Minęło sześćdziesiąt sześć lat od chwili wkroczenie do Tybetu chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. I pięćdziesiąt osiem od załamania pokapitulacyjnego status quo, które zmusiło do ucieczki z kraju Dalajlamę i ponad osiemdziesiąt tysięcy Tybetańczyków. Owi uchodźcy i ich potomkowie nadal żyją za granicą, a od trzech dekad perspektywa rozwiązania problemu wydaje się, mówiąc oględnie, bardzo odległa. Dla cudzoziemców Tybet pozostaje najbardziej niedostępnym regionem Chin, jego mieszkańcy nie są w stanie uzyskać paszportów, wciąż napływają raporty o demonstracjach, aresztowaniach i samobójczych protestach.
Tak zadawnione konflikty uchodzą za trudne do rozwiązania, zaś większość analityków uważa, że w tym przypadku szanse są bliskie zeru – Chiny to w końcu wschodzące mocarstwo, do Xi Jinpinga najwyraźniej nie przemawiają idea praw człowieka ani liberalne wartości, a Dalajlama zaczyna się starzeć. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście nie wygląda to obiecująco. Ale jeśli spojrzymy głębiej, rozwiązanie wydaje się najzupełniej realne.
Przede wszystkim dlatego, że konflikt ma charakter polityczny, a nie militarny. Choć przez dwie dekady toczono zbrojną walkę o niepodległość, w latach siedemdziesiątych – za sprawą ogromnych ustępstw Tybetańczyków, którzy zrezygnowali z dążenia do niezależności i wyrazili gotowość do prowadzenia rokowań – stawką stała się autonomia. Od ostatniej rundy rozmów w 2010 roku i odrzucenia przez Pekin wszystkich postulatów delegacji tybetańskiej, strona chińska nie przejawia żadnego zainteresowania dialogiem, niemniej gdyby zechciała do niego wrócić, dyskusje dotyczyłyby różnych wizji autonomii, która – tu nie ma sporu – Tybetańczykom się należy (nawet jeśli, jak widzą to ich adwersarze, tylko z nazwy). Nie mamy więc do czynienia z typowym konfliktem narodowo-etnicznym: obu stronom, przynajmniej na papierze, przyświecają podobne cele.
Międzynarodowe wsparcie, które udało się zdobyć Tybetańczykom, ma w gruncie rzeczy charakter symboliczny i sprowadza się do wartości, a nie kwestii militarnych, przez co ewentualne ustępstwa nie stanowią dla Pekinu większego zagrożenia. Wyjątkiem są Indie, które goszczą Dalajlamę i mają w swoich siłach zbrojnych jakieś dziesięć tysięcy Tybetańczyków, co czyni je najważniejszym zewnętrznym graczem. New Delhi chce jednak tylko spokojnych granic i zakończenia konfliktu z Pekinem, a nie ich osłabiania ani wydzierania im żadnych terytoriów.
Odzwierciadla to także charakter oporu Tybetańczyków, który od lat siedemdziesiątych sprowadza się do niemal wyłącznie do ulicznych protestów i, od niedawna, samospaleń. Choć drastyczne, obliczone są one przede wszystkim na zwrócenie uwagi (w kraju i za granicą), a nie obalenie chińskiego rządu. Trudno też mówić o szczególnej agresji – po trzech dekadach demonstranci mają na sumieniu dwadzieścia osób, przynajmniej w połowie przypadkowych ofiar. Według różnych szacunków chińskie służby bezpieczeństwa zabiły w tym czasie od dwustu do pięciuset Tybetańczyków. Świadczy to o niewielkim natężeniu niepokojów i niezadowoleniu o charakterze politycznym, a nie chęci obalenia reżimu za wszelką cenę. Nie znaczy to przecież, że Tybetańczycy nie wierzą w niepodległość – prawdopodobnie wielu by jej chciało, niemniej zdają się skłonni do zaakceptowania rządów Chin, o ile tylko okażą im one minimum szacunku i zaczną prowadzić w miarę rozsądną politykę.
Dlaczego więc Chiny nie robią nic, by poprawić sytuację? Xi mógłby to załatwić od ręki, pozwalając na nauczanie religii, przestając zakazywać jej praktykowania urzędnikom i uczniom, zabraniając aparatczykom lżenia Dalajlamy i rezygnując z przymusowego osiedlania koczowników. Oraz kontrolując migrację, jak czyni to w Hongkongu. Tymczasem Pekin definiuje sytuację w Tybecie jako „długą i zaciekłą wojnę” ze wszystkimi konsekwencjami, przez co odpowiada militarną siłą na niemilitarny problem, własnoręcznie zmieniając swoje słowo w ciało i podsycając niezadowolenie Tybetańczyków.
Jednym z powodów trwania przy idiotycznej strategii, która przynosi skutki przeciwne do zamierzonych, są interesy lokalnych aparatczyków, żyjących z rozdymania zagrożeń i wymyślania wrogów. To właśnie za ich sprawą chińskie media od dwudziestu lat atakują Dalajlamę, hodując pokolenie ludzi, którzy – zupełnie absurdalnie – widzą w nim „terrorystę”. Sprawa ma jednak wymiar znacznie poważniejszy: strategiczne znaczenie Tybetu, który zajmuje czwartą część powierzchni ChRL, jest źródłem wody dla całego kraju oraz gwarantem przewagi nad zachodnimi i południowymi sąsiadami. Innym kwestia Tybetu może zdawać się błaha albo „romantyczna”, ale dla Chin i ich otoczenia ma znaczenie kluczowe. W takim miejscu każdy przywódca będzie dmuchał na zimne.
Stąd – paradoksalnie – znaczenie presji państw trzecich, które muszą przekonać Chiny, że rozładowanie wewnętrznych napięć jest warunkiem bezpieczeństwa regionalnego i że za apelami o jak najszybsze rozwiązanie tego problemu nie kryją się żadne roszczenia ani ambicje terytorialne.
Sprawa jest niesłychanie pilna także z innego powodu. Chiny wykorzystują wewnętrzną izolację Tybetu oraz sąsiedniego niespokojnego Xinjiangu do budowania systemu kontroli i społecznego zarządzania, który daje państwu bezprecedensowy dostęp do domów i codziennego życia obywateli. Na ową „sieć” składają się partyjne grupy robocze we wszystkich osadach i świątyniach, komórki administracji najniższego szczebla, zasada odpowiedzialności zbiorowej na poziomie gospodarstwa domowego, „dogodne” komisariaty na każdym rogu i inne mechanizmy, skrajnie inwazyjne nawet jak na opętane potrzebą kontroli Chiny.
Wprowadzane właśnie rozwiązania – tak zwane „dwujęzyczne przedszkola”, do których w najbliższym czasie mają obowiązkowo trafić wszystkie trzylatki – marginalizują jednocześnie język tybetański. Choć wydaje się to niewinne, skłania dzieci do posługiwania się chińskim kosztem języka ojczystego. To tylko jeden z nowych projektów – czy to już ogłoszonych, czy jeszcze omawianych, takich jak szkoły podstawowe z internatem, klasy mieszane etnicznie, masowe ściąganie nauczycieli z innych prowincji, obowiązkowe „braterstwo” z placówką z Chin właściwych itd. – które mogą dobrze służyć większości, ale budzą ogromny niepokój mniejszości.
Tybetańczycy reagują na zmiany w polityce państwa. Na początku pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku demonstracji było niewiele, zwłaszcza we wschodniej części Płaskowyżu, gdzie nie wprowadzono tylu restrykcji, co w Tybecie centralnym. Przed igrzyskami w 2008 roku władze przykręciły jednak śrubę i zaatakowały Dalajlamę, wywołując falę ponad stu pięćdziesięciu ulicznych manifestacji. W co piątej dochodziło do aktów przemocy. Reakcją na militarną pacyfikację protestów były symboliczne, indywidualne akty sprzeciwu – samospalenia, w których od 2009 roku zginęło co najmniej sto dziewiętnaście osób.
Od 2013 roku protesty są rzadsze i mniej gwałtowne, za to bardziej zróżnicowane – geograficznie rozproszone, wybuchające także w spokojnych dotąd małych wioskach i dotyczące najrozmaitszych kwestii, takich jak stan środowiska naturalnego, przemysł wydobywczy, religia czy obcesowe traktowanie przywódców społeczności lokalnych. Po wprowadzeniu nowych metod agresywnej kontroli i propagandy liczba protestów spadła. Prawdopodobnie oznacza to tylko kumulowanie ukrytego napięcia, które z pewnością wybuchnie, jeśli Dalajlama nie zdoła wrócić do kraju i umrze za granicą.
Są przecież i wiadomości dobre. Po sześciu dekadach ChRL znalazła wreszcie sposób – głównie za sprawą inwestowania w infrastrukturę i półprzymusową urbanizację – na dotarcie z gotówką do wiejskich regionów Tybetu. Gospodarka rośnie jak na drożdżach. Ale Chiny nie urosną przez to w oczach Tybetańczyków, jeśli pozostawią sprawy religii, Dalajlamy i języka w rękach karierowiczów oraz chorych na kontrolowanie aparatczyków z Pekinu i Lhasy. Konflikt tybetańsko-chiński można łatwo rozwiązać, wymaga to jednak wywierania stałej dyplomatycznej presji na Chiny, by w najlepiej pojętym własnym, strategicznym interesie zaczęły działać natychmiast, póki nie będzie za późno na odbudowanie wzajemnego zaufania.
5 lipca 2017
Robert Barnett – założyciel nieistniejącego już Tibet Information Network – prowadzi katedrę współczesnych studiów tybetańskich na uniwersytecie Columbia.