Drikung jest jedną z najważniejszych szkół tradycji kagju. Ma długą historię, wysublimowane nauki i niezliczonych joginów, którzy osiągnęli najwyższe poziomy duchowego urzeczywistnienia. Stare przysłowie mówi „nie dorównasz władzy kaszagu, majątkowi szkoły karma kagju i mocy adeptów drikungu”. Od ośmiuset lat ich klasztory działały w całym Tybecie i każdym zakątku Himalajów. Pierwszy i główny, Drikung Til, leży w Maldrogongkarze, na wschód od Lhasy. Słynie z cmentarzyska i ceremonialnych abhiszek, udzielanych co dwanaście lat w roku małpy naszego kalendarza. W 2004 pojechałam tam z całą rodziną. Rozległe łąki pokrywał gąszcz wielkich i małych namiotów. Z rozstawionych wszędzie głośników dobiegał głęboki, nieziemski głos opata, intonującego wersy rytuału. Widzieliśmy też słynny kamień, na którym ćwiartuje się zwłoki. Ofiarna szarfa owinięta wokół sąsiedniego głazu sygnalizowała, że zmarły rozpoczyna właśnie ostatnią wędrówkę. Mówiono, że mimo ulewnego deszczu drugiego dnia liczba wiernych przekroczyła dwieście tysięcy. Wszyscy stali w milczeniu z odkrytymi głowami, pragnąc odebrać błogosławieństwo, dzięki któremu po śmierci ich umysły odnajdą właściwą drogę. Już sam ten widok sprawił, że nasz przewodnik płakał jak dziecko.
Drikung Czecang Rinpocze, jeden z najwyższych hierarchów szkoły, pisze, że zawsze była ona szczególnie związana z Górą Kailaś. Każdy Tybetańczyk zna tradycję pielgrzymowania na trzy święte góry – Kailaś w Ngari (w roku konia), Lapczi w Nepalu (w roku kozy) i Cari na granicy Lhoki i indyjskiego Asamu (w roku małpy) – uważane za ciało, mowę i umysł bóstwa o imieniu Czakrasamwara. Ustanowił ją ponad osiemset lat temu założyciel szkoły, Dzigten Sumgon. Inne stare przysłowie powiada, że „mistrzowie trzech gór są z drikungu”, ponieważ miał posłać na każdą z nich dokładnie 55525 adeptów.
W czasie święta Saga Dała, przypadającego piętnastego dnia czwartego miesiąca, przed wymianą masztu i flag modlitewnych u podnóża Góry Kailaś odprawia się specjalną ceremonię w klasztorze Gjandrak, wzniesionym zgodnie z wizją Dzigtena Sumgona, który powiedział swoim uczniom, że gdy zobaczą „górę o kształcie węża”, mają postawiać świątynię na jego głowie. Klasztor działa od 1215 roku i należy do szkoły kagju, a opatów tradycyjnie kształci w Drikung Til.
Inne podania łączą to miejsce z Szangszungiem, widząc w nim pałac jego osiemnastu królów, co ma tłumaczyć obecność nietypowego dla klasztorów buddyjskich kamiennego wału. Wedle starych podań słynny brązowy posąg Buddy, nazywany „majestatem Ngari”, ofiarowało wężowe bóstwo świętego jeziora Manasarowar. Wokół świątyni pełno jest starych jaskiń, w których jogini przez całe wieki studiowali sutry mahajany i praktykowali w zimie sześć jog Naropy, wykuwając legendę drikungu.
Klasztor spod świętej góry zniszczono w czasie rewolucji kulturalnej. „Ludowe masy” wykazały się przy tym szczególnym barbarzyństwem, nie tylko „równając z ziemią mury, ale i wysadzając w powietrze skalne fundamenty”. Osłupiała wpatruję się w potężne głazy. Jakich materiałów wybuchowych do tego użyto? I jaki wpływ miała taka eksplozja na całą górę? Boję się o tym myśleć. Jedyna pociecha w tym, że jakiś dzielny człowiek zdążył ukryć najświętszy posąg, który wykopał i zwrócił dopiero po odbudowaniu klasztoru.
Naoczny świadek opisał te zdarzenia Czecangowi Rinpoczemu. „Rej wodziło dwóch Tybetańczyków, Jesze Lhadar i Dalha z Darcienu. Ten drugi dawno nie żyje, a był z nich najgorliwszy. Ładunek odpalił Chińczyk. Padało i nie mógł zapalić lontu, ale nagle uderzył piorun i świątynia legła w gruzach”. Trudno orzec, w którym miejscu zaczyna się legenda. Kiedy po zakończeniu rewolucji kulturalnej znów zezwolono na manifestowanie wiary, inny człowiek z Darcienu wzniósł tu świątynię z glinianych cegieł. Potem zrobiono to jeszcze raz, używając kamieni. Jeden z mieszkańców zwrócił się o to do Czecanga Rinpoczego, który zaczął zbierać pieniądze, uzyskując między innymi dużą dotację od niemieckiej fundacji. Pomogła też para Szwajcarów zakochanych w Himalajach. Dzięki politycznej odwilży klasztorowi przywrócono dawny kształt, dobudowując nawet klinikę tradycyjnej medycyny tybetańskiej.
Położony w pobliżu na „wewnętrznym” szlaku pielgrzymek klasztor Serlung także został zburzony podczas rewolucji kulturalnej, choć nie wiem, czy i tu posłużono się dynamitem. Świątynią opiekuje się mnich Kunczok Czopak, w skrócie Kunczopak, który wrócił tu z pastwisk po zniesieniu restrykcji i musiał przeżyć szok na widok ruin. Pomagał odbudowywać oba kompleksy. Na wysokości ponad 5000 metrów jednego dnia taszczył kamienie do Gjandraku, następnego do Serlungu, i tak bez końca. Nikt nie wylał tu tyle potu. Nikt też nie zliczy pielgrzymów, którym ratował życie na szlaku. Dziś ma już ponad dziewięćdziesiąt lat, ale wciąż strzeże świątyni u podnóża świętej góry. Na pooranej zmarszczkami twarzy widać trudy życia – cierpień, niezłomnej walki i uporu – ale z oczu emanuje spokój.
„Trzynaście złotych stup” przy klasztorze Gjandrak zawierało prochy hierarchów drikung kagju. Te czorteny również zniszczono w czasie rewolucji kulturalnej (choć znów nie wiem, czy wysadzono). Czecang Rinpocze mówi, że zapytał Szwajcarów, którzy przywieźli mu zdjęcia zgruchotanych monumentów, dlaczego chcą je odbudować. Odpowiedzieli, że to jedne z najwyżej położonych budowli w tym świecie i pomniki pokoleń mistrzów drikungu, choć dziś często przedstawiane w internetowych publikacjach jako relikty Szangszungu (co nie musi być wyrazem złej woli, tylko świadectwem wpływu, jaki to pradawne królestwo odcisnęło na regionie Ngari).
Prawda jest taka, że w czasie rewolucji kulturalnej (a często i wcześniej, w poprzedniej dekadzie) zniszczono dosłownie wszystkie klasztory, wzniesione na świętej górze i wokół świętego jeziora. W latach osiemdziesiątych miejscowi odbudowali większość z nich, choć budynki są znacznie mniejsze i, rzecz jasna, ogołocone z dawnych malowideł oraz posągów. Reszta wciąż leży w ruinie. Na obrzeżu jeziora Manasarowar nowe życie tchnięto w cztery z sześciu klasztorów. Skądinąd wiadomo, że Mao Zedong osobiście zakazał zwalczania „czterech przeżytków” i „ostrej walki” w regionach przygranicznych (czyli w 70 okręgach i 25 miejscowościach w Szigace, Lhoce, Njingtri i Ngari) – co zatem wywołało taką pożogę w sanktuarium graniczącym z Indiami i Nepalem, świętym w dodatku nie tylko dla wyznawców buddyzmu?
Kailaś przypomina afgański Bamian, w którym 12 marca 2001 roku talibowie wysadzili dwa wielkie posągi Buddy. Najpierw strzelali do nich z czołgów i armat, ale gdy okazały się dla nich zbyt potężne, użyli dynamitu. Posągi powstały w VI wieku i pierwotnie spoglądały na kilkanaście klasztorów, w których żyły, studiowały i praktykowały tysiące mnichów i mniszek. Kilka lat temu przywrócono je na chwilę do życia dzięki projekcji holograficznej. W gruncie rzeczy to przejmująca lekcja Dharmy. „Nasze uwarunkowane życie jest jak kropla rosy, bańka powietrza w kipieli górskiego strumienia, błyskawica na letnim niebie, migocący płomyk lampki, miraż, sen, złuda”. Trzeba przecież pamiętać, że to, czym hańbią się talibowie, zupełnie niedawno działo się i na naszej ziemi. Szkoda, że świat, który oburza się na barbarzyństwo w Bamianie, do dziś nie wie nic o zagładzie tybetańskich świątyń. Nieliczne chińskie relacje o ich odbudowywaniu są w najlepszym wypadku mgliste, najczęściej całkowicie przemilczając fakty i kontekst. Jakby nic się nie stało.
Traf chciał, że trafiłam w sieci na obraz Nikołaja Roericha, przedstawiający świątynię u stóp Góry Kailaś. Uwielbiam tego rosyjskiego malarza, który w latach 1923–28 „eksplorował” Azję Środkową. Ponad dwa tysiące z jego obrazów przedstawia Himalaje. Moją uwagę przykuła akwarela z klasztorem i stupą, które wydały mi się dziwnie znajome. Zaczęłam grzebać w zdjęciach robionych przez turystów i nie mam wątpliwości, że Roerich namalował Gjandrak – tyle że tamten pierwszy, osiemsetletni.
1 maja 2021