Tang Danhong, chińska pisarka, która mieszka teraz w Izraelu, i współpracujący z nią tybetański pisarz Sangje Kjab latem 2010 roku przeprowadzili wywiady z kilkunastoma sędziwymi Tybetańczykami z Dharamsali, Biru, Dalhousie i innych enklaw diaspory. Ich książkę – „Niespokojne czasy. Głosy tybetańskich uchodźców” – wydano właśnie na Tajwanie. Z radością przystałam na propozycję napisania słowa wstępnego, ponieważ przyjaźnię się z Danhong od dwudziestu lat. Oto co napisałam.
Na książkę składają się historie – a właściwie świadectwa, bo tym bez wątpienia są ich relacje – jedenaściorga Tybetańczyków.
Czas: rzecz dzieje się na dwóch planach. Rozmowy odbyły się w 2011 roku, ale dotyczą wydarzeń z początku lat pięćdziesiątych poprzedniego stulecia.
Miejsce: znów dwa. Relacje zbierano w tybetańskich osadach w Indiach, lecz mowa jest o Tybecie: Khamie, Amdo, pastwiskach Gologu i U-Cangu.
Ludzie: wywiady prowadziła chińska pisarka Tang Danhong, tłumaczył tybetański uchodźca Sangje Kjab. Świadectwa pochodzą od Tybetańczyków z trzech tradycyjnych dzielnic. Wszyscy byli starzy, dwoje nie dożyło niestety wydania książki.
Wydarzenia: to dobre określenie, bo idzie o sprawy fundamentalne, takie jak okupacja i obrona ojczyzny, zagłada i walka o wiarę, życie, pamięć, niezakłamaną historię i prawdę.
Traf chce, że czytam właśnie przekład książki Claude’a Moucharda „Kiedy krzyczę: literatura świadectwa XX wieku”, opowiadającej o ludziach, którzy przeżyli piekło, i opowiadają o nim w dziennikach, wspomnieniach, reportażach czy wierszach. „Niespokojne czasy” to jak najbardziej historia mówiona, tak samo ważna jak inne literackie relacje naocznych świadków. Nie ma tu autora ani narratora. Od początku do końca są tylko głosy jedenaściorga Tybetańczyków, którzy przeżyli hekatombę. Rozmówczyni i tłumacz skrupulatnie odtwarzają te relacje, nadając opowieści kształt świadectwa.
„Sprawcą największych tragedii w dziejach – pisze Mouchard – jest władza państwowa. Ich świadek relacjonuje więc zorganizowaną przemoc o charakterze politycznym, której sam doświadczył. Na najgłębszym poziomie jest ocalałym. Każdy, kto wpadł w tryby takiej machiny, miał być przez nią zmielony, a przynajmniej stracić zdolność mówienia: zniknąć bez słowa. Mamy tu zatem do czynienia z językiem nowego życia, któremu sądzony był koniec, lecz przetrwało”.
Jedenaście przełożonych na chiński tybetańskich świadectw „wstrząsów” sprzed pół wieku jest lekiem na amnezję, którą zaraża poddanych reżim.
„Przeprowadziłam wywiady z tymi ludźmi – napisała mi Danhong – żeby dać odpór wszystkim, którzy mówią (z sensem i bez sensu) w imieniu Tybetańczyków. Chciałam słuchać autentycznych wspomnień. Bardzo się cieszę, że mogłam to zrobić i mieć takiego partnera, jak Sangje Kjab. Kryteria doboru rozmówców były niesłychanie proste. Szukaliśmy rozbitków z tamtego sztormu. W Dharamsali mieszka kilka osób, z którymi często rozmawiają dziennikarze, więc ich historie są znane. Nie chciałam tego powtarzać, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że chiński czytelnik nie ma dostępu do tamtych książek i artykułów w różnych językach. Moi interlokutorzy – bardziej i (szczególnie dla nas ważni) mniej znani – są rozrzuceni po całych Indiach. Większość pochodzi z Khamu. Żaden nie był przygotowany do rozmowy. Niektórzy mówili chętnie, innych udało się jakoś ubłagać Sangje Kjabowi. Opracowując materiał, zorientowałam się, że prócz przygotowanych przeze mnie pytań zadawał również własne. Bardzo wnikliwe i ważne, wymagającej głębokiej znajomości rzeczy.
Pytani o »zamierzchłą« przeszłość, odpowiadali, że Tybet nigdy nie był częścią Chin i miał własny rząd (kaszag). Wszyscy uważali się za Tybetańczyków, a nie Chińczyków, nikt nie czuł się »mniejszością etniczną«. Nie był w tym żadnej ideologii, tylko emocje. Mówili o innym Tybecie z precyzyjnie wytyczonymi granicami, które mnie, niewtajemniczonej, zdawały się chińskim podziałem administracyjnym. Byłam wcześniej w wielu tych miejscach: Lithang, Czatreng, Draggo, Kardze, Dege, Dzomda, Juszu. Moje wspomnienia miały kształt ośnieżonych gór, łąk, polnych kwiatów i świątyń, między które wtargnęły teraz kule, pożoga, nędza, ruiny, wygnanie i śmierć”.
Później Danhong napisała mi, że wspólnie z Sangje Kjabem doszli do wniosku, iż wiele utartych chińskich odpowiedników nie tylko nie oddaje znaczenia tybetańskich słów, ale często trąci rozmyślną arogancją, z reguły podszytą polityką. „Skoro wszystkie rozmowy prowadziliśmy po tybetańsku, kluczowe znaczenie miało wierne tłumaczenie, wolne od jakichkolwiek naleciałości chińskiego protekcjonalizmu. Wszyscy Hanowie zostali więc u nas Chińczykami, a słowa takie jak »plemię« czy »wódz« zastąpiliśmy tybetańskimi nazwami »szogpa« i »pon«, opatrując je przypisami”.
„Wzruszyłaś mnie – odpisałam. – I zgadzam się w zupełności. Mam serdecznie dość, tych którzy mówią w naszym imieniu, załatwiając przy okazji swoje sprawy!”.
O co pytali Danhong i Sangje?
Co pamiętasz ze swojej miejscowości? Czy miałeś styczność z osobą, która sprawowała tam władzę? Czy wiedziałeś coś wtedy o Chińczykach i Chinach? Czy wiedziałeś, że Tybet i Chiny stanowią jedno państwo? Jakie wrażenie zrobili na tobie pierwsi chińscy żołnierze i oficjele? Co mówili o nich bliscy i znajomi? Czy utrzymywaliście jakieś kontakty z Chińczykami? Czy miałeś chińskich przyjaciół? Dlaczego postanowiłeś uciec (albo walczyć)? Czy chwytając za broń, miałeś nadzieję na zwycięstwo? Co z ucieczki (walk) utkwiło ci najbardziej w pamięci? Najboleśniejsze wydarzenie w życiu? Rząd Chin nazywa was »bandytami« i »rebeliantami«, czujecie się nimi? I tak dalej.
Danhong i Sangje Kjab zrobili to, co należało. I trzeba to powtórzyć także z następnym pokoleniem. Oraz w każdej osadzie, klanie, wiosce i klasztorze. Musimy nagrywać, spisywać i fotografować, musimy zbudować zbiorową pamięć i przywrócić do życia utracony Tybet, musimy wspólnie dumać nad tym, co sprowadziło na nas los, którego dziś doświadczamy, i szukać drogi w przyszłość. Zmienia to świadectwa jedenastu osób w sprawę sześciu milionów (jak lubimy mawiać, saja druk): i tych, co zginęli, i tych, co przeżyli, i tych, co zdążyli się odrodzić. To także czyni je tak niesłychanie ważnymi.
Dostajemy jedenaście relacji z czolka sum, „trzech dzielnic”: siedem z Khamu, trzy z Amdo i jeden z U-Cangu. Traf chciał, że trzy świadectwa są z khampowskiego Dege, z którego pochodził mój ojciec. Tej lekturze towarzyszyły bardzo złożone uczucia i wrażenie zapełniania pustych miejsc. Przypomniały mi też o innym świadectwie, „Ofierze krwi” tybetańskiego uczonego Bari Dały Ceringa.
O tamtej książce napisałam dla nieistniejącego już hongkońskiego magazynu, że „przez pryzmat losów setki uciekinierów opowiada o przegranej przez Tybet wojnie, o gigantycznej rzezi i oporze z lat pięćdziesiątych. Jest smutna i okrutna. Potwierdza też słuszność słynnych słów Orwella, że historia to palimpsest, wycierany i kiedy trzeba, zapisywany na nowo. Buddyjska Kraina Śniegu została przeobrażona w zwierzęcy folwark, który zwycięzca nazywa »nowym« i »wyzwolonym«. Bari Dała Cering wyrósł w cieniu czerwonego sztandaru, ale przeszedł ośnieżone góry i został nowym uchodźcą. »Ofiara krwi« opowiada o jego spotkaniach ze społecznością emigracyjną w latach dziewięćdziesiątych. Wielu, z którymi rozmawiał, już odeszło, co czyni tę książkę bezcennym świadectwem najnowszej historii Tybetu”.
„Niespokojne czasy” to kolejny przyczynek do dziejów tamtej przegranej wojny.
Pekin, sierpień 2015