Jest taka góra, którą uważają za świętą cztery religie: buddyzm tybetański, hinduizm, bon i dźinizm. Wszystkie widzą w niej środek świata. Po tybetańsku nazywa się Kang Rinpocze, w sanskrycie Kailaś. Wyrasta z tybetańskiej ziemi – z miejsca określanego tradycyjnie „trzema kręgami Ngari” – na 6656 metrów nad poziom morza, należy do pasma Transhimalajów i jest królową wszystkich świętych gór naszego kraju.
Pielgrzymowanie na świętą górę polega na jej okrążeniu. Wedle nauk buddyjskiej tantry Kailaś jest naturalną mandalą, zaś przejście jej szlakiem odpowiada ceremonii ofiarowania mandali. W symbolice hinduistów wiąże się z dziką daturą, bieluniem. I jeszcze jedno: buddyści, którzy wierzą, że i owa góra, i Budda Siakjamuni, przyszli na świat w roku Konia, przywiązują szczególną wagę do pielgrzymowania tam w latach przypisanych temu znakowi.
Wedle kalendarza tybetańskiego ten rok należy właśnie do Konia, co oznacza, że największym marzeniem nieprzebranych wiernych jest pielgrzymka na Kailaś. Tradycja wskazuje też czas po temu najpomyślniejszy: nasz czwarty miesiąc, czyli Saga Dałę. Jego piętnastego dnia u stóp góry, w miejscu, w którym zaczyna się (i kończy) pielgrzymkę, odbywa się wielkie święto zawieszania flag modlitewnych.
Tybetańczycy, w tym mieszkańcy sąsiednich rejonów, potrzebują jednak specjalnego zezwolenia, żeby móc znaleźć się w prefekturze Ngari. To nie musi być proste, w rzeczy samej, z roku na rok jest coraz trudniejsze. Przed kilkoma miesiącami gruchnęło, że władze w ogóle nie będą tam wpuszczać Tybetańczyków. Nikt nie chciał w to wierzyć, ale na początku dwa tysiące czternastego na zebraniach w lhaskich „jednostkach pracy” zaczęto informować, że w tym roku nie ma mowy o wycieczkach na Kailaś i że dotyczy to również krewnych. Opornym zwyczajowo obiecano kary. Wkrótce wydano rozporządzenie, zakazujące brania urlopów przed wrześniem pod groźbą natychmiastowego zwolnienia. A zaraz potem drugie: żadnemu Tybetańczykowi, duchownemu czy świeckiemu, nie wolno opuszczać miejsca zameldowania w czasie Saga Dały (od maja do końca czerwca).
Pod koniec kwietnia pewien „obywatel sieci” upublicznił informację straży granicznej, wedle której administracja Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA) „przestaje” wydawać zezwolenia na przebywanie w Ngari i kieruje petentów do lokalnych biur bezpieczeństwa publicznego. „W ludzkim języku znaczy to tyle – napisał od siebie – że w Lhasie nie dostanie się zgody na wyjazd w tamte strony”. A co za tym idzie: i na zbliżenie się do Góry Kailaś.
„Z zameldowaniem w tybetańskiej części Sichuanu nie ma szans na uzyskanie zezwolenia na pobyt w regionach granicznych”, dorzucił inny ziomek. „Ależ mamy szczęście! – ucieszył się natomiast podróżny chiński. – Do Ngari nie wpuszczają żadnych Tybetańczyków z zewnątrz. Jeden poruszył niebo, ziemię i najwyżej postawionych znajomych, ale odszedł z kwitkiem, bo najwyraźniej wydali w tej sprawie wyraźny zakaz na piśmie. Zgodnie z prawem góry nie zobaczy więc teraz żaden Tybetańczyk, wliczając w to licencjonowanych przewodników turystycznych”.
Procedurę uzyskiwania stosownego zezwolenia opisał mi dobrze poinformowany ziomek: „Musisz wysłać dowód do miejsca zameldowania. Jeśli znajduje się ono na terytorium Tybetu, nic nie wskórasz. W tym roku nie robią żadnych wyjątków. Jedyny sposób to wystarać się o zezwolenie gdzieś daleko w Chinach, z dużym wyprzedzeniem”. Tę diagnozę potwierdza wpis chińskiego turysty: „Nic tu nie idzie załatwić, na szczęście mieliśmy kwity z Guangzhou”. „Wszystko wskazuje, że ta paranoja potrwa aż do sierpnia – wyrokuje inny. – Jeśli nie do końca roku”.
Restrykcje, rzecz jasna, uszyto na miarę naszych kalendarzowych wierzeń, lecz nie szło w nich tylko o Konia. „Kailaś to jedno – napisał tybetański obywatel sieci – ale przede wszystkim chcą uniemożliwić ludziom udział w ceremonii Kalaczakry, którą odprawi w Ladakhu Dalajlama”. Rzeczywiście, Jego Świątobliwość przybył tam pierwszego lipca, żeby udzielić trzydziestej trzeciej abhiszeki Kalaczakry. Na poprzednią, przed dwoma laty, do świętej indyjskiej Bodh Gai zjechały tysiące rodaków z Tybetu. Powrót do kraju skończył się dla wielu koszmarem przymusowej „reedukacji” i konfiskatą paszportów.
Pod koniec kwietnia anonimowy fotograf opublikował w sieci zdjęcia zrobione u podnóża Kailaś i przedstawiające zatrzęsienie pojazdów wojska, policji, wszelkich możliwych formacji. „Na szlaku pielgrzymkowym – dopisał lakonicznie – widziałem niezliczonych żołnierzy i posterunki”. Potem w gazetach pojawiły się jeszcze wzmianki, że góra jest jednym z „kluczowych punktów” dla „utrzymania stabilizacji”.
Oznaczało to także problem dla ziomków mieszkających za granicą i śniących o pielgrzymce do domu. „Aplikując w tym roku o wizę – poradził im aparatczyk z Departamentu Pracy Frontu Jedności – w rubryce powód wpisujcie tylko »odwiedzenie krewnych« i nie wspominajcie, że chcecie zobaczyć górę, ponieważ ambasady ChRL nie są uprawnione do wydawania takich zezwoleń, co może doprowadzić do odrzucenia waszego podania. W TRA nie udziela się obecnie zgód na przebywanie w rejonach przygranicznych. Jeśli chcecie, możecie zwrócić się w tej sprawie do władz wyższego szczebla, trudno jednak przewidzieć, jaka będzie ich decyzja”.
Znam rodaka, który mieszka w Szwajcarii, ma sześćdziesiąt lat i niedomaga. Ślubował trzykrotnie okrążyć w tym życiu Kailaś i oczywiście wymarzył sobie środkowy dzień tego czwartego miesiąca. Za ziszczenie marzenia gotów był zapłacić choćby życiem i wyjednał nie tylko zgodę, ale nawet obietnicę pomocy od swoich bliskich. Żal.
Mnie dane było okrążyć Kailaś w dwa tysiące drugim. Na pokonanie ponad pięćdziesięciu kilometrów potrzebowałam dwudziestu godzin. Cudowny kontur zdaje się ucieleśniać mandalę Buddy. Napiszę więc coś od siebie i ja: „Okrążając górę, obiecałam – za dwanaście lat zrobię to ponownie. Zdaje się, że mogę o tym zapomnieć. Szkoda”.
czerwiec 2014