Taszi Rabgaj: Dalajlama, jakiego nie znacie

Jeszcze miesiąc temu sama idea bronienia jego moralności wydawałaby czystym absurdem. Od chwili, gdy jako dwudziestolatek musiał opuścić okupowaną przez Chiny ojczyznę, Dalajlama stanowił światowy symbol moralnego przywództwa. Całe życie, które poświęcił niezmordowanej pracy na rzecz pokoju i działania bez przemocy, był osobą publiczną. I nawet jako starzec nie ustaje w głoszeniu przesłania dobroci i współczucia.

Mimo to, podobnie jak inni Tybetańczycy na całym świecie, czuję, że muszę krzyczeć, gdy globalne media, nie dbając o zachowanie choćby pozorów profesjonalnej rzetelności, opatrują obrzydliwymi nagłówkami relacje z publicznej audiencji w Indiach1. Do transmitowanego na żywo spotkania doszło 28 lutego w Dharamsali. Półtora miesiąca później w internecie pojawiło się zmontowane nagranie, sugerujące nieprzyzwoite, lubieżne podteksty2. Temat podchwyciły szacowne redakcje na całym świecie, a internet zalała fala oszczerstw i oskarżeń o molestowanie seksualne.

Obrazy, które posłużyły do kilkunastosekundowej manipulacji, zarejestrowano podczas długiego spotkania, niezwykłego z zupełnie innych przyczyn. Chłopiec, którego matka i dziadek siedzieli obok Dalajlamy na podeście, najpierw pojawił się na scenie, żeby wręczyć prezent w imieniu gości i został uhonorowany tradycyjnie tybetańskim zetknięciem czół. Dalajlama spojrzał na niego i powiedział, że przypomniał mu o nieżyjącym już bracie, Lobsangu Samtenie, towarzyszu samotnego dzieciństwa przyszłego duchowego przywódcy, wybranego do pełnienia tej roli w wieku czterech lat. I pokazał, jak bodli się wtedy czołami.

Na zakończenie audiencji chłopiec podszedł do mikrofonu jeszcze raz, tym razem prosząc – ku teatralnemu zniecierpliwieniu matki – o przytulenie się do osiemdziesięciosiedmioletniego Dalajlamy, który zgodziwszy się, zaczął się z nim żartobliwie przekomarzać, każąc się cmoknąć w policzek i, o zgrozo, wystawiając język do „possania”.

Oglądana przez pryzmat skrajnej seksualizacji globalnej kultury masowej ta scena nie wygląda niewinnie. Choć chłopiec i matka3 opowiadali mediom o swojej radości z tego spotkania, różnica w statusie aktorów natychmiast wywołuje skojarzenia z udokumentowanymi przypadkami wykorzystywania dzieci przez kapłanów różnych religii4. Manipulacja zwolnionym tempem montażu sugeruje, że w pewnym momencie obie strony wahały się, nie wiedząc, jak wybrnąć z żartu z pokazywaniem języka, który doskonale wpisuje się w tybetański obyczaj, ale dla reszty świata musi być zupełnie niezrozumiały.

Dla Tybetańczyków z pokolenia Dalajlamy, którzy zostali ukształtowani w niedostępnym Tybecie, ta scena nie ma żadnych podtekstów. Nie widzą w niej nic niestosownego, ponieważ ich kultura nie seksualizuje języka, i nie posiadają się ze zdumienia, że może być inaczej. Oglądając to nagranie w Nowym Jorku czy w Ladakhu, nie słyszą sprośnej propozycji, tylko dobroduszne droczenie się z dzieckiem, któremu mówi się, że może co najwyżej „zjeść” babciny język, bo nie dostanie nic więcej.

Wyrwane z kontekstu kulturowego i sytuacyjnego to tragiczne zderzenie norm wskazuje na głęboką kulturową przepaść. To, co oburza po jednej stronie, jest zupełnie niewinne po drugiej. Ekonomiczne kalkulacje gospodarowania informacją w mediach elektronicznych oraz stadna mentalność i krótka koncentracja użytkowników złożyły się na doskonałą sposobność do zdyskredytowania symbolu waki o Tybet.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że nagranie zmontowano po to, by szargać wizerunek powszechnie szanowanego człowieka i przywódcy Tybetańczyków, którego chińscy aparatczycy publicznie lżą i prywatnie śmiertelnie się boją, prowadząc systematyczną kampanię dyskredytowania i zniesławiania od chwili powołania rządu emigracyjnego w Indiach, w 1959 roku.

Tym razem uderzyli w czułą strunę. Dziesięć dni po odpaleniu bomby BBC opublikowało „sensacyjny” artykuł, odgrzewając historię o „tybetańskim niewolnictwie”. Choć wywołano je w krzykliwym tytule, sama autorka przyznawała w końcu, że nigdy nie istniało, a tybetańscy chłopi po prostu uprawiali ziemię, „należącą do arystokracji, klasztorów i państwa”, którym płaciło się podatki. To przemycone mimochodem objawienie (z lapidarnym komentarzem tybetańskiego historyka Ceringa Siakji) dodatkowo podlano sosem doniesień o chińskim święcie „wyzwolenia niewolników”, nobilitując ichnią propagandę etykietą „historycznej kontrowersji”.

Uderzający przypływ antytybetańskich nastrojów dobrze rymuje się ze stereotypową globalną narracją, wedle której Tybet jest „politycznie poprawną sprawą międzynarodowych celebrytów”, a Dalajlama – religijnym hierarchą objeżdżającym świat z naiwnym przesłaniem, mającym się nijak do realnych wyzwań związanych z nowym, mocarstwowym statusem Chin. Wszystko to razem sprzyjało nagłośnieniu zmontowanego nagrania i machnięciu ręką na zagadany przez nudziarzy moralny i polityczny problem Tybetu.

Tymczasem dla Tybetańczyków było to czymś na kształt zbiorowego doświadczenia śmierci klinicznej. Nigdy wcześniej nie pokazano nam z taką mocą, jak słabo rozumiany jest Dalajlama. Przez kilkadziesiąt lat bycia „najsłynniejszym uchodźcą” często robiono z niego karykaturę, wykorzystując do propagowania cudzych – błahych i ważnych, instytucjonalnych i geopolitycznych – treści. Trudno oprzeć się wrażeniu, że koniec końców świat był gotów do skreślenia go bez mrugnięcia okiem.

Dla Tybetańczyków Dalajlama nigdy nie był dwuwymiarową postacią, uśmiechającą się z bilbordów i okładek kolorowych magazynów, choć zdążyliśmy się przyzwyczaić do niefrasobliwego potoku oderwanych zdań, którymi zasypywał, często śmiejąc ze swojego „łamanego angielskiego”, wielotysięczne tłumy, wypełniające stadiony i hale na całym świecie.

We wszechświecie ojczystego tybetańskiego Dalajlama jest przecież kimś zupełnie innym. W Tybecie był legendą już jako dwudziestolatek. Nikt nie pamiętał wschodzącej gwiazdy, która świeciłaby tak jasno, mając jednocześnie wszystko, czego trzeba, by wziąć na siebie brzemię odpowiedzialności za cały naród. Pamiętam, że jako dziecko słuchałam jak oniemiała tych okrągłych zdań, niesłychanie precyzyjnych i tchnących niepojętym majestatem, choć wypowiadał je z prędkością światła misternie skonstruowanymi akapitami, nie pozostawiając cienia wątpliwości, kto jest najmądrzejszym człowiekiem na sali. Nawet dziś, przechodząc na tybetański, Dalajlama zniża głos o dwa tony i zdaje się fizycznie zmieniać. W jednej chwili znika beztroska, zastąpiona powagą i skupieniem, wskazującym, jak ważne miejsce zajmują w jego sercu cierpienia innych istot. Przez całe życie budził posłuch nie za sprawą politycznego i religijnego statusu, tylko zdolności do przekonania obolałych, wpółżywych rodaków do ruszenia za nim na osobistą moralną odyseję.

To po tybetańsku Dalajlama uczył, jak, nie mając nic, odnaleźć własną drogę w obojętnym świecie. Po tybetańsku pokazywał, jak czerpać wewnętrzną siłę ze zdolności wybaczania w obliczu najokrutniejszych, paraliżujących prześladowań. Ta lekcja nie tylko zdefiniowała ruch tybetański, dodając otuchy zapomnianym i opuszczonym w każdym zakątku naszej planety.

Widziałam to na własne oczy, gromadząc materiały do pracy o autonomii terytorialnej i samorządzie. W spojrzeniu działacza, który w ogołoconej namiastce biura (godzinę od Mosulu, w apogeum fali samobójczych ataków bombowych) mozolnie, słowo po słowie, przekładał na kurdyjski nauki Dalajlamy. „Właśnie tego – powiedział, pokazując mi z dumą rękopis – potrzebują teraz najbardziej moi rodacy”. W oczach Karena (przedstawiciela narodu prowadzącego bodaj najdłuższą wojnę o niepodległość we współczesnym świecie), który przerwawszy medytację, zasypał mnie pytaniami, szukając w słowach Dalajlamy i jego kampanii impulsu do zmiany strategii walki o własne prawa w Birmie. I w dylematach saharyjskiego studenta prawa, który miał zaraz zostać wyrzucony z marokańskiego uniwersytetu, bo zamiast na zajęcia chodził na krwawo tłumione, niezauważane przez społeczność międzynarodową demonstracje. Wręczając mi książkę o swoim narodzie, powiedział, że dzięki Dalajlamie, który zdołał zwrócić uwagę na Tybet, czuje się mniej osamotniony, przedkładając prawo nad karabin.

Innymi słowy, wiedza przekazywana rodakom przez Dalajlamę zaczęła żyć własnym życiem, przekonując innych rozbitków, że nie powinni myśleć o sobie jako o ofiarach, tylko czerpać siłę z wrodzonego potencjału oraz współzależnej natury rzeczywistości, która pozostaje w ciągłym ruchu i bezustannie się zmienia. Ta wizja pozwala żyć w niedoskonałym świecie, wyrastać ponad rażącą niesprawiedliwość geopolityki i arbitralność historii oraz zachować wierność sprawom, których nie da się załatwić w jednej generacji.

Najobfitszy plon ta mądrość wydała, rzecz jasna, w Tybecie. Pracując tam od trzydziestu lat, widzę pewność i determinację, jakie tchnie w następne pokolenie. Na każdego rodaka, który dokonał samospalenia, modląc się o długie życie Dalajlamy, przypadają setki takich, którzy z równym przekonaniem wybierają życie i trud przeobrażania otaczającego ich świata.

Uczą ojczystego języka po nocach, gdy zakazuje się im robienia tego za dnia. Wędrują do najdalszych zakątków, by zapewnić godziwą opiekę lekarską tym, na których państwo dawno postawiło krzyżyk. Ryzykują własnym życiem, przekonując o konieczności chronienia zwierząt i środowiska naturalnego. Krótko mówiąc, robią wszystko, by być prawdziwymi panami tej ziemi, choć wszyscy inni zdają się sugerować, że nie potrafią zadbać nawet o siebie.

Determinacja Tybetu żywi się żarliwą wiarą w wizję Jego Świątobliwości. Trudno się dziwić, że Tybetańczycy zareagowali żywiołową radością na nagłe zniesienie wieloletniego zakazu pokazywania zdjęć Dalajlamy i promocję zmanipulowanego nagrania w chińskim internecie. W ciągu pierwszego dnia wyświetlono je 180 milionów razy, lecz międzynarodowe wyrazy oburzenia uznano tylko za dowód na to, jak słabo gdzie indziej rozumie się Dalajlamę.

Globalna „kontrowersja” zbliżyła też do siebie tybetańską diasporę i rdzennych mieszkańców Himalajów. Po raz pierwszy demonstracje poparcia dla Jego Świątobliwości organizowano spontanicznie od Ladakhu i Sikkimu po „sporny” Arunaćal Pradeś. I tak kolektywne doświadczenie śmierci klinicznej stworzyło wspólne poczucie czasu i przestrzeni w całym Tybecie i Himalajach, tchnąc nową siłę w nasz ruch polityczny.

Otwarte pozostaje pytanie o to, czym będzie Dalajlama i jego wizja dla reszty świata. Jednym z absurdów kampanii oszczerstw jest to, że sypią się one na karykaturę, stworzoną przez ludzi, którzy nigdy nie rozumieli Dalajlamy i jego dzieła. Czy zostaną po nim cyniczne żarty o odchodzącym w niesławie, wyśmiewanym, klikbajtowym celebrycie, czy też opinia publiczna opamięta się, przezwycięży najgorsze instynkty i odda należną cześć człowiekowi, który poświęcił życie na zachęcanie nas do bycia najlepszą wersją siebie w najlepszym interesie wszystkich na tej Ziemi?

W ostatecznym rachunku ten globalny kryzys pokazuje prawdę nie o Dalajlamie, a o tym, kim jesteśmy i jaką chcemy być społecznością.

 

6 maja 2023

 

 

Prof. Taszi Rabgaj (ang. Tashi Rabgey) wykłada stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Waszyngtona.

 

1 Biuro Dalajlamy natychmiast wystosowało przeprosiny, uznane przez światowe media za „przyznanie się do winy”, choć stanowiły jedynie wyraz ubolewania, że spotkanie mogło komuś sprawić przykrość (co wpisuje się w tybetańską tradycję, która na pierwszy miejscu stawia innych i każe brać na siebie odpowiedzialność bez względu na okoliczności).

2 Zmontowany i opatrzony obraźliwym komentarzem klip 8 kwietnia 2023 roku jako pierwszy opublikował na Twitterze YinSun@NiSiv4. Wcześniej nagranie pojawiło się na portalach YouTube i Change.org (razem z petycją podpisaną m.in. przez „Josepha R. Bidena”). Dzięki wsparciu botów szybko zyskało siedem milionów odsłon.

3 Matka chłopca, dr Payal Kanodia, członkini zarządu fundacji M3M, była jedną z organizatorek spotkania.

4 Ofiary seksualnych nadużyć mogą reagować na nagranie zrozumiałem wzburzeniem, niemniej wiele organizacji społecznych potępiło nagonkę na Dalajlamę – w tym pionierska fundacja RAHI, opiekująca się w Indiach ofiarami molestowania.

 

 

Za Medium