Vera Hue: Ostatnie zwiedzanie klasztoru Acok

Kiedy przeczytałam o planowanych „przenosinach”, postanowiłam wybrać się do klasztoru Acok, bo akurat byłam w pobliżu okręgu Dragkar (po chińsku: Xinghai) i dało się tam dojechać (w przeciwieństwie do odciętego od świata przez służbę bezpieczeństwa Łonto).

Dotarłam do celu bez problemu. Piękną, położoną na odludziu i, jak o niej piszą, „antyczną” świątynię otaczają czerwone skały danxia i ośnieżone góry – oraz gruzy i niebieskie namioty „cywilnego zarządu akcji ratunkowej”. Obeszłam cały (niewielki) kompleks, robiąc zdjęcia, aby zachować coś ze znikającego świata. Mała kaplica była otwarta, ale główna świątynia zamknięta na cztery spusty. Zapytałam mnichów, czy dałoby się uchylić wrota, żebym mogła skorzystać z ostatniej szansy zobaczenia nawy, ale usłyszałam, że odźwierny właśnie gdzieś poszedł. A to pech. Kiedy spytałam, czy mają w telefonach zdjęcia ze środka, odpowiedzieli, że obowiązują przepisy, które zabraniają robienia zdjęć w klasztorze. Ktoś pokazał mi tylko panoramę okolicy z lotu ptaka: krótki filmik bardzo złej jakości. Czy jest jakaś książka o świątyni i jej historii? Nie. Czy mają stronę internetową, z której mogłabym się dowiedzieć czegoś więcej? Nie.

Wszędzie panował bałagan. Rozbierano budynki, ładowano ciężarówki. Zapytałam, dokąd się przenoszą. Do pobliskiego Hainanu, po tybetańsku: Colho.

Kiedy już miałam się zbierać, nagle wyrosło przede mną pięciu policjantów, którzy powiedzieli, że powinnam udać się z nimi na komisariat. Odmówiłam. Wtedy podszedł lama i zapytał, skąd wiem o Acoku i co tu robię. Obfotografowawszy mój paszport, kierowcę i tablice samochodu, zadzwonili do przełożonej, która na szczęście kazała mnie puścić. Policyjny radiowóz eskortował nas aż do szosy.

Kiedy wróciłam do hotelu w Dragkarze, do mojego pokoju przyszło dwóch policjantów i jedna policjantka, którzy starali się być grzeczni, wypytując o mnie, moje życie, powód wizyty w klasztorze i robienia zdjęć. Po co w ogóle tu przyjechałam, skoro to takie małe miejsce, że nie ma go na mapach?

Wypytywali mnie ponad godzinę, filmując wszystko dwiema kamerami i sporządzając trzystronicowy protokół.

Przepraszam, ale skąd te pytania, przecież to nie jest teren zamknięty.

– Przenosimy się – odparł policjant.

– Naprawę? Dlaczego?

Nie odpowiedział.

Kiedy skończyli, „na wszelki wypadek” zaproponowali zawarcie „znajomości” na platformie WeChat. Wydaje się, że to dziś standard w relacjach między chińską policją a zagranicznymi turystami w Tybecie, więc jeśli nie ma się na to szczególnej ochoty, warto zawczasu przygotować sobie uprzejmą odpowiedź.

Na pożegnanie przeprosili, że zabrali mi tyle czasu, a ja powiedziałam z uśmiechem „nic nie szkodzi” i „do zobaczenia”, ponieważ wiedziałam już, że po przyjeździe do okręgu Dragkar każdy cudzoziemiec musi najpierw stawić się na komisariacie, następnie zameldować w hotelu, a potem spotykać z funkcjonariuszami w celu uzupełnienia dokumentacji i opatrzenia jej zdjęciami.

W całym Tybecie spisywanie danych paszportowych zabiera mnóstwo czasu nieznającym angielskiego policjantom i recepcjonistom, więc wyręczałam ich także w Dragkarze.

Wizyta w Acoku okazała smutnym i nieprzyjemnym doświadczeniem. Ale tak właśnie wygląda życie Tybetańczyków w ich własnym kraju, który niespecjalnie chcą pokazywać cudzoziemcom – razem z codzienną, przemilczaną normalnością inwigilacji, dozoru, represji i prześladowań – rządzący w nim Chińczycy.

 

Czerwiec 2024

 

 

Za „Tibetan Review