Tenzin Diki: „Wzorowy uchodźca”

Niedawna „kontrowersja” wokół Jego Świątobliwości Dalajlamy dobitnie przypomniała Tybetańczykom, jak niepewny i kruchy jest los uchodźców. Na naszą spuściznę składają się strata i wywłaszczenie. Jak naród utraciliśmy kraj, dom, dziedzictwo; dziś próbuje się nam odebrać język, kulturę, przyszłość. Pozbawieni ochrony, jesteśmy całkowicie zależni od kaprysów, życzliwości i nikczemności otaczających nas ludzi. Ta bezradność sprawia, że staramy być wzorowymi uchodźcami. I jesteśmy w tym dobrzy, jak o nas mówią, „modelowi”. Dalajlama jest nie tylko jednym z największych przywódców moralnych w dziejach ludzkości: dzięki jego obecności i naukom świat stał się lepszym miejscem. Innymi słowy, był doskonałym uchodźcą. Do zeszłego tygodnia.

W lutym, podczas jednej z publicznych audiencji na dziedzińcu przed główną świątynią w Dharamsali, indyjski chłopiec spytał, czy może się przytulić do Dalajlamy. Wydaje mi się, że mogło to być wcześniej uzgodnione. Ale tego, co stało się później, na pewno w scenariuszu nie było. Dalajlama nie zrozumiał pytania. Angielski, którego zaczął się uczyć w wieku dwudziestu lat na wygnaniu, nigdy nie był jego mocną stroną, na starość, co raczej nikogo nie dziwi, ta obcość nastręcza coraz większych trudności. Tłumacz przełożył pytanie, ale to nie wystarczyło, więc powtórzył je sekretarz i jednocześnie siostrzeniec, Tenzin Takla, mówiąc – znów po angielsku, bo nie jest to naszym zwyczajem – że chłopiec chce się „przytulić” (my, pragnąc okazać sobie publicznie bliskość, stykamy czoła).

Dalajlama zgadza się i mówi „najpierw tu”, wskazując policzek. Chłopiec całuje go w policzek, na co Dalajlama wydyma wargi, dodając „teraz tu” i cmokając. Ludzie klaszczą, Jego Świątobliwość wybucha śmiechem, publiczność wtóruje. „Teraz possij mi język”, mówi wtedy Dalajlama. Wiem, jak to brzmi, ale to nie propozycja, tylko żart. Chłopiec i mnich, obaj uśmiechnięci, stykają się czołami. To chwila autentycznej bliskości; miłości i współczucia.

Ta niewinna interakcja została po czasie niewiarygodnie zniekształcona dzięki armii chińskich botów, specjalistów od napędzania klikalności oraz pełnych dobrych intencji, zaślepionych wybuchem moralnej paniki użytkowników mediów społecznościowych. Ostatnia grupa – i jedyna działająca w dobrej wierze – nadała tej scenie seksualny charakter, zmieniając serdeczny gest w występek. Będę szczera: najpierw zobaczyłam zmontowany klip i poczułam się niezręcznie, choć doskonale wiedziałam, że w zachowaniu Dalajlamy, ikony pokoju, nie było absolutnie nic seksualnego ani przemocowego. Całe nagranie oglądałam z wielkim smutkiem. Zmanipulowana wersja tchnie nie niewinnością, a grozą, za sprawą zamazania twarzy dziecka.

Rzekoma ochrona prywatności stwarza poczucie obcowania z ofiarą, a więc i z przestępstwem. Przy okazji utrudnia zobaczenie, że „do niczego nie doszło”, ponieważ zetknęły się tylko czoła, nie pokazane języki. Sfabrykowanie zbrodni – jednej z najcięższych, molestowania dziecka – było niewybaczalnym oszczerstwem wobec Dalajlamy, ohydnym gwałtem na dziecku i matce (którzy mówili o „wspaniałym przeżyciu”) oraz kolejnym ciosem dla Tybetańczyków.

Spotkanie miało charakter publiczny, na podium siedziało wiele osób, wśród nich matka i dziadek chłopca. Wszystkim tym ludziom i całej publiczności mówi się teraz, że byli ślepi i głusi, że lepiej od nich wiedzą, co zaszło, pałający świętym oburzeniem konsumenci wyrwanego z kontekstu i spreparowanego klipu. Stworzyliśmy palimpsest ze skrywanych skłonności, doświadczonych lub widzianych aktów przemocy seksualnej, zacierając i zniekształcając obraz niewinnego przekomarzania. I natychmiast zmieniliśmy zarzut w wyrok.

Niektórzy zaczęli nawet głośno pytać, co przez całe lata działo się za zamkniętymi drzwiami. Odpowiadam: zupełnie nic. Po studiach przepracowałam dwa i pół roku w biurze Przedstawiciela Dalajlamy w obu Amerykach. Uczestnicząc w organizacji wszystkich wizyt w Stanach Zjednoczonych, należałam do „orszaku”. Uważam to za jedno z najszczęśliwszych wydarzeń w życiu. Jeżdżąc z nimi ponad miesiąc, poznałam najbliższych współpracowników Jego Świątobliwości. Niektórzy towarzyszyli mu od czterdziestu lat. Choć byli z nim od świtu do nocy, z dala od kamer, wszyscy darzyli go niewzruszoną miłością i czcią. Trzeba być naprawdę kryształowo czystym, żeby zjednać sobie takie oddanie. Światowe media prześwietlają Dalajlamę od lat siedemdziesiątych, ale uwaga Tybetańczyków skupia się na nim od ponad ośmiu dekad.

Nie zapominajmy też o węszeniu Chińczyków. Powszechnie wiadomo, że do komputerów w biurze Jego Świątobliwości włamywano się wielokrotnie. Jeden z pracowników opowiadał mi, że widział na własne oczy, jak rozsyłają się, niemal na pewno do Chin, poszczególne dokumenty. Nie ulega wątpliwości, że Pekin wie o wszystkim, co dzieje się w rezydencji Dalajlamy. Gdyby w jego szafach były jakieś szkielety, Chińczycy codziennie urządzaliby nam Halloween.

W rzeczy samej, ohydnie zmanipulowane nagranie pokazują w Tybecie bez końca. I ewidentnie się przeliczyli, bo ludzie nie posiadają się z radości, że mogą oglądać Dalajlamę, nie ryzykując więzieniem. To kolejny dowód na to, jak mało wiedzą w Chinach o Tybetańczykach i jak różne są kulturowe kody seksualności. Kidy dorastałam, w Dharamsali publicznie trzymali się za ręce (bez żadnych romantycznych podtekstów) znajomi, nie narzeczeni, a zmysłowe pocałunki były nie do pomyślenia. Problem z Dalajlamą polega na tym, że spędziwszy całe życie na obczyźnie, wciąż nie podporządkował się całkowicie dyktatowi zachodnich norm.

Na tym właśnie polega błąd Dalajlamy. Ale też uchodźca nie może być do końca doskonały, będąc z definicji nie na miejscu. Historia uczy, że nikt nie nadaje się lepiej na kozła ofiarnego.

Brzemię doskonałości jest wiecznym przekleństwem Tybetańczyków. Nie byliśmy należycie niepodlegli, nie zostaliśmy należycie najechani, nasze protesty nie są należycie pokojowe. Zdążyłam się nauczyć, że takie kwestie podnosi się tylko wtedy, gdy nie ma woli działania i chce się jak najszybciej zamieść pod dywan naszą „słuszną sprawę”.

Psychoanalityk Donald Winnicott ukuł pojęcie „wystarczająco dobrej matki”, która „zawodząc” dziecko, pozwala mi się uczyć. Pytam więc, dlaczego Dalajlama nie może być wystarczająco dobrym uchodźcą? Dlaczego nie miałby nam sprawić zawodu, żebyśmy mogli stanąć na własnych nogach? W końcu my zawodzimy go bez końca. Jak teraz, epicko. Czy możemy przestać wymagać od siebie nawzajem bycia doskonałymi uchodźcami, doskonałymi imigrantami, doskonałymi osobami? Sprawić sobie możliwy do ogarnięcia zawód, wybaczyć, że jesteśmy ludźmi?

 

 

Tenzin Diki (ang. Dickie) jest emigracyjną pisarką, tłumaczką i redaktorką.

 

Za Tricycle