Tybet przykuwa uwagę świata już od miesiąca. Jeśli reżim Hu i Wena nie znajdzie konstruktywnego rozwiązania, tybetańskie protesty oraz oburzenie społeczności międzynarodowej mogą potrwać do lata i położyć się cieniem na igrzyskach olimpijskich. Ostrzeżeniem niech będą demonstracje na trasie zagranicznej sztafety ze zniczem.
W kraju reżim może oczywiście zdławić siłą opór Tybetańczyków i podsycać chiński szowinizm dla zdobycia poklasku. Skutecznie stosuje już tę taktykę i dokłada do nacjonalistycznego pieca, pokazując bez końca zmontowane zdjęcia z rozruchów, do których doszło w Lhasie 14 marca, tropiąc i rozdymając nieścisłości w doniesieniach zachodnich mediów oraz mobilizując masy pod sztandarem „walki z separatyzmem i strzeżenia świętego ognia”.
Tyle że w ten sposób nie na się rozbroić tybetańskiej diaspory ani zyskać poparcia społeczności międzynarodowej. Reżim jest zupełnie bezradny w obliczu fundamentalnej przyczyny problemów w Tybecie oraz głębokiego kryzysu w samych Chinach. Doraźne rozwiązania mogą kupić dyktaturze trochę czasu, nic jednak nie wnoszą do sprawy pokojowego rządzenia wielonarodowym państwem.
Media informowały, że przed wybuchem protestów w Tybecie, specjalni wysłannicy Dalajlamy przeprowadzili sześć rund „rozmów” z chińskimi aparatczykami. Być może osiągnięto jakieś postępy, ale w oczach Hu i Wena przedolimpijska awantura demoluje scenę, na której miał się rozegrać najważniejszy dla nich „międzynarodowy spektakl”. Pogłębi to tylko nieufność czy wręcz nienawiść Pekinu wobec tybetańskiego rządu emigracyjnego, oddalając perspektywę znalezienia jakiegokolwiek sensownego rozwiązania.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że przyczyny kryzysu w Tybecie są jednocześnie przyczynami kryzysu w Chinach. Konflikt między „szeroką autonomią” a rządami centrum to w istocie konflikt między dyktaturą a wolnością. Największym niebezpieczeństwem nie jest dziś podsycenie napięć między Chińczykami a Tybetańczykami, tylko stracenie przez nie z oczu zmagań między dwoma systemami politycznymi. Wystarczy rzut oka na ustrój Chin i strategię obecnego reżimu, by zrozumieć, że i bez żadnego kryzysu nigdy nie zaakceptuje on proponowanej przez Dalajlamę „drogi środka”, która zakłada uzyskanie autonomii zamiast niepodległości. Szeroka autonomia oznaczałaby przekazanie części władzy politycznej Tybetowi, a więc rozwiązanie przypominające hongkoński model „jednego kraju, dwóch systemów”. Dla Hu i Wena to zupełnie nie do przyjęcia.
Tybet różni się od Hongkongu i – jeszcze bardziej – od Tajwanu.
Rząd Tajwanu nie ma nic wspólnego z centralnym rządem Chin. Wyspa, której nie udało się podbić komunistom, od 1949 roku cieszy się militarną i dyplomatyczną niepodległością. Aż do nawiązania przez Pekin stosunków z Amerykanami w 1971 roku była członkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tajwan zakończył już proces transformacji politycznej. Dwadzieścia trzy miliony mieszkańców korzystają z podstawowych praw człowieka i coraz lepiej działającej demokracji oraz bezpośrednio wybierają sobie prezydenta. Utrudnia to Pekinowi mieszanie się w ich sprawy administracyjne, dyplomatyczne i wojskowe.
Hongkongiem rządzili Brytyjczycy. Przekazując go Chinom w 1997 roku, zagwarantowali samorząd zasadą „jeden kraj, dwa systemy”. Ustrój polityczny, ekonomiczny i prawny jest przedłużeniem spuścizny brytyjskiej. Szefa administracji (będącego mieszkańcem enklawy) musi zaaprobować Pekin, ale miasto – które w przeciwieństwie do Chin właściwych ma gospodarkę wolnorynkową, niezawisłe sądownictwo i wolne media – pozostaje w dużej mierze niezależne.
Tybet jest inny. Przed zdławieniem powstania przez komunistów władzę polityczną sprawował tam Dalajlama i kaszag (istniejący od ponad dwustu lat gabinet), co pod wieloma względami przypominało model „jeden kraj, dwa systemy”. W 1959 roku Tybet utracił prawo rządzenia własnymi sprawami. Dalajlama musiał uciekać na obczyznę, Panczenlamę osadzono w areszcie domowym, w Pekinie, a partia komunistyczna przejęła siłą pełnię władzy. Dziś sprawuje ją sekretarz, mianowany przez komitet centralny. Od 1959 roku Tybetańczycy znajdują się w tym samym położeniu co Chińczycy, musząc podporządkować się dyktatowi partii i tak samo cierpiąc z powodu drastycznych naruszeń praw człowieka.
Rewolucja kulturalna była dla kultury i narodu Tybetu taką samą katastrofą, jak dla Chińczyków. Tybetańskich „żywych buddów”, arystokratów, kupców, artystów i lekarzy opluwano, wykluczano, przepędzano ulicami, bito, więziono i zaszczuwano na śmierć jak innych mieszkańców Chin. Panczenlama spędził za kratami dziesięć lat, jak wielu „reakcyjnych” przedstawicieli chińskich wyższych sfer.
Po ogłoszeniu „reformy i otwarcia” w 1978 roku Tybetańczycy i Chińczycy wspólnie przeżywali wielkie nadzieje początku następnej dekady, tragedię rzezi w 1989 roku oraz pacyfikację i kupowanie elit, trwające od lat dziewięćdziesiątych do dzisiaj. Teraz jedni i drudzy – choć skorzystali na dynamicznym rozwoju gospodarczym i poprawie warunków bytowych (zwykli ludzie nie muszą już, jak za czasów Mao, walczyć o przetrwanie) – nie mają zagwarantowanych podstawowych praw człowieka. Wolności, która marzy się Tybetańczykom, nie dano również Chińczykom. Dalajlama nie może wrócić z wygnania tak jak chińscy dysydenci, którzy opuścili kraj po Tiananmen i masakrze w 1989 roku. Reżim traktuje tybetańskich buddystów tak samo, jak wyznawców Falun Gong i innych popularnych chińskich ruchów religijnych. Jednych zmusza się do wyrzeczenia się Dalajlamy, drugich do lżenia Li Hongzhi.
Krótko mówiąc, przedstawianie obecnego kryzysu jako konfliktu między Tybetańczykami i Chińczykami jest powierzchowne i bałamutne. Głębszy, prawdziwy problem to walka dyktatury z wolnością. Po wybuchu ostatnich protestów wielu Chińczyków rzuciło się do komputerów wirtualnie opluwać Dalajlamę. Ich idiotyczne postępowanie przesłania tylko położenie obu nacji, które znajdują się w więzieniu tego samego reżimu. Trudno sobie wyobrazić, by Tybetańczycy zdołali się wyswobodzić, póki tkwić w nim będą Chińczycy. Jeśli mieszkańcy Chin właściwych nie będą mogli korzystać z autentycznego samorządu, autonomia Tybetańczyków i innych mniejszości pozostanie mrzonką.
Rozwikłanie problemu Tybetu zależy przede wszystkim od tego, jaki charakter będą miały chińskie rządy. Niezbędnym warunkiem – bez względu na ostateczny kształt rozwiązania – jest demokratyzacja całych Chin. Rozpoczęcie autentycznych dwustronnych rozmów pokojowych i ich ewentualne rezultaty nie zależą od charakteru relacji między Dalajlamą a Pekinem ani presji zachodnich rządów, tylko od procesu przemian politycznych w samych Chinach. Prawdziwy dialog zacznie się dopiero po rozpoczęciu prawdziwej demokratyzacji życia politycznego w Chinach.
10 kwietnia 2008
Liu Xiaobo był najbardziej znanym chińskim dysydentem. Spędził dwa lata w więzieniu za udział w studenckich protestach na Tiananmen; w 1996 roku skazano go na trzy lata reedukacji przez pracę między innymi za napisanie petycji w obronie Tybetańczyków. W Boże Narodzenie w 2009 roku został skazany na jedenaście lat więzienia za udział w pracach nad Kartą 08 – publicznym apelem o reformy polityczne, rządy prawa i demokratyzację w Chinach; 8 października 2010 otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Siedem lat później, 26 czerwca 2017 roku, media poinformowały, że został warunkowo zwolniony z więzienia i przewieziony do szpitala „w terminalnym stadium raka wątroby”. Zmarł 13 lipca 2017 roku.