O brzasku siny smog,
który spowija doliny i wzgórza,
ma odcień czerwieni.
Nie tle nieodległych ośnieżonych szczytów
wygląda jak dymny sygnał pradawnego alarmu
dla miękkich łąk.
Ludzie z metalowymi kłami
odsłaniają szkielet góry.
Niebieskie owce
pędzą na złamanie karku,
orły szybują po niebie, daremnie
szukając skały, na której można by usiąść.
Wiatr miota pogubione pióra.
Na milczącej łące koleiny ciężarówek
wyglądają jak blizny na twarzy pięknej dziewczyny.
Wybebeszone kamienie, bielsze od mleka,
układają się niczym stróżka krwi
wzdłuż rany stoku.
Dla mnie łąki są jak babcia,
góry jak dziadek.
Krew przelana bez powodu
jest biała, ale
widzą to tylko ci,
którzy wierzą
i szanują każde życie.
W imię ochrony przyrody
przepędzamy z łąk
mieszkające na nich zwierzęta
i ich pasterzy.
A potem w imię turystyki
kłaniamy się w pas
tumanom spalin i ludziom,
zadeptującym góry i brzegi,
kwiaty i trawę,
gniazda ptaków i gadów,
kojące tykanie zegara natury.
Ta ponura perwersja stała się
modnym symbolem statusu,
bodźcem do zdobywania pieniędzy
na skalę przemysłową.
Czy musi nas zadusić i pogrzebać,
żebyśmy zrozumieli,
jak daleko zbłądziliśmy od siebie?
Siling, 15 listopada 2011
Jeden z wierszy w tradycyjnym konkursie, na którego tytuł poeci „trzech dzielnic” wybrali słowa „zbłądziwszy daleko od siebie”.