Migmar (pseudonim), Tybetańczyk, w czasie rewolucji kulturalnej był studentem Centralnego Instytutu Mniejszości, wrócił do Lhasy jako nauczyciel w 1970 roku. Kiedy z nim rozmawiałam (8 maja 2002 roku), pracował w departamencie Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA); obecnie emeryt.
„W czasie rewolucji kulturalnej byłem w Pekinie, studiowałem na wydziale sztuk pięknych Centralnego Instytutu Mniejszości. Nieodpowiednie pochodzenie zamknęło przede mną szeregi czerwonej gwardii. Razem z innymi klasowo niepewnymi powołaliśmy więc „gwardię czerwonej sztuki” i działaliśmy „na odcinku literatury”. Było nas bodaj trzydzieścioro, sami zaprojektowaliśmy sobie opaski.
W ramach nawiązywania rewolucyjnych więzi w 1968 roku wróciliśmy do Lhasy. Byliśmy mocno opóźnieni. Pamiętam, że gdy dojechaliśmy do Liuyuanu, rząd centralny oficjalnie zakazał tego procederu, ale skoro dotarliśmy już tak daleko, postanowiliśmy nie wracać.
Kiedy walki frakcyjne osiągnęły apogeum, nasi „buntownicy” zostali rozgromieni przez „sojusz” i pospiesznie wycofaliśmy się do Pekinu jeszcze przed „czerwcowym incydentem” w Dżokhangu.
W tamtym czasie w Lhasie kłębił się tłum czerwonogwardzistów z Chin, głównie z pekińskich uczelni: Centralnego Instytutu Mniejszości, Uniwersytetu Tsinghua, Wyższej Szkoły Pedagogicznej, instytutów Geologii, Aeronautyki i Astronautyki itd. Wszyscy należeli do odłamu „czerwonych buntowników” i w większości byli Tybetańczykami. Wydaje mi się, że każdy, który uczył się w Pekinie, ściągnął do Lhasy. Grupie przewodził Jesze Tenzin, ale gdy poczuł pismo nosem, po prostu złożył broń i przystał do „sojuszu”.
Lokalni czerwonogwardziści wywodzili się głównie z lhaskiej szkoły średniej i pedagogicznej oraz z komitetów ulicznych. Całe miasto chodziło w czerwonych opaskach tej czy innej frakcji.
Z tamtych lat najbardziej utkwił mi w pamięci atak na Panczena Rinpoczego i plądrowanie buddyjskich posągów, które wywożono potem do Chin.
Kiedy Panczena Rinpoczego poddano „krytyce” w Pekinie, władze centralne zakazały wleczenia go ulicami i nakładania „wysokiej czapki” hańby. Wszyscy byliśmy na wiecu w hali sportowej. Rinpocze miał na sobie elegancką, tybetańską, żółtą jedwabną szatę. Chińczycy byli ewidentnie pod wrażeniem. Po wszystkim przewieziono go na uczelnię i trzymano tam tydzień. Krewni dostali drugi pokój. Drzwi nie zostały zamknięte, ale przez korytarz przeciągnięto sznurek, którego nikomu nie wolno było przekraczać. Można było jednak zaglądać i wielu skorzystało z okazji. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy z tak bliska równie wielkiego hierarchy. Czuliśmy się zakłopotani.
Z Lhasy wywieziono do Chin mnóstwo posągów buddyjskich. Wiele trzymano pod gołym niebem na ogromnym placu w Liuyuanie. To był skład metali. Raz nie zdobyłem w Pekinie biletu na samolot, wsiadłem więc w pociąg do Liuyuanu, gdzie znalazłem ciężarówkę, jadącą do Lhasy. Kierowcy lubili wozić wtedy stalowe elementy budowlane, bo były duże i nie gubiły się po drodze. Pojechaliśmy razem na załadunek. Połowę placu wypełniało rumowisko posągów. Nie dało się ich zliczyć. Wywieziono je z Tybetu i po prostu zwalono na kupę. Nikogo nie obchodziły. Słyszałem, że przetapiali je i robili z nich jakieś części. Może niektóre się ostały, ale nie mam pojęcia, gdzie mogli je zabrać. Tylu Buddów. Nigdy nie zapomnę tego widoku”.
Wydałam na Tajwanie dwie książki o rewolucji kulturalnej w Tybecie: „Zakazaną pamięć” ze zdjęciami mojego ojca oraz zbiór relacji uczestników. Przeprowadziłam w sumie ponad siedemdziesiąt wywiadów, do publikacji wykorzystałam dwadzieścia trzy (w tym dwa z Hanami i jeden z chińskim muzułmaninem). Wśród moich rozmówców byli hunwejbini z Lhasy ze współzałożycielem frakcji „buntowników” na czele, czerwoni dziennikarze i żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, ale także dręczeni wtedy arystokraci, lamowie czy lekarze. W zeszłym roku minęło pięćdziesiąt lat od tamtych wydarzeń, stąd moja decyzja o publikowaniu najważniejszych wywiadów.
21 maja 2017