoim narzeczu tybetańskiemu porządkowemu, żeby nas wykopał za drzwi, na co ja spytałam go po naszemu: „Powiedz mi, kto tu jest prawowitym właścicielem?”, wprawiając chłopaka w absolutne osłupienie.
Trzewia głównego budynku wyglądały i śmierdziały jak śmietnik. Balustradka z importowanego z Indii metalu była zardzewiała, ale ciągle trzymała się mocno. Zaciekawiły mnie obce dekoracje. Ściany ciemnych, zakurzonych pokoi pokrywały plakaty chińskich gwiazd z lat osiemdziesiątych i płachty „Dziennika Tybetańskiego” z następnej dekady. Na niektórych drzwiach wymalowano chiński znak fu („dobrodziejstwo”) albo potężnego Guan Yu, na innych majaczyły śmiertelnie blade pieczęcie z datą „7 stycznia 2005”.
Najbardziej zaszokował mnie nie widoczny z potrzaskanych okien pałac Potala ani rzędy zrujnowanych pokoi na trzecim piętrze, tylko pęknięte lustro na filarze w pustym holu głównym. Czy jeśli się do niego zbliżę, zobaczę cienie postaci, które wybiegały stąd w 1959 roku? Albo usłyszę głęboki głos Jego Świątobliwości, mówiącego z wygnania: „Dom, przyjaciele, ojczyzna – wszystko nagle znikło”. Przypomniało mi się zwierciadło z wiersza Josifa Brodskiego, w które wchodzi się na końcu drogi, zostawiając za sobą świat. Tafla, pozwalająca zobaczyć swoją samotność i bezradność, albo magiczny azyl, chroniący przed upokorzeniami, groźbami i szpiclami reżimu.
Zrobiłam sobie przed nim zdjęcie. Moja mina oddaje ducha miejsca. Osoba w lustrze jednocześnie jest i nie jest do mnie podobna. Przypomina kogoś, kto mieszkał tu przed laty. Ta mieszanka poczucia wyobcowania oraz przywiązania i bliskości niemal ścięła mnie z nóg. Czułam niezwykłą więź z rodziną Jego Świątobliwości. Kto wie, może w poprzednim życiu sfotografowałam się przed tym lustrem i ukradkiem przeszłam w inny wymiar uczestniczyć w jednej z największych zawieruch w historii?
W innym pomieszczeniu podniosłam z podłogi stary przedmiot. Pomalowany, rzeźbiony kawałek drewna zdawał się miniaturą domu, którego musiał być częścią. Zabrałam go z sobą.
7.
Wciąż doskonale pamiętam odwiedziny w Czangseszarze i wędrówkę od pokoju do pokoju, jakbym szukała w nich czegoś szczególnego. Zrobiłam mnóstwo zdjęć. Jeden aparat mi nie wystarczył, sięgnęłam po drugi, trzeci i wreszcie telefon komórkowy. Obiektywy zmieniły się w rozbiegane oczy. Ale czego właściwie szukałam? W żadnym pomieszczeniu nie było śladu życia, tylko świadectwa jego zupełnie niedawnej obecności. Mnie jednak interesowała ta noc 17 marca 1959 roku, kiedy swój dom opuszczali bliscy Jego Świątobliwości.
Jedyny ślad życia, jaki udało mi się znaleźć w ruinach, był martwym pająkiem, zawieszonym w powietrzu w utkanej przez siebie sieci. Sprawiał wrażenie pana, strzegącego rumowiska oraz przeszłości. Kogo chciał złapać w tę sieć? I co z innymi pająkami? Czy one także czegoś tu pilnują? Bardzo chciałabym wiedzieć, czy nasza kultura przypisuje im jakieś metaforyczne znaczenie lub moce. Są złe czy ode złego chronią? Unoszące się na tle gruzów martwe ciało zdawało się nieść jakieś ważne przesłanie. Kilkadziesiąt lat temu musiały tu żyć także inne zwierzęta: koty, szczury, psy, zwłaszcza lhaskie apso. Pupile państwa miały wstęp na salony, może nawet do sypialni. Psy duże pilnowały domu razem z ludźmi, towarzysząc strażnikom na dziedzińcu albo przy bramie. Na zdjęciach Dalajlamy z lat sześćdziesiątych widziałam różne apso, jakby i one poszły za nim na wygnanie. Pająki, rzecz jasna, są o wiele bardziej zaradne niż koty czy psy. Potrafią się dobrze ukryć, łatwiej więc im przetrwać.
Po tybetańsku „pająk” nazywa się dom, a jego sieć to domthang.
Kim zatem jestem ja? Archeolożką amatorką obsesyjnie zbierającą okruchy przeszłości? A może miłośniczką wspomnień, skazaną na wygnanie w starym mieście? Wędrując przez ruiny Szidelingu, Czangseszaru czy Gandenu, wracałam do historii tych miejsc. Mocą mistycznego czaru migotliwego słonecznego światła, otulona błogosławieństwem Trzech Klejnotów, stawałam się prawdziwą mieszkanką tych gruzowisk – i choć wiedziałam, że to tylko iluzja, było mi z nią dobrze.
Tak działają na mnie te rumowiska i cała Lhasa. Widzę ruiny budynków, ale nie ducha. „Nie da się ich przykryć – pisał Brodski – płachtą »Prawdy«. Puste okna wpatrywały się w nas niczym oczodoły i choć zupełnie mali, odczuwaliśmy ciężar tragedii. Oczywiście nic nas nie łączyło z ruinami, ale nie było to konieczne. Do zduszenia śmiechu wystarczała ich obecność”.
Boję się jednak, że gdy ruiny znikną, spadnie na nas klątwa niepamięci. Jak powiada krytyk Liao Wen, „kiedy władza przechodzi w ręce ciemnych materialistów, z ich dusz ulatuje choćby wspomnienie estetyki i kultury”. A owa klątwa jest właśnie ich domeną.
8.
Na koniec chcę podzielić się historią, opowiedzianą mi przez spotkaną w Lhasie emerytowaną funkcjonariuszkę, której swego czasu przypięto łatkę „niewolnicy Dalajlamy”. (Była po prostu służącą, ale monopol na klasyfikowanie ludzi ma partia.) Sądziłam, że stara towarzyszka będzie przeklinała przeszłość, tymczasem usłyszałam: „Ludzie powtarzają, że dawniej Tybetańczykom żyło się ciężko, a dziś jest wspaniale, ale tacy jak ja znają tamte czasy z własnego doświadczenia, nie z czytanek. To same kłamstwa.
Byliśmy niewolnikami Dalajlamy, ale sami nigdy byśmy nie użyli tego określenia. Mój ojciec stróżował w Czangseszarze.
Dorastałam tam z siostrą Świątobliwości, Dziecyn Pemą i córką starszej siostry, Khandro. Codziennie razem się bawiłyśmy. Czasem naprawdę wariowałyśmy i Khandro kazała nam się chować, bo Kundun często patrzył na nas przez lornetkę z okna pałacu Potala. Byłyśmy naprawdę szczęśliwe. On sam nigdy nie zaznał dziecięcych przyjemności. Raz Khandro kazała mi wejść do stawu, a gdy odmówiłam, uderzyła mnie. Żartem, nie serio, ale i tak popłakałam się i pobiegłam na nią naskarżyć. Została za to skrzyczana przez matkę i przyszła się pogodzić, żebym znów zaczęła się z nią bawić.
Matka Świątobliwości była bardzo dobrą osobą. Dawała nam, dzieciom służby, owoce, a trzeba wiedzieć, jaką były one wtedy rzadkością. Pokoje na dziedzińcu stały otworem dla pielgrzymów i włóczęgów, którzy czasem pomagali w obejściu, dostając za to masło, campę i mięso.
Nigdy nie spotkałam ojca Świątobliwości. Słyszałam, że był porywczy, ale uczciwy. Lubił konie i całymi dniami przesiadywał w stajni.
Kiedyś skaleczyłam się w policzek i zalałam krwią. Traf chciał, że widział to trzeci z braci Świątobliwości, Lobsang Samten. Natychmiast zeskoczył z konia i posłał po herbatę, w której zanurzył usta Dalajlama. Posmarowałam nią ranę i posiedziałam chwilę na słońcu – po kilku dniach po wypadku nie został nawet ślad.
W Czangseszarze było wielu służących. Kiedy jeden z nich zmarł, rodzina Świątobliwości zaopiekowała się jego synem”.
Starowinka miała twarz pociętą zmarszczkami, ale pięknie się uśmiechała. Była w Dharamsali na audiencji u Jego Świątobliwości i cierpiała, widząc go na obczyźnie, a nie w Potali, Norbulingce czy innym wspaniałym pałacu. Jak wielu Tybetańczyków z całego serca dziękowała Indiom, w których spotkała też towarzyszkę dawnych zabaw, Dziecyn Pemę. „Byli naszymi panami i są nimi nadal – powiedziała mi z przejęciem. – Zawsze pamiętaj, że należą do nas”.
Zauważyłam, że słowo dakpo, „pan”, wypowiada z czułością, jakby mówiła o najbliższej rodzinie.
wrzesień 2015