Przygotowując książkę ze zdjęciami ojca, szukałam nie tylko sprawców, ale i ofiar rewolucji kulturalnej w Tybecie.
Na fotografiach doliczyłam się ponad czterdziestu osób maltretowanych przez czerwonogwardzistów. Są wśród nich byli hierarchowie buddyjscy, urzędnicy, kupcy, lekarze, oficerowie, ziemianie – piętnowani na wiecach, pędzeni ulicami, dręczeni przez komitety dzielnicowe. Wszystkie zdjęcia zrobiono w sierpniu i wrześniu 1966 roku, ale te spektakle ciągnęły się potem miesiącami. Przez konflikt między frakcjami hunwejbinów ofiary znacznie dłużej odbierały jeszcze swoje „lekcje” i były zmuszane do niewolniczej pracy.
Ofiarami rewolucji kulturalnej padali przede wszystkim przedstawiciele elit, bo to one były głównym przedmiotem zainteresowania „frontu jedności” po „pokojowym wyzwoleniu” w 1950 roku. Nie dołączywszy do „separatystów, dezerterów i rebeliantów Dalaja” (jeden z wysoko postawionych lamów szpiegował wręcz dla komunistów), zostali pieszczochami partii. I jako „potwory i demony” zapłacili za to słono po ogłoszeniu rewolucji kulturalnej. Popadali w obłęd, zapadali na zdrowi, ginęli; wiele osób uwiecznionych na zdjęciach ojca zmarło w trakcie albo zaraz po zakończeniu tego horroru. Ci, którym udało się przeżyć, opuszczali kraj lub dostawali synekury w Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej bądź Stowarzyszeniu Buddyjskim, pełniąc w nich głównie funkcje dekoracyjne.
Najczęściej docierałam więc do dzieci i współmałżonków, a w przypadku duchownych – uczniów ofiar prześladowań. Nasłuchałam się strasznych i bardzo smutnych historii.
Jeden z fotografowanych wielmożów nazywał się Sampo Cełang Rigzin. Pochodził z niezwykle wypływowego rodu, który wydał jednego z dalajlamów. W latach pięćdziesiątych kolaborował i dobrze na tym wychodził. Na wiec walki hunwejbini ubrali go w szatę dygnitarza dawnego rządu. Upokorzony, kłaniał się wpół z wiszącym z nosa wielkim smarkiem. Jego najmłodszy syn próbował, jak wielu, uciec do Indii, ale został złapany. Oskarżony o zdradę, stanął przed plutonem egzekucyjnym. Nie miał nawet dwudziestu lat. Sam Sampo zmarł wkrótce po zakończeniu rewolucji kulturalnej.
Na fotografiach jest też Samding Dordże Phagmo (jedna z naszych Rinpoczów, „drogocennych” inkarnowanych lamów, których Chińczycy nazywają bez sensu „żywymi buddami”), bodaj najsłynniejsza kobieta w tybetańskiej hierarchii buddyjskiej. W 1959 roku uciekła za Dalajlamą do Indii, ale wkrótce komuniści namówili ją do powrotu. Choć jako „nawrócona” patriotka widziała się nawet z Mao Zedongiem, została potem uznana za „potwora i demona”. Stając na wiecu komitetu dzielnicowego, miała dwadzieścia cztery lata i właśnie urodziła trzecie dziecko. Była żoną syna innego wielmoży, Kaszopy, z którym się później rozwiodła. To on opowiadał mi o gehennie, jaką przeszła z rodzicami w czasie rewolucji kulturalnej. Oglądaliśmy razem te zdjęcia. Dordże Phagmo żyje, jest jedną z wice w Zgromadzeniu Przedstawicieli Ludowych Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, zasiada w Ogólnochińskiej Konferencji Konsultatywnej. Często widać ją w mediach z okazji tej czy innej konferencji. Bardzo chciałam się z nią spotkać i pokazać jej zdjęcie, ale stanowczo mi to odradzono.
Na fotografii Dordże Phagmo ma na głowie czarną czapkę. W naszej tradycji są tylko dwie takie korony: jej i Karmapy, który stoi na czele szkoły karma kagju. Wedle nauk tantrycznych niosą one wielkie błogosławieństwo, gdyż uplotły je z własnych włosów Dakinie. Na zdjęciu korona Dordże Phagmo jest już odarta z bezcennych złotych ozdób, klejnotów i pereł. Jak mi mówiono, wkrótce potem została spalona przez rewolucyjne masy.
Syna arystokraty Horkhanga Sonama Palbara nie było w Lhasie, gdy rodzice stanęli na wiecu walki. Mówił mi, że pytał ich o to, ale nie chcieli nic powiedzieć. Zdjęcia, która mu pokazałam, widział po raz pierwszy. Miał wtedy jakieś sześćdziesiąt lat. Wpatrując się w fotografie, nagle zaczął płakać. Cały drżał, po twarzy płynęły mu łzy, ale nie wydał żadnego dźwięku. Potem wiele mi opowiadał.
Rozmawiałam także z ludźmi, którzy są na tych zdjęciach. Na przykład z sześćdziesięciosześcioletnią lekarką Cephel, której ojciec był słynnym lhaskim medykiem i założycielem najbardziej nowoczesnej prywatnej, świeckiej szkoły w dawnym Tybecie. Właśnie urodziła córkę, gdy do domu wdarli się czerwonogwardziści i wywlekli ich na ulicę. Mówiła, że nie mieli litości. Lżona, zgięta wpół, stała w kałuży własnej krwi. Nie płakała na widok zdjęcia. Dziwiła się tylko, że ktoś uchwycił tę scenę. Wskazując palcem hunwejbinów, mówiła, że zachowywali się jak faszyści, gdy plądrowali domy i mazali farbą twarze ofiar. Zmarła kilka lat temu.
Pytano mnie, jak zdołałam dotrzeć do ludzi ze zdjęć i ich bliskich. Nie było to trudne. Lhasa jest małym miastem, w latach pięćdziesiątych mogło się tam urodzić co najwyżej trzydzieści tysięcy osób. Dziś ma setki tysięcy mieszkańców, ale ponad połowa to imigranci. Sama jestem z Lhasy, choć dorastałam w Khamie i studiowałam w Chinach. Wciąż mieszka tu wielu krewnych rodziców, poznałam też mnóstwo osób, pracując w redakcji. Zaczynałam od bliskich i kolegów, którzy oglądając zdjęcia, rozpoznawali twarze i prowadzili mnie dalej jak po sznurku. Nie pokazywałam zdjęć ludziom zupełnie obcym. Bałam się, że mogą być kłopoty, jeśli dowiedzą się o nich władze.
Akademikowi, który bada tybetański folklor, na widok jednego ze zdjęć zaczęły trząść się ręce. Rewolucja kulturalna zastała go w szkole teatralnej w Szanghaju, ale w tłumie hunwejbinów przed Dżokhangiem rozpoznał wielu kolegów z klasy. Natychmiast zadzwonił do jednego z nich i do kobiety, której ojca zaliczono w poczet „potworów i demonów”. Wiele się od nich dowiedziałam. Choćby tego, że uczniowie lhaskiej szkoły średniej poszli zbezcześcić świątynię na polecenie władz, a splądrowano ją – skrupulatnie i metodycznie – później.
Okazało się, że etnograf ma zakrwawioną czapkę czerwonogwardzistki zastrzelonej przez żołnierzy 7 czerwca 1968 roku, opaskę lhaskiego hunwejbina, gazetkę frakcji „rebeliantów” i odznakę z podobizną Mao. Pozwolił mi je sfotografować, ale podczas rozmowy wyczuwałam jego strach – nieomylne piętno epoki, którego nie udało się wyzbyć żadnemu z moich rozmówców.
W Tybecie rewolucja kulturalna pozostaje tematem tabu tak dla ofiar, jak sprawców. Dlatego też zawsze starałam się odwiedzać bohaterów tamtych wydarzeń w ich domach albo innych bezpiecznych miejscach. Nosiłam z sobą odbitki zdjęć ojca, zrobione w Pekinie przez Wang Lixionga. Ktoś zapytał, czemu nie filmowałam wywiadów. Wystarczająco trudno było uzyskać zgodę na nagrywanie rozmów i robienie zdjęć. Pewna nauczycielka (w tamtych czasach mała dziewczynka) zaklinała mnie, żebym nie pisała, że rozpoznała na zdjęciach kilku fanatyków, bo „na pewno będą się mścili”. Strach, jaki wyzierał z jej oczu, pochodził z tamtej epoki. „Możesz o tym pisać, bo sama tego nie przeżyłaś – powiedział mi ktoś inny. – My się nie odważymy. Wspominanie o pewnych rzeczach oznacza wyłącznie kłopoty. Kiedy o nich myślę, wciąż się boję, i wiem, że muszę mieć się na baczności”. I tak dalej. Mam to wszystko nagrane. Ich strach udzielał się i mnie, zawsze. W trakcie rozmowy zaczynałam się bać i musiałam odczekać przed następną.
Chciałam też porozmawiać z tymi, który lżyli ofiary, okradali domy i bezcześcili świątynie. Nie było to łatwe. Odnalazłam kilka osób, ale nie chciały o mnie słyszeć. Na zdjęciach ojca widać kobietę, która wyróżniała się gorliwością. Nie tylko kradła, spaliła też rękopisy słynnego Genduna Czophela. Pewien intelektualista nazwał to jedną z największych zbrodni przeciwko tybetańskiej historii i kulturze. Ta kobieta został potem przewodniczącą partyjnego komitetu dzielnicy Hebalin. Poszłam tam do niej. Była niska, drobna, zwyczajna. Kiedy wypowiedziałam słowa „rewolucja kulturalna”, natychmiast się zmieniła, nie zgodziła się na rozmowę ani na zdjęcie. Inna emerytka nie uczestniczyła w rewolucji i nie należała do gwardii, bo jako córka kupca miała niewłaściwe pochodzenie, ale że uczęszczała do lhaskiej szkoły średniej, poszła z innymi do Dżokhangu i jest wyraźnie widoczna na zdjęciu. Zdziwiła się, gdy je pokazałam, ale rozmawiać nie chciała.
Dla Tybetańczyków bezczeszczenie świątyń i palenie świętych ksiąg jest niewybaczalną zbrodnią. Kiedy się im o czymś takim przypomina, czują przytłaczający wstyd. Prawdę mówiąc, wielu fanatyków zmieniło się diametralnie po zakończeniu rewolucji kulturalnej i dziś praktykuje buddyzm. Z równą – jak sami mówią – żarliwością.
Rozmawiałam z byłym mnichem, który uczestniczył w bezczeszczeniu stupy i paleniu manuskryptów. Potem zgłosił się do Dżokhangu i przez siedemnaście lat sprzątał świątynię. „Gdyby nie rewolucja kulturalna – powiedział mi – do końca życia byłbym pewnie dobrym mnichem. Klasztory stałyby nietknięte, a ja spokojnie studiowałbym pisma. Wszystko to zmieniła rewolucja. I choć nigdy nie znalazłem sobie żony i nie prowadziłem normalnego świeckiego życia, nie mam już prawa do przywdziania zakonnej szaty. Nic gorszego nie mogło mi się przytrafić”.
27 kwietnia 2018