Tybet powoli staje się coraz mniej tybetański. Rozczarowuje zagranicznych turystów, ludzie nazywają jego stolicę klonem Chengdu. Policzyłam to sobie niedawno i wyszło mi, że na bodaj stumetrowym odcinku między moim rodzinnym domem w Nowym Szolu u stóp Potali a wylotem najbliższej ulicy minęłam trzydziestu siedmiu Hanów i pięciu Tybetańczyków. Nie ulega wątpliwości, że napływ imigrantów odciska się na naszej ojczyźnie.
Czy Tybetańczycy mogą stawić czoło temu procesowi? Odpowiedź nie może być optymistyczna. Żyjemy w swoim kraju, ale nie my rozdajemy w nim karty. Od pół wieku Tybetem rządzi obce mocarstwo. Różnimy się od niego nie tylko potęgą militarną i gospodarczą. Jak sześć milionów Tybetańczyków ma opierać się dwieście razy większej populacji Hanów? Walka z bronią w ręku przypominałaby ciśnięcie w skałę jajkiem. Odwaga i tragedia mają swój urok, ale nie znaczenie rozstrzygające w takiej sytuacji.
Z drugiej strony, żadne mocarstwo nie jest absolutnie wstrząsoodporne. Potęga oporu kryje się w tradycyjnej, rodzimej kulturze. Widziałam kiedyś w Amdo obraz namalowany na klasztornym murze: żołnierze sprawiedliwości ostrzeliwują wrogów kulami, które zmieniają się w kwiaty, symbolizujące – moim zdaniem w takim miejscu przesłanie może być tylko jedno – miłość i współczucie, będące fundamentem tybetańskiej kultury.
Właśnie tak: naszym jedynym orężem jest tradycja własnej cywilizacji.
Swego czasu duża część świata znalazła się pod stalowym kopytem mongolskiej jazdy. Pokonane Chiny musiały oddać stepowym władcom cesarski tron, Tybetańczycy nie dali się jednak ujarzmić ani zniszczyć i zostali duchowymi przewodnikami mężnych zdobywców. Dlaczego tak się stało i czemu wciąż są nam braćmi? A skoro tybetańska kultura mogła ujarzmić wtedy mongolskie hordy, dlaczego nie miałaby przeobrazić współczesnych Chińczyków?
Warto pamiętać, że Hanowie od dawna wyznają buddyzm. Nawet jeśli nie w takiej większości jak Tybetańczycy i nawet jeśli prości ludzie często dodawali do wiary szczyptę zabobonu tudzież doczesnych pobudek, religia ta była przecież popularna i wpływowa.
Dzięki doskonale zachowanym liniom przekazu, bogatym, przemawiającym do wyobraźni rytuałom oraz potężnym fundamentom filozoficznym i niebywale pięknej oprawie artystycznej buddyzm tybetański może przemawiać do wielu Hanów. W rzeczy samej, nikogo już nie dziwi widok robotników napływowych składających ofiary w świątyniach, a chińskie elity zaczynają właśnie odkrywać w sobie głód religii.
Tybet od dawna budzi ciekawość świata, któremu naszą cywilizację przybliżyło wygnanie tysięcy rodaków z Dalajlamą na czele. Diasporze udało się wykreować nawet coś na kształt mody, która wróciła szerokim łukiem, budząc zaciekawienie chińskich elit. Zapatrzone w zagranicę, natykają się na Tybet.
Wśród napływających bez przerwy imigrantów są i tacy, których w Tybecie najbardziej interesuje jego kultura, zasługują więc oni i na nasze zainteresowanie. Zaprzyjaźniłam się z wieloma takimi ludźmi. Jeden z nich napisał, że zderzenie jego aroganckich wyobrażeń z cywilizacją tybetańską było jak rażenie piorunem. Inny, słysząc śmiechy w tybetańskich namiotach u podnóża Czomolungmy, pomyślał, że z całej ludzkości jako ostatni zostaną na Ziemi Tybetańczycy, bowiem ich pradawna wiara uczy jedności natury i kultury.
Kultura narodowa rośnie w siłę, gdy może trwać przy swoich fundamentach, one zaś – stać nieprzerwanie, nietknięte nihilizmem. Czy owa siła zyska szacunek obcych? Zapewni ochronę, tarczę przed zakusami mocarstwa? To pytania, które powinien zadawać sobie każdy rodak.
Trwajmy przy rodzimej tradycji i kulturze, nie poddając się brutalnej przewadze totalitarnego reżimu i nie dając się porwać wirom materializmu współczesnego świata. To obosieczne ostrze może rozpłatać duszę naszego narodu.
Trwajmy przy rodzimej tradycji i kulturze. W żadnym razie nie zamierzam jednak propagować kołtuństwa ani konserwatyzmu. Mówię o dokonywaniu kulturowych wyborów, zwłaszcza przez tybetańskie elity. Wszyscy intelektualiści, kadry, duchowni winni czuć się odpowiedzialni za dawanie przykładu prostym ludziom, uprzytamnianie im, że łaska mocarstwa nie musi być błogosławieństwem, a pogoń za materialnym zyskiem nie zawsze daje zadowolenie i szczęście. Idźmy własną drogą.
Trwajmy przy rodzimej tradycji i kulturze. Tak w drobiazgach codziennej krzątaniny, jak w całej pełni życia duchowego. Choć ubranie, którego krój wziął się z potrzeb koczowników, może nie być najwygodniejsze za biurkiem, powinniśmy przychodzić w nim do urzędów. Nie jest łatwo mówić po tybetańsku pośród ponad miliarda Hanów, trzeba jednak posługiwać się ojczystym językiem, w którym zaklęto pamięć naszej historii. Mieszkamy w tybetańskich domach. Obchodzimy tybetańskie święta. Na ścianach wieszamy thangki, zapalamy maślane lampki, zapraszamy Buddów, Bodhisattwów i lamów w bordowych szatach, bowiem winniśmy im cześć i szacunek. Nawet jeśli nie możemy zatrzymać chińskiej kolei, kopalń i innych wynalazków, stać nas przynajmniej na niebudowanie hoteli, restauracji oraz sklepów w chińskim stylu i niezapełnianie ich stołami do hazardu, karaoke, własnymi bądź chińskimi prostytutkami ku uciesze klientów i gapiów.
Nie wolno łasić się za pieniądze. Jeśli Hanowie chcą odwiedzać Tybet, przykro mi, powinni robić to na naszych warunkach, odnosząc się z rewerencją do tego, co czcimy, i okazując szacunek temu, przed czym pochylamy głowy. Innymi słowy, mają być uważni – więc nawet jeśli wydaje się to sztuczne, wszystko powinno wręcz ociekać rodzimą kulturą.
To naprawdę kwestia wyboru. I nie jest on dla nas zbyt wielki, gdyż ogranicza go słabsza pozycja, wynikająca po prostu z rozmiaru. Tak to wygląda.
Możemy pozwolić sobie na większą swobodę w imporcie zagranicznych rozwiązań i przedmiotów, niemniej jednak – jako strona słabsza, której ostało się tak niewiele po straszliwym, dziejowym kataklizmie – trzeba nam trwać przy każdym aspekcie własnej tradycji i kultury, chroniąc przed drapieżnymi falami nawet błahostki i drobiazgi.
Co więcej, powinniśmy przy tym nosić wysoko głowy, gdyż mimo tylu wyzwań i nieszczęść klejnot naszej tradycji pała jasnym blaskiem. Jak powiada mój chiński znajomy, lekarstwo na chorobę współczesnego świata ukryte jest w Tybecie. Ściślej – w jego kulturze. Jeśli nie będziemy jej cenić, jak ma nas uleczyć? Jeżeli poddamy się i rzucimy w wir małpowania oraz pogoni za zarobkiem, Tybet skończy jako magazyn chińskich podróbek. My zaś jako obcy we własnym kraju.
Nie ma żadnego powodu, żebyśmy mieli upodabniać się do Hanów czy kogokolwiek innego. Jeśli w tak zwanej globalnej wiosce mamy mieć swoją chałupę i kolegować się z kim chcemy, pozostając sobą, zachowując własne prawa i głos, musimy zrobić jedno: trwać.
Trwać przy ojczystej kulturze, jeśli pragniemy nadal być Tybetańczykami. Okoliczności mogą nam nie pozwolić na zrzucenie jarzma chińskich rządów, niemniej każdy z nas może z pewnością pozostać Tybetańczykiem. Nie narzekajcie na otoczenie, nie uchylajcie się od odpowiedzialności – zacznijcie od siebie, zacznijcie trwać. I przekażmy nadzieję następnemu pokoleniu.
10 marca 2005 – i 2013 roku