W ostatnich dniach września 2012 roku kolejna grupa odchodzących do rezerwy żołnierzy Ludowej Policji Zbrojnej (LPZ) i Armii Ludowo-Wyzwoleńczej (AL-W) zdała w Lhasie egzamin upoważniający do rozpoczęcia zwyczajnej służby policyjnej w Tybetańskim Regionie Autonomicznym.
Rok wcześniej lokalne media informowały już o „686 funkcjonariuszach regularnych sił Ludowej Policji Zbrojnej”, którzy jako „pierwsi emerytowani żołnierze” złożyli egzaminy i zostali przyjęci do tutejszych „policyjnych struktur najniższego szczebla”. Autorzy podkreślali, posługując się rzecz jasna oficjalną nowomową, że „rekruci” brali uprzednio udział w „misji strzeżenia stabilizacji” w Tybecie i że „doskonale orientują się w polityce”. Dzięki temu nie będą cierpieć na brak gotówki, bowiem „wszyscy otrzymają pełne pobory, uwzględniające czas spędzony w armii”. Skierowano ich do „rozmaitych placówek bezpieczeństwa publicznego od ulicznych posterunków i komisariatów całego regionu po specjalne oddziały antyterrorystyczne w Lhasie”.
Wydział odpowiedzialny za werbunek opublikował informację, zapowiadającą zatrudnienie „2500 takich osób (w tym 15 kobiet), spośród których 1800 przejdzie wkrótce w stan spoczynku, a 700 zakończyło już służbę wojskową na terenie Tybetu w szeregach Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, Ludowej Policji Zbrojnej bądź sił Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego”. Najważniejszym warunkiem przystąpienia do egzaminu jest „kręgosłup polityczny”. Punkt pierwszy pierwszego paragrafu regulaminu wyklucza osoby, które „podkopują władzę polityczną naszego państwa w kraju lub poza jego granicami” albo „są spokrewnione” z taką czarną owcą. Członkowie partii i zasłużeni otrzymują, ma się rozumieć, punkty dodatkowe.
Nie ulega wątpliwości, że zatrudnianie w policji weteranów LPZ i AL-W jest nowym patentem na „strzeżenie stabilizacji” w Tybecie. Mówi się, że zadanie pisemne i pytania egzaminacyjne są tu inne niż przy zdawaniu do służby cywilnej. Po pierwsze znacznie łatwiejsze, po drugie o wiele bardziej polityczne, krążące przede wszystkim wokół „zwalczania separatyzmu”. W 2012 roku wymogi stawiane przyszłym policjantom podsumowano w krótkich, żołnierskich słowach: „konsekwentne realizowanie linii politycznej, wytycznych i strategii partii; całkowite podporządkowanie Komitetowi Centralnemu w sferze ideologii, polityki i praktyki; niewzruszona postawa polityczna wobec zwalczania separatyzmu, krytyki kliki Dalaja oraz strzeżenia kraju i jedności ludu”.
Zdaniem bardzo dobrze poinformowanej osoby żołnierze służący w Tybecie są zachwyceni pomysłem władz, ponieważ nie muszą się martwić o przyszłość w sytuacji, gdy odchodzący do cywila mają coraz większe kłopoty ze znalezieniem stałej pracy i w mieście, i na wsi. Nowa polityka rozwiązuje ich problemy przynajmniej na osiem lat, bo na tyle opiewa kontrakt. Trudno się zatem dziwić, że w koszarach zapanowała gorączka i że mówi się tam tylko o zdawaniu egzaminu. Nie muszę chyba dodawać, że przyjmują głównie Hanów.
Z perspektywy władz lokalnych taka zmiana barw mundurów jest idealnym rozwiązaniem, bo zamiast niepewnych dostają wypróbowanych po koszarowym praniu mózgów. Takie nasycenie „ideologicznymi kręgosłupami” i „wojskowym drylem” sprawia, że komisariaty nie służą „potrzebom ludu”, a „stabilizacji”, pokrywając region siecią już 676 takich placówek (w tym 136 w samej Lhasie!).
Według rządowych mediów nowe „ośrodki policyjne” mają „łączyć patrole samochodowe i piesze dwadzieścia cztery godziny na dobę, by za dnia widać było funkcjonariuszy, a po zmroku policyjne światła w każdym, najbardziej nawet odludnym zaułku”. „W 2008 roku przekonałam się – stwierdza tybetolożka Charlene Makley – że militarna pacyfikacja tybetańskich protestów przeobraziła ustanowiony przez partię stan wyjątkowy w instytucjonalny stan oblężenia, wymierzony nie w określonego wroga, tylko w miasta i rejony (…) już nie pełzający (za nierozważnym dysydentem), lecz jawnie wkraczający w życie całej zbiorowości”.
9 stycznia 2013