Robert Barnett: Nowa strategia tybetańskiego rządu na wychodźstwie

W siedemdziesięcioletniej dyspucie między tybetańskim rządem na wychodźstwie a Pekinem zaszła nieoczekiwana zmiana. Na początku lipca władze chińskie – po raz pierwszy od 2010 roku – nawiązały kontakt z przywództwem w Dharamsali. Spotkanie poprzedziły ponadroczne nieformalne konsultacje.

Rozmowy mają charakter wstępny i mogą się urwać. Pekin ich nie potwierdził, a diaspora bagatelizowała, dając do zrozumienia, że nie liczy na poważne rezultaty, a jest zainteresowana wyłącznie rozstrzygnięciami perspektywicznymi. Za lakonicznymi doniesieniami dostrzec można oznaki większej, intrygującej zmiany. Według Dharamsali do wznowienia rozmów doszło z inicjatywy Chin. „To oni zwracają się do nas, a nie my do nich”, powiedział indyjskim mediom sikjong, „polityczny przywódca” Penpa Cering. Pekin jest pod presją, jeśli chce zawrzeć jakieś porozumienie z osiemdziesięciodziewięcioletnim Dalajlamą, póki pozwala na to jego zdrowie. Oznaczałoby to zwrot o 180 stopni, ponieważ do tej pory to Dharamsala gorączkowo, żeby nie powiedzieć rozpaczliwie, zabiegała o wypracowanie rozwiązania, „zanim będzie za późno”.

Kalkulacje diaspory są bardzo śmiałe, ponieważ zakładają poważne osłabienie pozycji Pekinu. Istnieją jednak przesłanki potwierdzające taką tezę. Wynika to z fundamentalnej zmiany strategii Dharamsali, która przestała koncentrować się na naruszeniach praw człowieka, kładąc nacisk na słabość chińskich roszczeń do panowania nad Tybetem.

Od praw człowieka do suwerenności

Od końca lat siedemdziesiątych XX wieku Dalajlama, jego polityczne otoczenie oraz sojusznicy na całym świecie skupiali się przede wszystkim na – usankcjonowanym przez zachodnie rządy – krytykowaniu Chin za naruszanie praw człowieka w nadziei, że skłoni to Pekin do dania Tybetańczykom autonomii. Nic z tego nie wynikło. Mimo presji Zachodu i poważnych ustępstw diaspory Pekin zerwał rozmowy i zawiesił formalne kontakty na czternaście lat oraz zaczął prowadzić politykę, mającą wszelkie znamiona siłowej asymilacji Tybetańczyków i innych mniejszości. W tym samym czasie Pekin wyrósł na globalne mocarstwo, a zachodnie rządy zaczęły mieć coraz więcej problemów z przestrzeganiem głoszonych przez siebie wartości, co praktycznie przekreśliło perspektywę uzyskania czegoś poprzez odwoływanie się do nich.

Zmiana retoryki wskazuje, że Dharamsala uznała, iż krytykowanie Chin za gwałcenie praw człowieka nie przyniesie żadnych rezultatów. Moralne oburzenie zastąpiono więc krytyką chińskich pretensji do Tybetu, uderzając w naprawdę czułe miejsce. Przez ostatnie czterdzieści lat prawa człowieka były dla Pekinu co najwyżej brzęczeniem muchy. Priorytet stanowiło zawsze skłonienie wszystkich rządów do uznania Tybetu za część Chin. Osiągnięcie tego celu zabrało niemal sto lat. Dopiero w październiku 2008 roku Wielka Brytania wycofała się z podpisanego w 1914 roku traktatu, wedle którego Tybet był samodzielnym bytem politycznym, jako ostatnia uznając roszczenia Pekinu.

Nowa strategia Dharamsali zasadza się na założeniu, że dla zlanej z państwem partii komunistycznej jest to kwestia tak ważna i drażliwa, iż już perspektywa zakwestionowania chińskiej zwierzchności na arenie międzynarodowej skłoni Pekin do szukania porozumienia z diasporą. Ta idea przyświecała czerwcowej wizycie w Indiach i spotkaniu z Dalajlamą delegacji amerykańskiego Kongresu z Nancy Pelosi na czele. Przemówienia były pełne starej ideologicznej retoryki i moralnej wyższości, niemniej kongresmeni przywieźli też tekst nowo przyjętej ustawy o „rozwiązaniu dla Tybetu”, którą 12 lipca, mimo chińskich protestów, podpisał prezydent Biden. Dokument tradycyjnie wzywa Pekin do podjęcia „negocjacji” z Dalajlamą, kładzie jednak znacznie mniejszy nacisk na prawa człowieka, kwestionując za to – co natychmiast wychwyciły media – chińskie roszczenia do Tybetu. Jeśli Chiny będą dalej zwlekać ze „znalezieniem wyjścia”, Kongres zwróci się do amerykańskiej administracji o „określone” przedefiniowanie prawnego statusu Tybetu.

Antydatowane roszczenia

W oczach chińskich przywódców to bez wątpienia kolejny przykład typowego dla amerykańskiego Kongresu mieszania się w wewnętrzne sprawy Chin i pusta groźba, o czym może upewniać reakcja administracji, która pospiesznie wyjaśniła, że podpis prezydenta ma „służyć sprawie praw człowieka”, a Stany Zjednoczone uznają „Tybetański Region Autonomiczny i inne tybetańskie obszary Chin za część Chińskiej Republiki Ludowej”.

Tyle że nowa strategia diaspory zasadza się na rozdzieleniu dwóch rodzajów uznania roszczeń terytorialnych: stanu obecnego i statusu historycznego. „Ustawa o rozwiązaniu” (podobnie jak Dalajlama) nie kwestionuje obecnej zwierzchności Chin na Tybetem, będącej skutkiem przejęcia „faktycznej kontroli” po 1950 roku, odrzuca jednak ich pretensje historyczne. Oświadczenie prezydenta Bidena także mówi tylko o obecnym status quo, nie odnosząc się do przeszłości. W ten sposób otworzono diasporze i jej sojusznikom drzwi do naciskania na poszczególne rządy, by uznając obecną zwierzchność Chin, dystansowały się wobec jej historycznych podstaw.

Strategia Dharamsali ma potencjał, ponieważ odsłania wielką słabość chińskich pretensji do panowania nad Tybetem. Pekin nieodmiennie odrzuca sugestie, że jego legitymacja wynika z podboju albo sprawowania faktycznej kontroli. Nie może odwoływać się do powszechnego poparcia, ponieważ nigdy nie przeprowadził referendum i nie uzyskał od Tybetańczyków żadnego mandatu do wchłonięcia ich kraju. Twierdzi więc, że Tybet stał się częścią Chin wcześniej. To bardzo problematyczne. Tybet – co skwapliwie podnosi Pekin – niewątpliwie wchodził w skład imperiów, do których należały Chiny, nigdy jednak nie stanowił części ani prowincji państwa o takiej nazwie, cieszył się pełną niepodległością w pierwszej połowie XX wieku i nie był rządzony z ichniej stolicy aż do lat pięćdziesiątych tamtego stulecia.

Jak mówi amerykańska Ustawa, „w całych swoich dziejach Tybet utrzymywał odrębną, suwerenną tożsamość terytorialną”. I popiera to przykładami: uznaniem przez USA neutralności Tybetu w czasie drugiej wojny światowej oraz „faktem, że wiele krajów, w tym Stany Zjednoczone, Mongolia, Bhutan, Sikkim, Nepal, Indie, Japonia, Wielka Brytania i Rosja uznawało Tybet za niepodległe państwo albo utrzymywało z nim stosunki bez udziału jakichkolwiek władz chińskich”.

Chińskie roszczenia mają przecież znacznie większą słabość. Pekin wciąż zmienia datę uzyskania zwierzchności nad Tybetem.

Przed przejęciem władzy przez komunistów wielu tamtejszych uczonych utrzymywało, że Tybet znalazł się pod rządami Pekinu w XVIII wieku, czyli w czasach dynastii Qing, mandżurskiego, a nie chińskiego, panowania nad Chinami. Pod koniec lat pięćdziesiątych zmieniono zdanie i zaczęto twierdzić, że Tybet włączono formalnie do Chin w wieku XIII, za – mongolskiej, nie chińskiej – dynastii Yuan. W 2011 roku obwieszczono, że w XIII wieku miała miejsce „inkorporacja formalna”, zaś Tybet był częścią Chin od „najdawniejszych czasów”. Nie odnosiło się to do kontroli administracyjnej, tylko „więzi kulturowych i genetycznych”, o których nikt wcześniej nie wspominał. Ale i to stanowisko uległo zmianie, gdy w kwietniu 2015 roku rada państwa opublikowała białą księgę, wedle której „najdawniejsze czasy” oznaczały „stanie się lokalnym rządem starożytnych Chin” w VII stuleciu.

Pekin do tej pory nie przedstawił żadnego uzasadnienia tej tezy. Historyczny rewizjonizm stanowi centralny element negocjacji. Od 1979 roku chińscy aparatczycy konsekwentnie powtarzają, że warunek wstępny podjęcia rozmów to oświadczenie przez Dalajlamę, że Tybet jest częścią Chin. Dalajlama zgodził się na to i przestał mówić o odzyskaniu niepodległości. Komunistyczna Partia Chin ma jednak obsesję na punkcie historii, gdyż jej mandat wyrasta z narracji o przywróceniu integralności terytorialnej po tak zwanym „stuleciu upokorzeń” z rąk obcych mocarstw. Najwyraźniej rozumie też, że jej historyczne roszczenia do Tybetu opierają się na słabych podstawach. Na początku lat osiemdziesiątych Pekin zmienił więc po cichu własne warunki wstępne i zaczął się domagać – nie stawiając tego żądania publicznie – aby Dalajlama przyznał, że Tybet był częścią Chin od dawna.

Na to Dalajlama nie przystał, odmawiając zmieniania poglądów na temat historii Tybetu oraz proponując odłożyć ją na bok i nie wracać do tej kwestii podczas rozmów (co, o ironio, było też wcześniej stanowiskiem Pekinu). Chińscy aparatczycy oskarżają więc Dalajlamę o hipokryzję i separatyzm nie dlatego, że nie uznaje on dziś Tybetu za część Chin, tylko za sprawą niepotakiwania wciąż zmieniającym się koncepcjom i datom rozpoczęcia ichniej zwierzchności.

Diaspora najwyraźniej uznała, że przesuwanie słupków bramki przez Chińczyków stwarza polityczną sposobność. „Ustawa o rozwiązaniu” skupia się na nowym żądaniu Pekinu, aby Dalajlama uznał Tybet za część Chin „od najdawniejszych czasów”, odrzucając je i (słusznie) stwierdzając, że rząd Stanów Zjednoczonych nigdy tak nie uważał. (Bo i nie mógł, skoro ten warunek przed chwilą pojawił się znikąd.)

Problem sukcesji

Diaspora – i amerykański Kongres – skupiają się więc na wewnętrznych sprzecznościach chińskich roszczeń. Nie jest to jednak jedyny problem Pekinu, ponieważ właśnie dają o sobie znać konsekwencje innych popełnionych na własne życzenie błędów i złych decyzji chińskich przywódców.

Pierwsza z nich dotyczy sukcesji Dalajlamy. Chińscy aparatczycy i rządowe media trąbią, że jednym z priorytetów Pekinu w Tybecie jest całkowita kontrola nad procesem wyboru następnego Dalajlamy. Nie było po temu żadnego powodu. Komunistyczna Partia Chin mogła na tysiąc sposobów zmarginalizować przyszłego lidera maleńkiej tybetańskiej diaspory. Za to mianowanie Piętnastego Dalajlamy i skłonienie do zaakceptowania go Tybetańczyków (bardzo często mierzących się z problemami wywołanymi taką czy inną selekcją inkarnowanego lamy) jest dla niej zupełnie karkołomnym zadaniem. Protesty Waszyngtonu i innych zachodnich rządów z pewnością nie odstraszą Pekinu, lecz w tej kwestii kluczowe będzie zdanie większości Tybetańczyków w Tybecie, a partii nigdy nie udało się wyhodować tybetańskiego hierarchy, który byłby skuteczną tubą jej rządów.

Największy cios takim zabiegom zadał Dziesiąty Panczenlama, którego w 1959 roku mianowano nominalnym przywódcą Tybetu. Trzy lata później poddał on chińskie rządy miażdżącej krytyce i następne dwie dekady spędził w areszcie domowym albo w więzieniu. Tuż przed śmiercią w 1989 roku zrobił to jeszcze raz, nie zostawiając suchej nitki na polityce Chin. W 1992 roku partia próbowała wylansować na swojego rzecznika innego wysokiego lamę, Siedemnastego Karmapę, zyskując tylko tyle, że siedem lat później uciekł z kraju. Od 1995 roku władze usiłują skłonić Tybetańczyków do zaakceptowania mianowanego przez siebie Panczena, ale jego kolejne wizyty w Tybecie dowodzą, że nie przynosi to żadnych rezultatów.

Nie ulega wątpliwości, że jedynym gwarantem wiarygodności mianowanego przez partię hierarchy byłaby decyzja obecnego Dalajlamy. Słyszałem z wiarygodnych źródeł w Dharamsali, że chińscy aparatczycy usilnie zabiegają o takie „ustępstwo”. Musieliby wszakże czymś za nie zapłacić. Inny słowy, Pekin własnoręcznie zagnał się w kozi róg, z którego raczej nie uda mu się wydostać bez pomocy przywódców społeczności emigracyjnej. Coraz mniej, jak już sobie powiedzieliśmy, skłonnej do takich gestów.

Obelgi, zwlekanie, kolejne błędy na własne życzenie

Dwa inne czynniki mogą skłaniać Chińczyków do zawarcia porozumienia z Dalajlamą, nim będzie na to za późno. To również skutki niewymuszonych błędów partii, którą, jak wiemy, od dawna ostrzegano przed ich popełnieniem także w Pekinie.

Pierwszy jest tak oczywisty, że rzadko dostrzega się go za granicą. Rząd Chin nie miał żadnego powodu do zmieniania własnej polityki i personalnego atakowania Dalajlamy. Najwyżsi przywódcy podjęli tę decyzję, wbrew swoim ekspertom, zwołując tzw. „trzecie forum” w lipcu 1994 roku. Wywołało to oburzenie Tybetańczyków, doprowadziło do fali protestów w 2008 roku i z pewnością skończy się o wiele gorzej, jeśli Pekin nie zdąży osiągnąć sensownego porozumienia przed śmiercią Dalajlamy. Partia ewidentnie jest świadoma tych zagrożeń. Od 2011 roku do Tybetu ściągnięto dwadzieścia tysięcy aparatczyków, którzy na wszelki wypadek stacjonują (w co najmniej czteroosobowych grupach) w każdej wiosce. Ugoda z Dalajlamą zapobiegłaby niepokojom, ale może być już za późno na jej wypracowanie.

Z perspektywy czasu drugim kardynalnym błędem wydaje się powierzenie prowadzenia dialogu z diasporą (w latach 2002–2010) Frontowi Jedności, czyli sieci organizacji, które służą partii do przekonywania do jej polityki bezpartyjnych w kraju i za granicą. Aparatczycy Frontu Jedności od początku sabotowali rozmowy, oskarżając drugą stronę – mimo jej niezliczonych ustępstw – o złe intencje. Pekin robi to zresztą do dziś. Nie ulega wątpliwości, że strategia partii sprowadzała się do wyczekiwania, aż stary i słaby Dalajlama zgodzi się na wszystkie warunki. Pekin budzi się przez to z ręką w nocniku, gdyż – jak widzi Dharamsala – to Chinom spieszy się teraz bardziej do zawarcia porozumienia.

Penpa Cering, wybrany sikjongiem rządu na wychodźstwie w 2021 roku, nie ukrywa braku entuzjazmu. „Nie mamy żadnych oczekiwań – powiedział w kwietniu 2024 roku. – Liczenie na cokolwiek w obecnych okolicznościach byłoby nierealistyczne”. Ta postawa jest prostą konsekwencją strategii Pekinu, który w ciągu czterech dekad prowadzenia rozmów nie dał Tybetańczykom absolutnie niczego. Chiny nie wyciągają żadnych wniosków, powtarzając w tym samym czasie, że będą rozmawiać wyłącznie o zasadach ewentualnego powrotu Dalajlamy i jego „otoczenia”. W tym kontekście wystudiowany brak zainteresowania rozmowami ze strony Penpy Ceringa jest innowacyjną metodą pokazania Chinom, że stara strategia obróciła się przeciwko nim i nie przyniesie już żadnych ustępstw.

Polityczne dżudżitsu diaspory jest zaskakującym posunięciem, ale nie zmieni politycznych realiów ani układu sił. Partia wciąż trzyma wszystkie karty i otwarte zaangażowanie Stanów Zjednoczonych nie tylko nie zmusi jej do ustępstw w sprawie Tybetu, ale może ją wręcz usztywnić. O wiele ważniejsze byłoby stanowisko Indii, jednak ich poparcie dla diaspory może szybko zmaleć, jeśli Pekin utrzyma nowy, pojednawczy ton w rozmowach o granicy.

Zmiana postawy Dharamsali nie wpłynie więc raczej znacząco na stanowisko Pekinu, może przecież wzmocnić pozycję frakcji, która od trzydziestu lat ostrzega przed lżeniem Dalajlamy, odwlekaniem rozmów do ostatniej chwili i mianowaniem niepopularnych hierarchów, którzy okazują się nie atutem, a balastem.

Gołym okiem widać napięcia w kręgu osób decydujących o polityce wobec Tybetu. W tym roku – rzecz bez precedensu w kontekście tybetańskim – były sekretarz z Lhasy został objęty wewnętrznym dochodzeniem i wydalony z partii. Jest to zapewne elementem frakcyjnej rozgrywki, niemniej słychać też głosy, że chodzi o kwestie polityczne. Skupiając się na wewnętrznych sprzecznościach polityki Chin w Tybecie, diaspora z pewnością jej nie zmieni ani tym bardziej nie uzyska żadnych ustępstw, ale przestając skupiać się na wartościach i prowadzonej przez Zachód krytyce ideologicznej, może doprowadzić do przewartościowania politycznych opcji, zanim będzie za późno na wynegocjowanie czegokolwiek.

 

30 grudnia 2024

 

 

Za China File

Robert Barnett – założyciel nieistniejącego już Tibet Information Network i pierwszy dyrektor katedry studiów nad współczesnym Tybetem Uniwersytetu Columbia – współpracuje ze School of Oriental and African Studies w Londynie.