W książce „Niespokojne czasy. Głosy tybetańskich uchodźców”, o której już pisałam, wypowiada się jedenaście osób: dziesięciu powstańców oraz córka kolejnego bojownika.
Nigdy nie zapomnę Czagdo Donjona, który nie tylko pochodzi z tego samego khampowskiego Dege co mój ojciec i jest jego równolatkiem (rocznik 1937), ale przypomina go tak bardzo, że zobaczywszy zdjęcie, upuściłam z wrażenia książkę. Nie mogłam oderwać się od tej relacji i przeczytałam ją kilka razy. Donjon był nieślubnym synem księżniczki z Dege. Kiedy w wieku trzynastu lat trafił na tamtejszy dwór, mój ojciec wstępował do wojska i ruszał do Czamdo. Pięć lat później obaj znaleźli się w Lhasie – jeden jako uciekinier z Dege, skąd zabrał też żonę i teściów, drugi jako świeżo upieczony podporucznik Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Donjon z kolei awansował w powstańczym Czuszi Gangdruku, został przeszkolony przez amerykańską CIA i zrzucony do Tybetu z siedmioosobowym oddziałem, żeby organizować opór. Wtedy ojciec był już wysokim oficerem w sztabie Tybetańskiego Okręgu Wojskowego. Gdyby ci bliźniaczo podobni rówieśnicy i krajanie spotkali się w tym czasie, byliby śmiertelnymi wrogami. Mimo że tyle ich łączyło, zapewne rzuciliby się sobie do gardeł.
Kolejnym narratorem jest emerytowany tybetański dygnitarz Dziucien Thupten Namgjal. On także pochodzi z Dege. W dodatku jest jakoś skoligacony z kuzynką mojego ojca. Wiem tylko, że nie były to więzy krwi, ale gdy raz o to spytałam, usłyszałam niechętne burknięcie, nie drążyłam więc dalej. Nie ma to zresztą żadnego wpływu na złożone emocje, jakie obudziła we mnie lektura tej relacji. Thupten Namgjal jest starszy od mojego ojca tylko o sześć lat. Przestał być mnichem, żeby walczyć z bronią w ręku – najpierw w Dege, potem w Lhasie i gdzie indziej. Choć ojciec nie brał udziału w walkach, zajmując się tłumaczeniem, a następnie zarządzaniem, bez wątpienia stali po przeciwnych stronach barykady.
Ze szczególnym zainteresowaniem czytałam o wprowadzaniu tak zwanych „reform demokratycznych” w Dege i codziennych „wiecach walki”, których ofiarą w 1955 roku padali głównie duchowni. Tamtejsza rodzina królewska wysłała Thuptena Namgjala do Lhasy, miał prosić rząd Tybetu o zbrojną pomoc. Stolica okazała się jednak „tętnić życiem. W Potali, Dżokhangu i Ramocze spokojnie płonęły tysiące maślanych lampek. Miasto wyglądało jak wielki plac budowy. Arystokraci stawiali domy, robili intratne interesy, śpiewali i tańczyli. Panowała atmosfera radosnego święta”. Historyk Cering Siakja pisze, że po wkroczeniu do Lhasy armia chińskich komunistów zaczęła „zjednywać” sobie „patriotyczne wyższe sfery”, szastając starymi srebrnymi dolarami. Wielmożowie potraktowali to jako okazję do szybkiego zarobku. Ochoczo sprzedawali ziemię i usługi, ziarno i wełnę, pchali się na chińskie bankiety i zabawy. Miesiąc w miesiąc ich służący odprowadzali do domów „konie objuczone workami ze srebrem”. Rzygać się chce, naprawdę.
Tybetolog Elliot Sperling opublikował niedawno artykuł, w którym stwierdza, że w latach 1950-1975 doszło do „przemilczanej rzezi” Tybetańczyków, „wspominanej oficjalnie w Chinach tylko wtedy, gdy trzeba jej zaprzeczyć”. Udostępniłam w sieci przekład tego eseju, nazywając go lekturą obowiązkową – także dla świata, a zwłaszcza tak zwanych „uczonych”, którzy mają udział w dziele zakłamywania historii ludobójstwa.
Do napisania artykułu zainspirowało Sperlinga przypadkowe odkrycie masowych grobów w Juszu, w maju 2012 roku. Okoliczni mieszkańcy pamiętają, że w 1958 roku mordowano tam mnichów i świeckich. „Przeszłość wróciła zza grobu, najwyraźniej nie dbając o to, jak bardzo jest kłopotliwa dla chińskiego rządu”. I przydając przerażającą ilustrację relacjom tybetańskich uchodźców.
„Historia rzezi – pisze Sperling – ukazuje się zza muru wymuszonego przez władze milczenia także na inne sposoby”. Choćby w postaci mapy, „ilustrującej wyniki spisu powszechnego z 1982 roku, na której kolorem czerwonym wyróżniono regiony, gdzie liczba kobiet – co tłumaczyć można jedynie zaciekłymi walkami – była znacznie wyższa niż mężczyzn”. A Tybet jest na tle Chin przeraźliwie czerwony. „Ujawnienie całej prawdy wymagać będzie otwarcia rządowych archiwów. Relacje świadków i dowody pośrednie nie wystarczą”.
Niemniej dzisiejszy brak szans na odtajnienie dokumentów potęguje tylko wartość świadectwa. Jak mówi sędziwy Ratu Ngałang: „Chińscy komuniści, którzy nie wierzą w nic, zmusili Tybetańczyków do zniszczenia klasztorów. Lokalnych przywódców, hierarchów i lamów oskarżono o wyzyskiwanie ludu i wyrżnięto. Do zdławienia oporu mieszkańców Khamu i Amdo rzucono regularną armię. Oni mieli karabiny, armaty i samoloty, a my to, co zdołaliśmy sami sobie kupić. Tybetańczycy nigdy nie zapomną tej rzezi i będą przekazywać jej pamięć z pokolenia na pokolenie. We mnie będzie ona żywa do śmierci”.
Po raz pierwszy spotkałam piękną Tang Danhong w księgarni „U Kafki”, w Chengdu. Jej sklepik mieści się w starym zaułku, robiącym dziś za zabytek. Natychmiast podreptałam do półki „tybetańskiej” – i tak zaczęła się nasza prawdziwa, dwudziestoletnia już przyjaźń. Od ponad dekady pielęgnujemy ją na odległość; Danhong mieszka dziś w Tel Awiwie, a ja w stolicy chińskiego imperium.
Bardzo sobie cenię jej dokumenty: o tradycyjnych tybetańskich pogrzebach, klasztorze Curphu, młodym Karmapie, przyrodzie i folklorze Serszulu. Danhong często bywała w Lhasie, nie raz zatrzymując się u mnie. Uwielbiałem nasze wędrówki, wizyty w klasztorach oraz syczuańskich i tybetańskich garkuchniach.
Obie kochamy poezję i mamy do niej ucho. W ogóle mamy wiele wspólnego: wiek, sztukę, dialekt i wielką miłość do Tybetu. Moja bierze się z krwi i kości. „Ty – jak mi kiedyś napisała – kochasz, bo to twoja rodzina, a ja za sprawą jakieś niepojętej więzi”. Jednak przede wszystkim łączy nas poczucie wstydu. Ona wstydzi się bycia Chinką, a ja czwartej części tego pochodzenia oraz ojcowskiego munduru Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Ten wstyd odbiera nam spokój, wpędza w poczucie winy. Staramy się ją odpokutować pisaniem. „Przyjeżdżając do Tybetu po raz pierwszy osiemnaście lat temu – wyznała po wybuchu protestów w marcu 2008 roku – nie umiałabym sobie nawet wyobrazić, jak rozdzierająco przyjdzie mi żałować tego kraju i jego mieszkańców. Nie myślałam wtedy, że spotkanie z Tybetem będzie największym darem mojego życia, a gdy po raz pierwszy odczułam jego dobroć i współczucie, nie sądziłam, że oto kiełkuje we mnie jeszcze jedno uczucie. Bólu, który nie ma nic wspólnego ze mną jako człowiekiem, będąc funkcją relacji między dwoma narodami: Chińczykami i Tybetańczykami”.
Owo poczucie wstydu zmusiło Danhong do pisania i dawania świadectwa. Marzy nam się świat bez narodowych barier i nacjonalistów, bez autorytarnej władzy i kolonializmu z jego damnatio memoriae, „potępieniem pamięci”, bez bólu i brzemienia minionych cierpień. Jesteśmy więc na przegranej pozycji. W „1984” Orwell opisuje wyparowane nieosoby. Jedenaścioro bohaterów „Niespokojnych czasów” opowiada o tysiącach zlikwidowanych, usuniętych w ten sam sposób Tybetańczyków, którzy zostali zepchnięci do fizycznych i wirtualnych zbiorowych grobów, jakby nigdy nie istnieli. Życie zawdzięczają wyłącznie relacjom swoich ziomków.
Chcę jeszcze powiedzieć o Sangje Kjabie z Amdo – rocznik 1970, nowe pokolenie uchodźców. Uciekł do Dharamsali, dziś mieszka w Europie. Nigdy się nie spotkaliśmy, ale zostaliśmy przyjaciółmi. Dziękuję za wkład w tę książkę i za tłumaczenie.
Pekin, sierpień 2015