Dalajlama: O wojnie

Jeżeli prawdziwy pokój polega na czymś więcej, niż na kruchej równowadze, wyrastającej z wzajemnej wrogości, jeśli w ostatecznym rozrachunku zależy od rozwiązania konfliktów wewnętrznych, to co można powiedzieć o wojnie? Choć, paradoksalnie, celem większości kampanii wojskowych jest pokój, wojna w istocie przypomina ogień – ogień, którego paliwem są żywi ludzie. I niczym pożar się rozprzestrzenia. Spójrzmy choćby na konflikt w byłej Jugosławii, który rozpoczął się jako lokalny spór, po czym błyskawicznie rozlał na cały region. Popatrzmy też na poszczególne bitwy. Kiedy jakieś ogniwo słabnie, dowódca wysyła posiłki – wrzucając, dosłownie, żywych ludzi w ogień. Tak się jednak do tego przyzwyczailiśmy, że nie poświęcamy temu większej uwagi. Nie umiemy przyznać, że wojna jest, z natury, zimnym okrucieństwem i cierpieniem.

Godna pożałowania prawda jest taka, że nauczono nas uważać wojnę za coś ekscytującego, a nawet fascynującego. Pokazuje się nam żołnierzy w eleganckich mundurach (które tak podobają się dzieciom) i maszerujące przed nimi orkiestry. Morderstwo nas przeraża, ale wojny nic nie łączy ze zbrodnią. Przeciwnie, uważa się ją za sposobność do wykazania się odwagą i fachowością. Mówimy o jej bohaterach niemal w taki sposób, jak gdyby liczba zabitych świadczyła o stopniu heroizmu. Opowiadamy o zaletach nowych broni jako o szczycie możliwości technicznych, zapominając, że jej użycie równa się kalectwu i śmierci ludzi, żywych ludzi. Twoich przyjaciół, moich przyjaciół, naszych ojców, naszych matek, naszych sióstr i braci, twoich i moich.

Jeszcze gorszy jest fakt, że ludzie prowadzący współczesne wojny nie są już obecni na linii frontu. Jednocześnie coraz mocniej godzą one w cywili. W dzisiejszych konfliktach najbardziej cierpią niewinni – i to nie krewni tych, którzy walczą, ale osoby niemające najczęściej nic wspólnego z konfliktem. Koniec wojny wcale nie kładzie kresu niewyobrażalnym cierpieniom. Zostają po niej miny, skażenie chemiczne i katastrofy gospodarcze. Nie mam powodu wątpić w oszacowania, wedle których na jednego zabitego żołnierza przypada dziś dziewięć ofiar cywilnych. A to znaczy, że ofiarą wojny padają przede wszystkim kobiety, dzieci i starcy.

Co więcej, techniczne możliwości współczesnych broni przerastają wyobraźnię zwykłego śmiertelnika. Potencjał zniszczenia jest tak ogromny, że wszelkie argumenty, przemawiające za wojną, muszą ustępować temu, co świadczy przeciwko niej. Nostalgia za dawnymi wojnami wydaje się całkowicie usprawiedliwiona. Wtedy przynajmniej ludzie walczyli ze sobą twarzą w twarz. Nikt nie próbował zaprzeczać cierpieniom, jakie niosła ze sobą wojna. A do boju często prowadzili oddziały sami władcy. Jeśli przy okazji zginęli, z reguły załatwiało to sprawę. Dzięki rozwojowi techniki, współcześni generałowie trzymają się coraz dalej od pola walki. Mogą schować się w podziemnym bunkrze, oddalonym od linii frontu o tysiące kilometrów, i prowadzić bitwę tak, jakby była grą komputerową. Kiedy o tym myślę, osobiście wolałbym „inteligentną” broń, która umiałaby odszukać i zabić osoby, decydujące o wybuchu wojny. Oręż, który eliminowałby decydentów, oszczędzając niewinnych, wydaje mi się znacznie sprawiedliwszy. I bardzo stosowny w dobie broni nuklearnej, sprawiającej, że nie da się już mówić o „ostatecznym” zwycięzcy.

Ów potencjał zniszczenia sprawia, że niezależnie od tego, czy nazywamy jakąś broń „ofensywną” czy „defensywną”, musimy przyznać, że istnieje ona tylko po to, by zabijać ludzi. Jest tlenem, którym oddycha wojna. Nie zakładajmy jednak, że pokój zależy wyłącznie od rozbrojenia. Żadna broń nie działa sama z siebie. Choć służy zabijaniu, póki rdzewieje w magazynach, nie może nikogo skrzywdzić. Ktoś musi nacisnąć guzik, pociągnąć za spust. Nie zrobi tego żadna zła moc. Tylko człowiek. Prawdziwy pokój wymaga zatem rozwiązania struktur wojskowych, które zbudowaliśmy. Nie ma nadziei na pokój, w pełnym tego słowa znaczeniu, dopóki kilka osób może dokonać puczu i narzucić swą wolę innym. Prawdziwy pokój nie zapanuje też dopóty, dopóki istnieć będą autorytarne reżimy, opierające swą władzę na siłach zbrojnych, które bez wahania dopuszczą się każdej niesprawiedliwości na rozkaz władcy. Niesprawiedliwość niszczy bowiem prawdę, a bez prawdy nie ma trwałego pokoju. Dlaczego? Bo gdy prawda jest po naszej stronie, jest w nas też prostolinijność, szczerość i pewność. Jeżeli jej nie ma, nasze wąskie cele możemy osiągnąć tylko siłą. Kiedy decyzje zapadają w ten sposób, wbrew prawdzie, ludzie czują dyskomfort – i zwycięzcy, i zwyciężeni. Ta frustracja podkopuje narzucony siłą pokój.

Oczywiście nie pozbędziemy się struktur wojskowych w ciągu jednego dnia. Jeśli jednak pragniemy społeczeństwa, dla którego konflikt zbrojny będzie tylko wspomnieniem, naszym ostatecznym celem musi być pozbycie się całego aparatu wojskowego. Trudno jednak żywić nadzieję na likwidację wszystkich rodzajów broni. Zawsze znajdzie się grupka intrygantów lub fanatyków, którzy będą wywoływać niepokoje. Tak długo, jak długo istnieć będzie ludzkość, będziemy zapewne potrzebować obrony przed niegodziwcami. Jednocześnie musimy jednak stawiać sobie jasne, realne cele i szukać politycznej woli do ich realizacji.

Każdy z nas ma tu do odegrania ważną rolę. Jeżeli, jako jednostki, dokonamy wewnętrznego rozbrojenia – biorąc w karby negatywne myśli i uczucia oraz rozwijając cechy pozytywne – stworzymy warunki do rozbrojenia zewnętrznego. Nie nastąpi prawdziwy, trwały pokój, dopóki każdy z nas nie dokona wewnętrznego wysiłku. Sprawą najwyższej wagi jest więc wrażliwość na innych, uznanie ich równego prawa do szczęścia, nieczynienie niczego, co mogłoby przysporzyć im cierpień. Aby sobie w tym pomóc, warto poświęcić chwilę na zastanowienie się, jak wygląda wojna z perspektywy ofiar. Wystarczy, że przypomnę sobie wizytę w Hiroszimie, by przywołać całą grozę wojny. Widziałem tam w muzeum zegarek, który zatrzymał się w chwili wybuchu bomby. I paczuszkę igieł, stopionych w żarze eksplozji.

 

 

Fragment książki „Etyka na nowe tysiąclecie”, Politeja 2000