Tego dnia ostre światło
przydawało zwykłym, pospolitym twarzom złotego blasku,
jakby jego dotknięcie zmieniało kamienie w bezcenne skarby.
Szliśmy ulicą Jiangsu.
Tak, tą w południowej dzielnicy Lhasy.
Rozumiecie, że sama nazwa
jest gwałtem, obcym wtrętem?
Choć starsza od moich dwóch towarzyszy,
jestem od nich o głowę niższa.
Mówimy po chińsku, tybetańsku i angielsku,
ale ja znam tylko dwa pierwsze.
Szli za nami.
Nie wiem, ilu ich było.
Są jak ogon, którego nie da się pozbyć.
Wystają na rogach,
mają chytre, szczurze oczy
i podłe, służalcze serca.
W cieniu ulicznych drzew
przed sklepami tłoczyli się ludzie,
matowo bladzi, nerwowi,
rozmawiający tylko o interesach.
Szliśmy Centralną Pekińską.
To święte miasto dźwiga na sobie
mnóstwo obcych nazw.
Każda jest sama w sobie okupacją.
Mamy ich tyle, że wszyscy zdążyli się przyzwyczaić
i oślepnąć na niestosowność.
Słońce, złote słońce
przesuwało nasze rozgrzane cienie
po kolorowej kostce chodnika.
Policyjne kamery obmacywały z dachów
nasze ciała, przeszywając plecy zimnym dreszczem.
Nie chciałam przystawać ani się za siebie oglądać,
tylko iść naprzód, więc szliśmy,
coraz bardziej wyciągając nogi.
Chichotaliśmy i wybuchaliśmy śmiechem,
piękni, pijani chwilą złudnej wolności,
recytowaliśmy slogany najeźdźcy
o „radości i szczęściu”.
Prosto, prosto, w prawo –
ile razy wracałam do Jabszi Takceru?
Rezydencja, zbudowana sześćdziesiąt lat temu
dla najbliższych Jego Świątobliwości,
leży w ruinie.
Nie chcę jednak znowu opowiadać jej historii –
szczęśliwych wspomnień, gromu z jasnego nieba,
pożegnalnych łez i pospiesznej ucieczki.
Ani opisywać tych, którzy przyszli potem
w zielonych i niebieskich mundurach,
głodnych duchów odrodzonych jako kraby,
wpełzające w cudze muszle.
Stary ogród i sad zmieniono w parking
domu towarowego i syczuańskiej restauracji.
Dach zapadł się w wielu miejscach,
wybito wszystkie okna.
Patrzyliśmy w dół z dachu pobliskiej hali.
Nie mogłam oderwać oczu od niegojącej się rany
ani nadziwić się, że tak stąd blisko do Potali.
Łykałam łzy, nie szczędząc sobie gorzkich słów:
bezradna, zupełnie bezużyteczna.
Weszliśmy w przestwór zewnętrznego dziedzińca,
porośniętego kwiatami i chwastami,
pełnego rowerów i motocykli,
zmienionego w zaniedbane podwórze.
Minęliśmy proletariacką parę z plastikowymi torbami.
Kilka mastifów na ciężkich łańcuchach
patrzyło przed siebie z rozpaczą,
głucho warcząc i bezradnie obnażając kły.
Należały do właściciela restauracji,
który liczył, że weźmie za nie niezłą sumkę.
Kiedy zakradliśmy się tam kilka dni później,
akurat przyszedł je nakarmić.
Napuszył się jak pan świata,
ale nie zrobił na mnie wrażenia.
Wezwał więc tybetańskiego ochroniarza w mundurze,
żeby nas przegonić.
Spytałam tamtego po naszemu,
do kogo tak naprawdę należy to miejsce,
na co szeroko otworzył usta, nie mogąc wykrztusić słowa.
Weszliśmy na piętro z usłanego śmieciami parteru,
wstrzymując oddech na widok spękanych ścian korytarza.
Sprowadzona z Indii, pokryta rdzą balustrada
trzymała się mocno i z pomocą słońca
malowała na murze egzotyczne cienie.
Oparci o nią wodziliśmy wzrokiem
po liszaju białych niegdyś ścian
i potrzaskanych futrynach, zamieszkiwanych
przez rzeźbione święte stwory, magiczne chmury i lotosy.
Przegniłe drewno kolumn mozolnie dźwigało sufit
nad koślawymi stołami i krzesłami,
porzuconymi przez ostatnich biesiadników w mrocznym holu.
Promienie światła przedzierały się przez wirujące drobiny kurzu,
wyczarowując zjawy mnichów pochłoniętych mistycznym tańcem.
W straszącej odłamkami szkła ramie okna
dostrzegłam podrang, pałac Potala, wrota przeszłości
z konturem Szlachetnego Młodzieńca, pełnego determinacji
mimo rozpaczy i chaosu pierwszych lat okupacji.
Odwróciwszy głowę, zamarłam na widok
pękniętego lustra na filarze.
Nagle wisiałam tam w powietrzu,
bezradna, z wymalowanym w oczach pragnieniem
zapadnięcia się głęboko pod ziemię.
Nie odważyłam się podejść bliżej.
Bałam się, że dostrzegę w mroku cień,
umykający stąd pospiesznie w pięćdziesiątym dziewiątym.
Albo usłyszę Jego Świątobliwość, który spędziwszy
większą część życia na obczyźnie, powie cicho:
„Twój dom, przyjaciele, ojczyzna – wszystko stracone”.
Czy to możliwe,
że mieszkałam tu w poprzednim życiu
i musiałam znieść wszystkie te pożegnania?
Czy to możliwe,
że ogrom bólu odebrał mi chęć do życia
i musiałam opróżnić umysł, by przetrwać?
Coraz bardziej chciałam uciekać,
ale wciąż tkwiłam między ścianami
upstrzonymi strzępami przeszłości:
fotosami starych hongkońskich gwiazd,
pierwszą stroną gadzinówki sprzed dwóch dekad
i relacją z czternastego zjazdu partii komunistycznej,
zblakłym zdjęciem Potali, „błogosławieństwem”,
„noworoczną pomyślnością” i innymi chińskimi znakami.
Na jednych z drzwi wymalowano czerwone słowo „biuro”,
obok walało się śmiertelnie blade „podanie z dnia piątego stycznia”,
na które gapił się ze ściany chiński bóg odźwiernych,
dzierżący pagodę w prawej i żelazny młot w lewej ręce.
W rogu leżała kozia czaszka z pustymi oczodołami
i rogami rozczapierzonymi, jakby wyciągały się kiedyś po pomoc.
Nieopodal spod zerwanej podłogi wyrastała kępa
tchnącej świeżością i wolą życia trawy.
Nieduży kawałek drewna musiał niegdyś wieńczyć pilastr,
o czym zaświadczały ślady dłuta i pędzla.
Zaklęta w nim esencja tego domu opuściła go w moim plecaku.
Zawieszony na szyi turkus, mój sekretny przewodnik,
powiódł nas do następnego spotkania.
Dom!
Za strzaskanym oknem kołysał się powietrzu
dom, czyli po naszemu „pająk”, zawieszony na nici plwociny,
z której uplótł sieć tak cienką, że prawie niewidzialną.
Zmieniony już w mumię, patrzył w przepaść tragedii i rozpadu.
Czy był tu jedynym martwym fragmentem życia?
Ostatnim strażnikiem tego miejsca?
Może przecenił swoje siły,
stając do walki z niezwyciężonymi demonami?
Zawieszony przed moją twarzą, był kolejnym zwierciadłem,
błyskającym czarnym pancerzem w zdradliwym świetle.
Zakończywszy walkę, stał się metaforą.
Nie odważyłam się wyciągnąć do niego ręki.
Bałam się, że dotknięty, zniknie.
Cofam się pamięcią do tamtego dnia.
Mój symbol nie mógł być jedynym zwierzęciem w tym domu.
Kiedyś musiały w nim hulać myszy, koty i psy,
zwłaszcza lhaskie apso, ścigające się
przez kaplice i korytarze do sypialni,
żeby smacznie usnąć w pościeli.
I, ma się rozumieć, psy duże, mastify.
Stojące u wrót ze strażą,
wierne, oddane i niezwyciężone.
W tybetańskim słowie „dom” ostatnia głoska
jest miękka, niemal niesłyszalna.
W „domthangu”, czyli pajęczej sieci,
„m” też niemal się połyka.
W porównaniu z innymi zwierzętami pająk wydaje się żywotny,
ponieważ łatwo mu się ukryć i przetrwać w byle szczelinie,
jest też jednak wyjątkowo narażony na śmierć samotną,
nienaturalną, gwałtowną i niezauważoną.
Ów pająk, „co rodzi się, by więzić wrogów”,
całe życie wplata świat w sieć,
w której i z której żyje,
niezdolny oswobodzić się z osnowy.
Dokładnie tak samo rzecz ma się
z nami i naszym niepojętym losem.
Pekin, 31 lipca – 3 sierpnia 2017
Jabszi Takcer był lhaską rezydencją rodziny Dalajlamy.