Przewodniczący Mao powiedział kiedyś, że władza wyrasta z lufy karabinu. Oczywiście przemoc może dać pewne krótkotrwałe rezultaty. Ale nie zapewni osiągnięcia dalekosiężnych celów. Spójrzmy na historię – z czasem umiłowanie pokoju, sprawiedliwości i prawdy zawsze zwyciężało okrucieństwo i opresję. Dlatego też żarliwie wierzę w niestosowanie przemocy. Przemoc rodzi przemoc. I oznacza tylko jedno: cierpienie. Teoretycznie, można wyobrazić sobie sytuację, gdy jedynym sposobem na uniknięcie konfliktu na wielką skalę jest szybka interwencja zbrojna. Problem w tym, że bardzo trudno – o ile to w ogóle możliwe – przewidzieć skutki przemocy. Kiedy się do niej uciekamy, nie mamy pewności, czy jest słuszna. Można to ocenić wyłącznie z perspektywy czasu. Na pewno wiemy tylko jedno: tam, gdzie jest przemoc, jest również cierpienie.
Czytelnik może uważać, że choć oddanie Dalajlamy dla idei niestosowania przemocy jest godne pochwały, to jednak zupełnie niepraktyczne. Tymczasem w istocie rzeczy znacznie bardziej naiwna jest wiara, że konflikt rozwiąże stworzone przez człowieka problemy, które doprowadziły do użycia przemocy. Zauważmy, że niestosowanie przemocy było najważniejszą cechą rewolucji politycznej, która przetoczyła się przez świat w latach osiemdziesiątych. Jednym ze zjawisk, jakie napawają największą otuchą, jest międzynarodowy ruch na rzecz pokoju. Nie słyszymy dziś o nim tak często, jak pod koniec zimnej wojny, zapewne dlatego, że jego ideały zdołały przeniknąć do zbiorowej świadomości.
Jestem przekonany, że najważniejszą przyczyną sceptycyzmu wobec idei niestosowania przemocy jest zniechęcenie. Zadanie wydaje się tak ogromne, że tracimy ducha. Niemniej jednak, o ile niedawno pragnęliśmy pokoju tylko we własnym kraju czy wręcz dzielnicy – dziś mówimy o pokoju światowym. I bardzo słusznie. Sieć ludzkich współzależności jest teraz tak oczywista, że jedynym wartym uwagi pokojem jest pokój światowy.
Co mam na myśli, mówiąc o pokoju? Czyż nie mamy podstaw, by sądzić, że wojna jest naturalnym, choć godnym pożałowania, zajęciem człowieka? Musimy tu wyraźnie odróżnić pokój, polegający po prostu na braku wojny, od pokoju, jaki jest stanem autentycznego spokoju, opartym na głębokim poczuciu bezpieczeństwa, które wyrasta ze wzajemnego zrozumienia, tolerancji dla cudzych poglądów i szacunku dla praw innych. W tym sensie pokój nie da się więc utożsamić z tym, co widzieliśmy w Europie przez cztery i pół dekady zimnej wojny. To było tylko coś na kształt pokoju. Wyrastało ze strachu, podejrzliwości i pokrętnej psychologii wzajemnych gwarancji zniszczenia. Ów „pokój” był tak niepewny i kruchy, że każde poważniejsze nieporozumienie mogło przynieść katastrofalne skutki. Z perspektywy czasu – a zwłaszcza obecnej wiedzy na temat umowności kontroli nad arsenałem jednej ze stron konfliktu – to, że uniknęliśmy zagłady, zakrawa na cud!
Pokój nie istnieje niezależnie od nas, podobnie jak wojna. To prawda, że na pewnych jednostkach – przywódcach politycznych i wojskowych – spoczywa szczególnie wielkie brzemię odpowiedzialności za pokój. Ludzie ci nie biorą się przecież znikąd. Nie rodzą się i nie wychowują w przestrzeni kosmicznej. Wykarmiły ich, tak samo jak nas, jakieś matki i tak samo, jak nam, okazywano im czułość. Są członkami naszej ludzkiej rodziny, wychowanymi w społeczeństwie, które, jako jednostki, pomogliśmy stworzyć. Pokój na świecie zależy więc od pokoju w sercach ludzi, ten zaś od tego, czy wszyscy postępujemy etycznie, poddając dyscyplinie swoje reakcje na negatywne myśli i uczucia oraz rozwijając podstawowe przymioty duchowe.
Fragment książki „Etyka na nowe tysiąclecie”, Politeja 2000