Oser: O co chodzi? Zablokowane profile na Facebooku

Coś mi się przytrafiło 24 września i uważam, że nie jest to sprawa prywatna. Moim zdaniem, w dobie dominacji internetu i mediów społecznościowych ma ona wymiar publiczny i zasługuje na uwagę. Mówię tu o zawieszeniu mojego prywatnego profilu na Facebooku, którego używałam od dwunastu lat, założonego przed siedmioma miesiącami profilu publicznego oraz osobistego konta w aplikacji Messenger.

Właśnie – bez słowa ostrzeżenia – wykopano mnie z wirtualnego świata, który nazywa się Facebook i jest, jak uczy Wikipedia, amerykańskim serwisem społecznościowym, umożliwiającym użytkownikom dzielenie się wiadomościami i „czynienie świata bardziej otwartym oraz połączonym”. Skoro tak, chcę spytać, co przyświeca owemu „otwieraniu” i czy aby nie powinna być to wolność słowa?

Prawdę mówiąc, nie byłam szczególnie zaskoczona, kiedy odkryłam, że nie mogę korzystać z Facebooka. W każdym razie nie tak bardzo, jak po usunięciu jednego z moich postów sześć lat temu. Niesamowite! Mieliśmy wtedy za murem (chińskich firewalli) tyle wolności, że nie mogłam przeżyć skasowania tamtej wiadomości i lamentowałam: „Po ponad sześciu latach Facebook po raz pierwszy usunął mój wpis. Czyżby i oni mieli już »małych sekretarzy«?” (jak drwiąco nazywamy tu cenzorów z Weibo).

Notka (z filmem), usunięta 23 grudnia 2014 roku, dotyczyła mnicha Kelsanga Jeszego, który dokonał samospalenia przed komisariatem w Dału, w autonomicznej prefekturze Kardze prowincji Sichuan. Jako jeden ze 165 Tybetańczyków, którzy poszli w ogień – w Tybecie, w Indiach, w Nepalu – w akcie najdramatyczniejszego politycznego protestu. W Chinach stanowiły one tabu, za informowanie o nich wbrew zakazom groziły surowe kary. O skasowaniu tego posta szybko zrobiło się głośno, gdyż – jak sama pisałam – „sednem sprawy nie był tu Tybet, działalność gospodarcza czy technologia informacyjna, tylko wolność słowa i cenzura”.

Sześć lat później nie rozmawiamy już o usuwaniu wpisów. Wtedy przysłali mi nawet wiadomość, wyłuszczając swoje powody, dziś bez słowa zamknęli mój profil (choć słowo „mój” najwyraźniej powinnam opatrzyć cudzysłowem). Jest mi bardzo smutno. W ciągu dwunastu lat opublikowałam na Facebooku niezliczone posty, głównie o Tybecie. Czy poświęcony temu czas i wysiłek skończyły właśnie w koszu?

Teraz myślę, że powinnam uznać za ostrzeżenie czasowe zablokowanie konta na Facebooku w 85. urodziny Jego Świątobliwości Dalajlamy, 6 lipca tego roku. Powiadomili mnie wtedy, że zostałam ukarana na określony czas za „wielokrotne naruszanie zasad naszej społeczności”, nie precyzując jednak, w jaki sposób. Miałam swoje podejrzenia i próbowałam nawet skontaktować się z Facebookiem, ale nie dostałam żadnej odpowiedzi. Pomyślałam, że to w końcu tylko trzy dni i że mogę poćwiczyć cierpliwość.

I tym razem wypełniłam formularz „centrum pomocy”. Wyjaśniono mi, że powodem zablokowania mojego konta było „zgłoszenie przez inną osobę naruszenia jej praw”. „Po wielu ostrzeżeniach Facebooka” – podkreślono – nadal naruszałam „prawa i zasady”.

Ale ja doskonale pamiętam, że ostatnie udostępnione przeze mnie materiały to klip słynnej Patti Smith oraz transmisja na żywo wykładu Jego Świątobliwości Dalajlamy. Czyżbym naruszyła w ten sposób ich prawa? I kim jest „inna osoba” z odpowiedzi Facebooka, który nota bene nigdy nie wysłał mi żadnego „ostrzeżenia” (chyba że powinnam za nie uznać blokadę w dniu urodzin Jego Świątobliwości).

Po wielu daremnych próbach skontaktowania się z Facebookiem, wypełnieniu urzędowego zażalenia i wysłaniu im „kopii dokumentu tożsamości ze zdjęciem” uznałam, że nie pozostaje mi nic innego, jak poinformować o tym zajściu za pośrednictwem Twittera. Znów zwracałam się bezpośrednio do Facebooka, prosząc o „wyjaśnienie faktycznych przyczyn zablokowania moich profili”. Wyraziłam nadzieję, że nie wykorzystują fałszywych oskarżeń do odbierania wolności słowa. „Jestem jednym z bardzo niewielu, być może wręcz jedynym głosem z Chin, przekazującym – od ponad dziesięciu lat także przy pomocy Facebooka – rzetelne informacje o sytuacji w Tybecie. Muszę zdobyć się na odwagę, żeby się narażać. O ironio, po to tylko, by zostać zablokowaną przez koncern, który mieni się obrońcą wolności słowa?!”.

Zwróciłam się też do przyjaciela, hongkońskiego pisarza Pazu, którego posty docierają do wielu osób na Facebooku. „Oser – napisał zaraz – systematycznie informuje o sytuacji w Tybecie, starając się zwrócić uwagę świata na los Tybetańczyków. Nie mam pojęcia, jaki człowiek lub funkcjonariusz mógł na nią donieść, niemniej Facebook automatycznie zablokował jej konta. Pytam: dlaczego? Jak uciszenie najważniejszego dysydenckiego głosu z Tybetu może wpisywać się w ideały tej platformy?”.

Odzew na Twitterze był ogromny. „Jak to możliwe, że ktoś tak wyważony jest nękany nawet za granicą?” „Straszna zniewaga za lata ciężkiej pracy”. „Większość tych podłych donosów odnosi skutek i faktycznie prowadzi do blokowania kont. Dotyczy to także Tajwanu i Hongkongu”. Pisali do mnie również informatycy, dając szczegółowe, techniczne porady, ale nic nie rozumiejąc, nie umiałam z nich skorzystać.

Mój wpis zapoczątkował też dyskusję o samym Facebooku. „Byłoby bardzo dziwne, gdyby cię nie zablokowali – napisał do mnie Ai Weiwei. – Zachodnie społeczeństwa kapitalistyczne są przeżarte hipokryzją”. „Facebook, który jako platforma wolnego słowa powinien być całkowicie neutralny, jest w istocie narzędziem dyktatorów – skwitował pisarz Ian Boyden. – Jednym z najniebezpieczniejszych”. I na znak protestu sam zamknął swój profil. Inny przyjaciel napisał, że Facebook „podkopuje demokrację” i że „wszystkim grozi los Oser”. Anglojęzyczni użytkownicy wymieniali uwagi o internetowej cenzurze, oddziaływaniu dyktatur na międzynarodowy biznes, kneblowaniu dysydentów itd.

Organizacje International Campaign for Tibet (ICT) i Students for a Free Tibet (SFT) publicznie wezwały Facebooka do przedstawienia przyczyn zablokowania moich kont. Sprawę – którą zainteresowali się obrońcy sprawiedliwości i praw człowieka – nagłaśniały Radio Wolna Azja (RFA), Voice of Tibet i wiele internetowych serwisów.

Wszystko to sprawiło, że w końcu zareagował i Facebook. Co ciekawe, na post Pazu odpowiedział ich szef od polityki publicznej w Hongkongu, Tajwanie i Mongolii, stwierdzając, że sprawa „dotyczy naruszenia własności intelektualnej i nie ma nic wspólnego z tak zwaną cenzurą polityczną”. Kiedy Pazu zapytał w moim imieniu, o jakie opublikowane przez mnie treści chodzi i o czyją własność, dowiedział się, że „z uwagi na prywatność nie możemy ujawnić, kto złożył skargę i jakiego materiału dotyczyła (…) niemniej jej konto powinno zostać wkrótce odblokowane. Jeśli jednak znów naruszy regulamin, sytuacja może się powtórzyć”. Pazu odpisał, że „ten mechanizm rozpatrywania skarg jest nieprzejrzysty i nieadekwatny do sprawy Oser. W ten sposób zwyczajnie nie da się stwierdzić, czy faktycznie doszło do jakiegoś naruszenia zasad społeczności, czy też mamy tu do czynienia z czymś innym, choćby z cenzurą polityczną”.

Nie skończyło się jednak na tym i 27 września powiadomiono mnie o nałożeniu restrykcji na moje konto na Instagramie (uniemożliwiając mi komentowanie postów), co nazwano „ograniczeniem określonych działań w celu chronienia naszej społeczności”. Jakich „określonych działań” się dopuściłam? Czyżby chodziło o upublicznienie przeze mnie sprawy zamknięcia kont na Facebooku? Czy w ten sposób naraziłam na szwank „naszą społeczność”? Instagram został sprzedany i jest już własnością Facebooka. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że cały wirtualny świat zmienił się jedno wielkie autorytarne imperium. Magiczny realizm świata za murem, który mieni się bastionem wolności słowa, jest doprawdy absurdalny. Rzecz jasna, natychmiast opisałam przygodę z Instagramem na Twitterze.

Wkrótce potem do Pazu znów odezwał się cytowany szef od spraw Hongkongu, Tajwanu i Mongolii, informując, że „strony Oser zostały przywrócone i wysłaliśmy jej w tej sprawie e-maila, ale może pan też przekazać, że jeśli znów naruszy regulamin, nie musi tak się to skończyć”. Wirtualny świat się zmienia. Uznałam, że nie mam wyboru i opowiedziałam o tym na innej wirtualnej platformie, Twitterze. „Bardzo jestem ciekawa, jakie będzie ich wyjaśnienie w przypadku kolejnego tzw. naruszenia”, napisała działaczka Zeng Jinyan. Fakt, pracownik Facebooka brzmiał zupełnie jak grożący palcem aparatczyk z cenzury. Przypomniała mi się gehenna z zamykanym i przywracanym bez końca kontem na Weibo, z którym w końcu dałam sobie spokój.

I tak po czterech dniach znów działają moje profile na Facebooku, mogę korzystać z Messengera i komentować na Instagramie. Kiedy wróciłam na łono platformy, poczułam się jak w bajce. Może powinnam podziękować koncernowi i jego pracownikowi? „Super! – pogratulował mi znajomy. – Też miałem kłopot, ale jak chciałem się zalogować, kazali mi coś ściągać. I nie dali nawet opcji złożenia skargi. Nie mam pojęcia, co z tym zrobić”. „Jeśli będziemy zdani tylko na siebie – odpisałam – z całą pewnością nas zignorują”. Doskonale wiem, że moje „zmartwychwstanie” nie jest regułą i że bywa znacznie gorzej.

Ian Boyden, który, jak powiedziałam, zlikwidował swoje konto, poszerzając w ten sposób zakres indywidualnej wolności, zapytał mnie, po co zawracam sobie głowę. To dobre pytanie i prawdziwy dylemat. „Rozmawiałam o tym z Pazu; on jest z Hongkongu. Jego zdaniem, dla ludzi, którzy jak my tracą powoli wolność, możliwość zabrania głosu na takiej platformie stwarza szansę wykorzystania cudzej siły do własnych celów”. Jasne, że można mu zarzucić naiwność. Kilka dni temu obejrzałam na Netflixie „Dylemat społeczny” – dokument pokazujący ekspansję Facebooka i innych mediów społecznościowych, które, niczym połykający nas olbrzym, zdają się nie podlegać żadnej kontroli. Co się stanie z naszym światem, gdy ten gigant poda rękę totalitaryzmowi? Nikt tego nie wie – ale z pewnością nie będzie to nic przyjemnego.

 

30 września 2020

 

 

Za High Peaks Pure Earth