„Renowację lhaskiej starówki” zakończono latem 2013 roku. Nie chodziło w niej tylko o odnowienie okolic Dżokhangu, czyli „starożytnego Barkhoru”, wyrzucenie straganiarzy tradycyjnie okupujących ten kwartał ani nawet o wysiedlenie ludzi, zamieszkujących przyległe podwórka, które zmieniono w skanseny. Po przejściu „kontroli bezpieczeństwa” i minięciu szeregu żołnierzy paramilitarnej policji wszystko staje się od razu jasne: to miejsce stworzone przez państwo i państwo reprezentujące, pełne imigrantów komercyjne centrum o pisanej na nowo historii, zaprzęgniętej w służbę oficjalnej ideologii, wedle której prawowici, tybetańscy mieszkańcy są u siebie „mniejszością”.
1.
Barkhor ma bardzo długą historię. „Zbudowawszy świątynię Dżokhang – napisałam przed laty – Songcen Gampo, wcielenie Awalokiteśwary, zamieszkał z księżniczką, emanacją Tary, na brzegu szepcącego jeziora, skąpanego w bieli śniegowej pomyślności. Wzorem dla uwiecznionych na freskach domów musiały być kamienne fortece i wojłokowe namioty. Inne przywodziły na myśl święte kwiaty mandara i kryły bezcenne buddyjskie posągi. Dla osiedlających się wokół Tybetańczyków Barkhor był pępkiem świata doczesnego i duchowego. Dymy z kominów i kadzielnic, codzienna krzątanina i namaszczenie rytuału, pokrzykiwanie kupców i modlitewne zaśpiewy zlewały się tutaj w nierozłączną całość”.
„Handlowano tu – pisałam dalej, szukając natchnienia w starych książkach i zdjęciach – jedwabiami, perłami, garnkami, liśćmi herbaty, nawet mułami i końmi. W niezliczonych warsztatach pracowali krawcy, stolarze, malarze, tkacze, rzeźbiarze, złotnicy, a z okolicznych osad zjeżdżali rolnicy wymienić swoje towary. Kolorowy tłum przeobrażał kanciastą uliczkę w tętniącą życiem, cudowną dzielnicę, do której pielgrzymowali mnisi z całego kraju. Obrazu dopełniali żebracy, złodzieje oraz – budzący powszechną odrazę – rzeźnicy, kowale i ćwiartujący zwłoki zmarłych ragjapowie”.
Barkhor był więc nie tylko sanktuarium buddyjskim. Uosabiał Tybet i jego lud. Pielgrzymów przyciągał Budda Siakjamuni, lecz Dżokhang i jego plac nie byłyby sobą bez hałaśliwych mieszkańców. Noc w noc obok sanktuariów śpiewali pieśniarze z okolicznych gospód. Miejski folklor i sezonowe rytuały z każdym rokiem obrastały tłuszczem własnej tradycji, która stanowi integralną część tybetańskiej tożsamości i naszej wizji świata.
Dla Tybetańczyków Barkhor wciąż jest szlakiem pielgrzymowania, dalej wędrują nim wokół Dżokhangu, okrążając go raz po raz z prawej strony, składając pokłony po drodze albo przed bramą, wypełniając kamienny plac obok pawilonu, w którym palą lampki. Tyle że dziś są tylko egzotycznym tłem dla „starożytnego” zabytku i atrakcją dla tłumu głównie chińskich turystów, fotografujących pątników z przodu, z tyłu, z lewa, z prawa, z góry, z dołu, z daleka i z bardzo, bardzo bliska. Bezceremonialnie, nachalnie, nie bacząc na powagę duchowej praktyki ani nie pytając nikogo o zgodę.
I tak „starożytny Barkhor” stał się areną segregacji, podziału na „nas” tutaj i „ich” tam.
2.
„Powoli wstaje słońce, smugi kadzidlanego dymu spowijają wrota Dżokhangu. Na Barkhorze wszystkie dni są takie same. Wierni zanoszą modły, handlarze handlują, zmieniają się tylko ich twarze”. Napisałam te słowa, ale prawda wygląda inaczej. Od 1950 roku Barkhorem wstrząsały niezliczone rewolucje, nieodwracalnie go przeobrażając.
Jednym z głównych celów ostatniej renowacji było pozbycie się ponad dwóch i pół tysiąca handlarzy – w tym wielu słynących z przedsiębiorczości Khampów. Teoretycznie szło o odświeżenie i ujednolicenie rynku, uporządkowanie go, uładzenie i dostosowanie do współczesnych wymogów. W rezultacie ulicznych straganiarzy przeniesiono hurtem – zadając gwałt zbiorowej pamięci miasta – do „Centrum handlowego Barkhor”, które zajęło miejsce ratusza dzielnicy Chengguan w północno-wschodnim narożniku starówki.
Nowy „starożytny Barkhor” jest zwyczajnym centrum handlowym. Wykopano z niego drobnych sprzedawców, których zastąpiły wykwintne restauracje i drogie sklepy oraz wielki dom towarowy, kolejne dziecko biznesu i partyjnego aparatu, oferujące głównie podróbki rodzimego rękodzieła. Barkhor stał się dla Tybetańczyków obcy. Trudno też znaleźć tu należący do nich sklep. Tubylców udają Hui i Hanowie, wciskający turystom, za niebotyczne ceny, „stare” tybetańskie perły i turkusy z fabryk tanich podróbek. Dzień w dzień jedni Chińczycy oszukują tu drugich ku zadowoleniu obu stron.
Nowy „starożytny Barkhor” jest atrakcją turystyczną nastawioną wyłącznie na przyjezdnych. Podobny los spotkał miasta takie jak Lijiang czy Shangri-la. To zabytki o „specyfice chińskiej”, w których tybetańskie budynki stanowią po prostu scenografię dla gigantycznych banerów „chińskiego marzenia”, szpalerów czerwonych lampionów, tablic z ichnimi znakami, potężnych, nadmuchiwanych plastikowych kolumn i złotych lwów wyprężonych przed butikami dla nuworyszy. Tudzież obowiązkowych (czasem zawieszonych do góry nogami) krwistoczerwonych sztandarów na każdym dachu. Te wyższe od 2008 roku zarezerwowane są dla snajperów w pełnym bojowym rynsztunku albo – z okazji wizyty zagranicznych dyplomatów bądź (na co dzień do Lhasy niewpuszczanych) dziennikarzy – w dresie czy skórzanej kurtce.
W zeszłym roku zauważyłam, że wszystkie policyjne kamery zainstalowane na starówce mają sznyt tybetański. Powsadzali je w obudowy udające młynki modlitewne i opatrzyli mantrą Om mani padme hum. Niewykluczone, że wielu przyjezdnych bierze więc oko wielkiego brata za obiekt kultu.
3.
W ramach „renowacji” wyburzono i zbudowano na nowo wiele tybetańskich budynków wokół Barkhoru. Wszystkie zostały też dziwacznie przemalowane. Stara część Lhasy ma tysiącletnią historię i, jak każde takie miasto na naszej planecie, zatrzęsienie zakodowanych znaczeń politycznych, kulturalnych, a przede wszystkim religijnych. Zawsze dominowały tu kolory ciemne i stonowane, kasztanowe mury świątyń, czarne okiennice, bielone ściany mieszkalnych domów. Teraz fasady są jaskrawe, jak w przygranicznych miastach Khamu. Ze statecznej, wytwornej, stołecznej damy zrobiono energiczną, pyskatą wieśniaczkę.
„Stara Lhasa – pisali Tybetańczycy w internecie – straciła swój niewzruszony majestat i dostała fasadę prowincjonalnego miasteczka”. „Nowo wymalowane domy śmierdzą tybetańskością skansenową i kurortową”. „Skoro specjaliści od tak zwanego restaurowania zabytków nie mają pojęcia, jak wyglądała stara Lhasa, mogli przynajmniej sięgnąć po dawne zdjęcia, których naprawdę nie brakuje. Dziwaczny mariaż prawdy i fałszu, jaki nam zafundowali, zwyczajnie temu miastu uwłacza, odbierając mu jego istotę”.
Lhasa straciła swój unikalny styl. Ci, którzy go nie poznali, wezmą za oryginał nowy. „Renowację” zrobiono wyraźnie z myślą o turystach, nie oglądając się na ludzi, mieszkających tu od pokoleń. Ulice mają wygląd tybetański, ale tylko z pozoru, który sam w sobie jest innym obliczem kolonializmu. Starą Lhasę „odnawiano” zbrojonym betonem, glazurą i ekipami budowlanymi ściąganymi z całych Chin.
Od 2012 roku władze lokalne posługują się – w dokumentach wewnętrznych i wypowiedziach publicznych – imperialnym słowem „fosa”, którym określają wszelkie punkty kontrolne i posterunki. To najlepszy dowód, że najmniej interesują się mieszkańcami. Zmienili Lhasę w aglomerację odizolowaną, odciętą od całego Tybetu, dla którego była od wieków świętą kolebką. „Fosa” to metafora, odnosząca się do wojska, policji, tajniaków i szpicli. Stworzyli mur o wiele skuteczniejszy i groźniejszy od osławionych zapór, którymi blokują dostęp do internetu.
Niezwykle kosztowna „ochrona”, która ma jakoby służyć tybetańskiej kulturze, w istocie zamyka ją w „ustalonych ramach”. Nasze dziedzictwo, obyczaj i tradycja są nieodmiennie podporządkowywane „chińskim wartościom”. Nie ma mowy o przeżywaniu czy wyrażaniu kultury; przeciwnie, jej jedynym reprezentantem jest władza, która dziś zmienia Lhasę w park tematyczny, budowany wyłącznie z myślą o chińskich turystach i – widocznej we wszystkich dodatkach oraz dekoracjach – ichniej estetyce.
4.
Jednocześnie wielu Tybetańczyków po prostu wysiedlono, nadając nowy, upolityczniony charakter opuszczanej przez nich przestrzeni. Najlepiej świadczą o tym dwa nowe muzea: „Byłego yamenu stacjonującego w Tybecie ministra rządu Qingów” oraz „Pamięci Genduna Czophela”, doskonale ilustrujące reżimowe pisanie historii. Pierwsze, w sumie subtelniejsze, przedstawia wszystkich qingowskich namiestników jako apostołów dzieła jednoczenia narodu chińskiego; w drugim robią ze zmarłego w 1951 roku intelektualisty patriotę, którego umiłowany kraj, jakżeby inaczej, ma na imię „nowe Chiny”.
Fałszerze historii mają dziś do dyspozycji zaawansowane technologie, zdjęcia, animacje i filmy, którymi da się zilustrować każdy scenariusz. Dowiemy się dzięki nim, że postęp wyraża się tylko w obecnym systemie politycznym – jak w propagandzie „chińskiego marzenia”, wedle której „bez partii komunistycznej nie byłoby nowych Chin”.
Wypadałoby jedynie doradzić szanownym decydentom, żeby do grona owych wybitnych ministrów dołączyli również aparatczyków, stacjonujących w Tybecie po „wyzwoleniu” w 1951 roku. Jak można było przeoczyć tych imperialnych feudałów? Z całą pewnością radzili sobie o wiele lepiej niż ich dynastyczni poprzednicy (którymi zresztą partia szczerze dotąd gardziła)! Niewątpliwie skuteczniej „bronią jedności kraju przodków, strzegą granic ziemi dziadów i promują rozwój społeczności tybetańskiej”! A może Gendun Czophel, którego w „starym Tybecie” wtrącono do więzienia, oraz dawni cesarscy namiestnicy byli w istocie kryptokomunistami? Tylko to wyjaśniałoby nieprzerwaną ciągłość wielopokoleniowej „miłości macierzy”, której sens sprowadza się do tłumaczenia – dla wielu wciąż przecież nieprzekonująco – chińskiej okupacji.
Pomyślcie tylko, ile nowych „stanowisk edukacji patriotycznej” przyniosła „restauracja” starej Lhasy. Rządowe media zachwycają się „czerwoną turystyką” oraz „rozwojem gospodarczym”, który napędzają dawne rezydencje partyjnych bonzów. Z Lhasy ani calutkiego Tybetu nie pochodził co prawda żaden, niemniej miejsc rewkultu mamy w bród. Wymyślają je oczywiście dla pieniędzy, ale też wprzęgają w służbę ideologii jeszcze bardziej wszechstronnego kolonializmu.
„Stary Barkhor” jest więc atrakcją turystyczną, centrum handlowym i ukrytym bastionem „edukacji patriotycznej”. Ostatnie przeobrażenie sprytnie zaciera lokalną historię i zbiorową pamięć. Wedle amerykańskiej uczonej Susan Buck-Mors estetyka może rozwiązywać problemy, z którymi polityka sobie nie radzi. Współczesna Lhasa jest doskonałym dowodem słuszności tej tezy. Galerie, muzea i teatry tworzą tu fałszywą przeszłość, na fundamencie której buduje się spójną historyczną narrację, odbierając Tybetowi jego prawdziwą tożsamość i obracając go w park tematyczny dla przyjezdnych.
„Naszą przestrzeń publiczną ot tak przeorganizowano – pisałam przed laty w eseju o »ruinach i starych domach«. – Przebudowano ot tak nasze miasto. Zapisano nam też na nowo zbiorową pamięć. Ponoć prawdy nie można zakrzyczeć. Czyżby dało się ją jednak zaskamleć?”. I stało się.
sierpień 2015