Oser: Tybetańskie dylematy paszportowe

Zadzwonił do mnie dziennikarz z Hongkongu – przeczytał na blogu Pemy Norzin, że wszystkim Tybetańczykom zabrano paszporty, i chciał wiedzieć, dlaczego. Dla mnie i reszty ziomków w ogóle nie ma takiego pytania. Tak już jest, po prostu, kropka. A przecież nie rozumieją tego nie tylko zagraniczni dziennikarze, ale nawet Chińczycy, którzy dużo podróżują po Tybecie. „Serio?!”, wykrzykują najczęściej, bo o obowiązku zdawania przez nas paszportów nigdzie nie można przeczytać i większość Hanów po prostu nie ma o tym pojęcia.

Wpis Pemy Norzin, wiceprzewodniczącej Stowarzyszenia Pisarzy Tybetańskich, wywołał więc poruszenie – zwłaszcza że trudno nazwać ją dysydentką. „Dlaczego nie wolno nam wyjeżdżać za granicę?! Dlaczego trzy lata temu zabrali nam paszporty? Czemu ich nie oddadzą? Konfiskata naszych dokumentów podróży przez władze lokalne stanowi pogwałcenie konstytucji państwa. To nielegalne, dlaczego więc milczą odpowiednie resorty? Gorąco proszę wszystkich przyjaciół o rozpowszechnianie tego wpisu i wzywam administrację regionu do zwrócenia nam paszportów, możliwości ubiegania się o nie oraz praw, które przysługują obywatelom Chin. Szczęśliwego nowego roku, taszi delek!”.

Powiedziałam dziennikarzowi, że za sprawą obowiązującego podziału administracyjnego ziemie tybetańskie znajdują się na terenie pięciu prowincji Chin: Qinghai, Sichuanu, Gansu, Yunnanu i Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA). Prowadzą one własną politykę, niemniej nie w sprawie naszych paszportów – tych, praktycznie rzecz biorąc, odmawiają nam wszystkie. Oczywiście niektórym udaje się je zdobyć, ale jest ich żałośnie mało. Obowiązują przy tym obłędnie skomplikowane, często niepisane zasady i procedury.

Dziewięć lat temu napisałam artykuł, w którego tytule pytałam, czemu Tybetańczycy ryzykują życie, uciekając do Indii. Chińska policja otworzyła wtedy ogień na granicznej przełęczy, zabijając mniszkę. Były głosy oburzenia, ale i wątpliwości, dlaczego ludzie ci „łamali prawo”, zamiast złożyć podanie o paszport i spokojnie wyjechać?

Dotarło wtedy do mnie, że mało kto rozumie położenie Tybetańczyków, zaczęłam więc cierpliwie tłumaczyć, że nasze starania o paszport są daremną drogą przez mękę, obejmującą slalom przez całą strukturę administracyjną, niekończące się przesłuchania, zbieranie niezliczonych dokumentów i, z reguły, wręczanie łapówek. Ci, którym po półtorarocznych staraniach uda się zdobyć upragniony dokument, mogą uważać się za szczęściarzy; większość odchodzi z kwitkiem. Dotyczy to także pracowników sektora państwowego, choć najgorzej mają oczywiście mnisi i mniszki. Ziomkom, którym marzy się pielgrzymka albo spotkanie krewnych zza drugiej strony Himalajów, pozostaje tylko śmiertelnie niebezpieczna droga przez góry: zmagania z surowym klimatem i głodem oraz wielkie pieniądze na przewodników, a bywa, że i okup. Wszystko z okropną świadomością, że wpadka oznacza więzienie. Niektórzy płacą przecież za próbę ucieczki nawet życiem. Możecie być pewni, że gdyby Tybetańczycy mogli uzyskać paszport z łatwością zarezerwowaną dla Hanów, nikt nie porywałby się na takie ryzyko. Krótko mówiąc, możemy tylko pomarzyć o prawach, z których korzysta większość obywateli Chin.

Siedem lat temu też pisałam o paszportowych tragediach, kiedy Szarli Rinpocze z klasztoru Golog Dungri próbował wyjechać za granicę z fałszywym dokumentem i spędził dwa miesiące w hongkońskim więzieniu. Według niezależnych mediów usiłował zdobyć fundusze na budowę szkoły, ale nie dali mu paszportu z przyczyn „politycznych”, czyli podejrzenia, że wybiera się zobaczyć Dalajlamę. Druga sprawa dotyczyła lhaskiego małżeństwa, które chciało odwiedzić syna, mnicha w Indiach. Spieszyło się im, bo mężczyzna był śmiertelnie chory. W końcu paszport wybłagał, ale żonie go odmówiono. Został postawiony przed wyborem – nie pożegnać się z synem albo spotkać się z nim, ryzykując, że nie zobaczy więcej żony. Pojechał, a ona dzień w dzień żebrała po urzędach o zgodę na wyjazd. Nie zdążyła, mąż umarł w Indiach.

Każdy Tybetańczyk opowie wam dziesiątki takich historii. Trzy lata temu odebrali naszym paszporty w związku z abhiszeką Kalaczakry, której Dalajlama udzielił w Indiach w 2012 roku. Uczestniczyło w niej ponad dziesięć tysięcy pielgrzymów z Tybetu (głównie osób starszych), co rozsierdziło Chińczyków do tego stopnia, że już w kwietniu wprowadzono nowe, restrykcyjne przepisy, praktycznie uniemożliwiające nam wydostanie się z Chin.

Tybetańczycy muszą składać podanie w miejscu zamieszkania. Rozpatrują je kolejno władze gminy, okręgu, prefektury i wreszcie bezpieka szczebla TRA. Jeśli jakimś cudem paszport się uzyska, trzeba podpisać jeszcze lojalkę, zobowiązującą do „nieszkodzenia krajowi” w czasie wojaży. Bezcenny dokument należy zdać w ciągu siedmiu dniu po powrocie. Nowe przepisy obowiązywały również posiadaczy ważnych paszportów. Obiecano im, że je odzyskają, ale do tej pory tak się nie stało. Stąd pytanie Pemy Norzin o zwrot paszportów.

Tych, którzy wyjechali do Indii na odprawianą przez Dalajlamę ceremonię, po powrocie zamknięto i „przeszkolono”, dręcząc równo młodych i starych. Przy okazji dostało się nawet tym, co w Indiach nie byli. Niektórzy zatrzymali paszporty, wierząc, że po pewnym czasie uda się im wyjechać. Nasłuchałam się potem o ludziach, zatrzymywanych na lotniskach w Pekinie czy Kunmingu. Znam nawet takich, którzy z powodu „cofnięcia” paszportu musieli zrezygnować ze stypendiów w Stanach Zjednoczonych, czego zapewne będą żałowali do końca życia.

Znajomy, malarz z Lhasy, odmówił zwrócenia paszportu. Codziennie wzywano go w tej sprawie do kadr, aż zagroził, że jeśli zrobią to jeszcze raz, podpali się na korytarzu. Przestali, za to zapukała do niego policja. Opowiadał mi, że chciał zgłosić się do szpitala, kazać sobie wyciąć kawałek kości, wyryć na nim numer paszportu i wstawić z powrotem na znak, że zabierze go z sobą do grobu. Odpuścił – i pomysł, i dokument podróży. Zaprzyjaźniony biznesmen mawia, że ilekroć słyszy o „chińskim marzeniu”, chce ogłosić światu swoje: paszport.

Wpis Pemy Norzin rzecz jasna zaraz zniknął z Weibo. Jak rozumiem, dano mu „odpór” za tradycyjne „rozpowszechnianie pogłosek” i „wzniecanie etnicznych waśni”. Ciekawe czy zaproszą ją „na herbatkę” i ostrzegą przed ujawnianiem „tajemnic” takich jak tybetańska bezpaszportowość. Słyszałam, że napisała tych kilka zdań, bo chciała, żeby syn mógł studiować za granicą. Zamarzyło się jej korzystanie z podstawowego prawa, przysługującego obywatelom ChRL, do których sama siebie zalicza. Sądzę, że nie warto jej za to karać.

Na koniec przypis – nie jesteśmy sami, Ujgurzy stoją przed identycznym „dylematem”.

 

 

marzec 2015

 

 

Za High Peaks Pure Earth