W raporcie misji przedstawicieli amerykańskiej senackiej komisji spraw zagranicznych znalazło się zdanie, nad którym warto się pochylić: „członkowie delegacji mogli potwierdzić zasięg tego zakrojonego na wielką skalę projektu oraz generalnie pozytywny stosunek Tybetańczyków”.
Idzie o tak zwane „komfortowe domy”, które wraz z „migracją ekologiczną” i „osiedlaniem koczowników” stanowią w Amdo i Khamie część rządowego przedsięwzięcia, zatytułowanego oficjalnie „prowadzeniem chłopów i pasterzy ku bardziej nowoczesnemu i cywilizowanemu stylowi życia”. Zhang Qingli, namiestnik w Tybetańskim Regionie Autonomicznym, dorzucił, że „jest to nasza walka z kliką dalaja o przejęcie inicjatywy w wymiarze zapewnienia podstawowych warunków życiowych”, nazywając przy tym partię komunistyczną „prawdziwym żywym buddą prostych ludzi”.
Pewnie ani Chińczycy, ani Amerykanie nie słyszeli, że chłopi z U-Cangu, którzy przeprowadzili się ze swoich starych, zbudowanych z odłamków skalnych domów do tych „komfortowych”, nadali im nową nazwę: „palkhar lodro khangsar”. Palkhar to dosłownie „białe czoło” i oznacza zły los, pecha. Kiedy Tybetańczykowi umrą nagle rodzice, powie „palko kharpo czarsza” – że zbielało mu czoło. Lodro to bydlęce płuca i jelita, które w dawnych czasach jedli wyłącznie ludzie stojący najniżej w hierarchii społecznej, i metafora prostackiej, nędznej egzystencji. Słowo khangsar oznacza po prostu „nowy dom”. W ukutym przez Tybetańczyków mianie, jak widać, o „komforcie” nie wspomniano i najwyraźniej nie świadczy ono o „generalnie pozytywnym stosunku”. Ale co mogą poradzić na to przesiedleni? Cały projekt jest elementem integracyjnej polityki rządu i o żadnym sprzeciwie nie ma mowy.
W Khamie „komfortowce” nazywają „lagjag khangba”, „domem podnieś rękę”. Jest mnóstwo powiedzeń z lagjagiem, na przykład „bateria słoneczna podnieś rękę”, „namiot podnieś rękę” i tak dalej. Słowo to oznacza po prostu „zgodę” i w tym kontekście sprowadza się do otrzymania czegoś dopiero po jej wyrażeniu. Problem w tym, na co się zgadzamy. Zgodnie z partyjnymi dogmatami „polityki nakazowej” i „zachowania stabilizacji za każdą cenę”, pierwszą rzeczą, jakiej wymaga się od „autonomicznych” kandydatów do służby cywilnej, jest „sprzeciw wobec separatyzmu” i „krytyka kliki dalaja”. Kiedy koczownicy wprowadzają się do „komfortowych domów”, muszą podnieść rękę na znak zgody oraz opluć wiadomą klikę i podziękować partii.
Na pierwszym etapie budowy tybetańskich jednopiętrowców rząd wykłada dziesięć tysięcy yuanów, a nowi koczowniczy lokatorzy muszą wziąć kredyt na taką samą kwotę. Na etapie drugim chińskich betonowców z czerwoną dachówką rząd daje znów dziesięć tysięcy, natomiast ludzie muszą spłacić pierwszą pożyczkę i zaciągnąć kolejną w wysokości trzydziestu tysięcy. Na każdym domu trzeba zatknąć czerwony sztandar, chyba że chce się zostać ukaranym. „Gdyby rzeczywiście chodziło o dobro pasterzy – powiedział mi pewien urzędnik lokalny – należałoby budować nie wioski, lecz osady położone w pobliżu zimowych siedzib koczowników. To byłoby dla nich rzeczywiście pożyteczne. Wiemy, że rząd próbuje nęcić ekonomicznymi bodźcami. Pomysł jest dobry, ale nie zyskał aprobaty ludzi”.
Na bezkresnej tybetańskiej ziemi „komfortowe domy” wdraża się na wiele sposobów. Najgorszym jest „migracja ekologiczna”. Nie tak dawno rząd „energicznie realizował zakrojony na ogromną skalę pięcioletni plan wspierania osiedlania koczowników w prowincji Qinghai, dzięki któremu pięćdziesiąt trzy tysiące osób na zawsze zostawiły za sobą życie nomadów”. Głównym powodem miała być degradacja łąk na skutek zbyt intensywnego wypasu, niemniej prawdziwym sprawcą dewastacji są dekady działania kopalń. Widziałam zdjęcia zrobione w połowie lat osiemdziesiątych w okręgu Mato: tłumy imigrantów, jak najazd mrówek, histerycznie ryjących łąki w poszukiwaniu złota. Dziś ta ziemia jest zupełnie jałowa. Na pastwiskach w Sertharze, które nazywaliśmy „rączym złotym koniem”, kopano całe dziesięć lat. Teraz złota już nie ma i obcy zaczynają „wracać do domu”, tyle że ten region nie podniesie się już nigdy.
Znikaniu łąk i naturalnych bogactw naszej ziemi towarzyszy erozja rodzimej kultury i obyczajów. Nigdy nie zapomnę rozmowy z kilkoma Khampami, „ekologicznymi migrantami” przesiedlonymi do wioski – jakieś trzysta domostw – na przedmieściach Golmudu. Zapytałam, gdzie im lepiej – tutaj czy w starym domu. Odpowiedzieli, że jasne – tam; tu nie ma nawet źdźbła trawy i byle podmuch wywołuje piaskowe burze. Spytałam, czy w nowe miejsce przeniosło się z nimi bóstwo ich góry. Opuścili głowy i odrzekli: jakże to możliwe? Zostawiliśmy nasze bóstwo, zostawiliśmy wszystkie jaki i owce.
Pekin, 9 maja 2011