Dalajlama: O rozbrojeniu

Nie wystarczy myśleć o likwidacji broni masowego rażenia. Musimy tworzyć warunki, które umożliwią osiągnięcie celu. Najbardziej oczywiste wydaje się korzystanie z istniejących już inicjatyw. Mam tu na myśli wieloletnie zabiegi na rzecz nierozprzestrzeniania – a nawet likwidacji – pewnych rodzajów broni. W latach 70. i 80. Wschód i Zachód zawarły wiele traktatów, ograniczających zbrojenia konwencjonalne i jądrowe. Funkcjonuje traktat o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, do którego przystąpiło wiele państw. I choć broni tej jest coraz więcej, idea zakazu żyje. Podjęto też obiecujące kroki na rzecz likwidacji min lądowych. Większość rządów podpisała stosowny dokument. I choć prawdą jest, że żadna z tych inicjatyw nie zakończyła się pełnym sukcesem, sam fakt ich istnienia świadczy o tym, że coraz bardziej sprzeciwiamy się takim metodom siania zniszczenia. Inicjatywy pokojowe odzwierciedlają fundamentalne pragnienie ludzkości – życia w pokoju – i stanowią dobry punkt wyjścia do dalszych działań.

Inną drogą do osiągnięcia globalnego rozbrojenia jest stopniowa likwidacja przemysłu zbrojeniowego. Wielu znów uzna tę propozycję za niedorzeczną i niewykonalną. Powiedzą, że to szaleństwo, dopóki wszyscy nie zgodzą się zrobić tego jednocześnie. A to, wyjaśnią, nie zdarzy się nigdy. Przytoczą też argumenty ekonomiczne. Jeśli jednak spojrzymy na całe zagadnienie z perspektywy ofiar konfliktów zbrojnych, trudno nam będzie zrzucić z siebie brzemię odpowiedzialności za poszukiwanie takiego czy innego rozwiązania. Ilekroć myślę o przemyśle zbrojeniowym i cierpieniach, do jakich się przyczynia, przypomina mi się wizyta w hitlerowskim obozie zagłady w Oświęcimiu. Kiedy tak stałem i patrzyłem na piece, w których spalono – często żywcem – tysiące istot ludzkich, ludzi dokładnie takich samych jak ja, ludzi, których parzy mały płomyk zapałki, najmocniej wstrząsnęła mną myśl, że te urządzenia zrobili utalentowani fachowcy. Niemal widziałem inżynierów (inteligentnych ludzi) przed deskami kreślarskimi, szkicujących plany palenisk, wyliczających wysokość i szerokość kominów. Myślałem też o robotnikach, którzy plany te realizowali. Bez wątpienia, jak to dobrzy rzemieślnicy, byli dumni ze swojej pracy. I uprzytomniłem sobie, że praca współczesnych konstruktorów i producentów broni wygląda tak samo. Oni też wymyślają urządzenia, służące zagładzie tysięcy, jeśli nie milionów, bliźnich. Czy to nie wstrząsające?

Wiedząc o tym, wszyscy ludzie, którzy podejmują taką pracę, powinni się dobrze zastanowić, czy naprawdę mają coś na swoje usprawiedliwienie. Niewątpliwie ucierpią, jeśli zrezygnują z niej natychmiast. Bez wątpienia ucierpią też gospodarki państw, które zajmują się produkcją broni. Ale czy nie warto zapłacić takiej ceny? Poza tym bardzo wiele przedsiębiorstw zbrojeniowych skutecznie przestawiło się na produkcję innych urządzeń. Istnieje też jedno całkowicie zdemilitaryzowane państwo. Jeżeli przykład Kostaryki – która podjęła decyzję o rozbrojeniu już w 1949 roku – o czymś mówi, to z pewnością o podniesieniu stopy życiowej, poziomu opieki zdrowotnej i edukacji.

Można się spotkać z opinią, iż praktyczniej byłoby ograniczyć eksport broni do tych państw, które są wiarygodne i stabilne. Wydaje mi się, że to bardzo krótkowzroczna argumentacja. I, jak się raz po raz okazuje, zupełnie bezzasadna. Przypomnijmy sobie chociażby najnowszą historię regionu Zatoki Perskiej. W latach 70. Zachód zbroił szacha Iranu, by przeciwdziałać zagrożeniom, jakie stwarzał Związek Radziecki. Klimat polityczny wkrótce się zmienił i zagrożeniem dla Zachodu stał się sam Iran. Uzbrojono więc jego rywala, Irak, by owa broń została niebawem wykorzystana przeciwko Zachodowi podczas wojny o Kuwejt. Państwa produkujące broń prowadzą więc wojny ze swoimi klientami. Innymi słowy, nie istnieje nic takiego, jak „bezpieczny” odbiorca uzbrojenia.

Nie przeczę, że moje nadzieje na globalne rozbrojenie i likwidację struktur wojskowych są idealistyczne. Niemniej jednak istnieją całkiem realne podstawy do optymizmu. Jedną z nich jest fakt, że bardzo trudno wyobrazić sobie sytuację, w której można by rzeczywiście użyć broni jądrowej lub innej broni masowego rażenia. Nikt nie chce ryzykować nieuniknionych następstw konfliktu nuklearnego. Po drugie, broń jądrowa to oczywiste marnowanie pieniędzy. Jej produkcja jest bardzo droga, a magazynowanie – bo przecież się jej nie wykorzystuje – również kosztuje fortunę. Jest więc nie tylko bezużyteczna, ale także stanowi poważne obciążenie budżetowe.

Tam, gdzie są istoty ludzkie, zawsze będą konflikty. To prawda. Od czasu do czasu musi dochodzić do nieporozumień. Biorąc jednak pod uwagę współczesne realia, trzeba szukać innych sposobów ich rozwiązywania niż przemoc. Mam na myśli dialog w duchu pojednania i kompromis. I nie jest to wcale myślenie życzeniowe. Innym powodem do optymizmu są coraz bliższe więzi między gospodarkami poszczególnych państw. Tworzy to klimat, w którym pojęcie „czysto narodowego interesu” czy „zysku” traci coraz bardziej na znaczeniu. Idea rozwiązywania konfliktów przy pomocy wojen staje się powoli przeżytkiem. Globalna tendencja do tworzenia międzynarodowych wspólnot politycznych – której najlepszym przykładem jest Unia Europejska – pozwala sądzić, że w przyszłości utrzymywanie stałych, narodowych armii stanie się i nieopłacalne, i niepotrzebne. Zamiast zabiegać o ochronę poszczególnych granic państwowych, logiczniej będzie myśleć w kategoriach bezpieczeństwa regionalnego. W rzeczy samej proces ten już się rozpoczął. Powstają pierwsze plany większej integracji sił europejskich. Od dziesięciu lat działa korpus francusko-niemiecki. Można więc sobie wyobrazić, przynajmniej w wypadku Unii Europejskiej, że sojusz, który początkowo miał charakter czysto gospodarczy, z czasem weźmie na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo w regionie. A jeśli zdarzy się to w Europie, nie ma powodu, by sądzić, że inne międzynarodowe wspólnoty handlowe – a jest ich przecież wiele – nie będą ewoluować w podobnym kierunku. Czemu nie?

Uważam, że pojawienie się takich sojuszy regionalnych w ogromnym stopniu przyczyni się do odejścia od idei państw narodowych. Stopniowo zaczniemy myśleć kategoriami nie tak wąsko rozumianych społeczności. To zaś utoruje w końcu drogę do likwidacji stałych armii. Oczywiście stopniowo. Najpierw armie narodowe ustąpią miejsca regionalnym siłom bezpieczeństwa, by z czasem zastąpiła je jedna, światowa policja. Stałaby ona na straży sprawiedliwości, bezpieczeństwa i praw człowieka na całym świecie. Pełniłaby różne funkcje. Na przykład, chroniła przed przejęciem władzy siłą. Wyobrażam sobie, że mogłyby ją wzywać społeczności lokalne, którym coś zagraża (sąsiedzi, fanatyczne ugrupowania polityczne itp.), albo – gdyby pojawiła się realna groźba wybuchu konfliktu zbrojnego lub trzeba było zażegnać poważny spór religijny bądź ideologiczny – cała społeczność międzynarodowa.

Choć daleko nam do takiej idealnej sytuacji, sama idea nie jest przecież zupełną fantazją. Nasze pokolenie może tego nie doczekać, niemniej zdążyliśmy się już przyzwyczaić do istnienia sił pokojowych ONZ. Powoli zaczynamy też przychylać się do zdania, że pewne okoliczności mogą usprawiedliwiać zbrojną interwencję tego typu oddziałów.

Można przecież posunąć się o krok dalej i wyobrazić sobie utworzenie specjalnych stref, jakie nazywam Strefami Pokoju. Wyobrażam je sobie jako zdemilitaryzowane regiony – najlepiej o znaczeniu strategicznym – poszczególnych państw, które staną się oazami stabilizacji i będą promykiem nadziei dla reszty świata. To na pewno bardzo śmiały pomysł, niemniej nie bezprecedensowy. Istnieje już międzynarodowa strefa zdemilitaryzowana na Antarktydzie. I nie ja jeden sugeruję, że mogłoby być ich więcej. Były prezydent Związku Radzieckiego Michaił Gorbaczow proponował nadanie takiego statusu obszarom na pograniczu Rosji i Chin. Ja natomiast mówiłem o Tybecie.

Nietrudno wyobrazić sobie inne regiony świata, których demilitaryzacja przyniosłaby taki pożytek sąsiadującym ze sobą państwom, jak utworzenie Strefy Pokoju w Tybecie. Indie i Chiny oszczędziłyby ogromne kwoty, stanowiące poważną część dochodu narodowego, gdyby nie musiały marnować pieniędzy na utrzymanie wielkich armii w strefie przygranicznej. Z pewnością dotyczy to również wielu innych państw. Myślę, że wspaniałym przykładem Strefy Pokoju byłyby Niemcy, które leżą w sercu Europy i odegrały taką a nie inną rolę podczas dwóch wojen światowych naszego stulecia.

Wydaje mi się, że kluczową rolę w tych procesach powinna odegrać Organizacja Narodów Zjednoczonych. Nie dlatego, że jest jedynym ciałem, zajmującym się sprawami globalnymi. Na ogromne uznanie zasługuje również etyczne uzasadnienie i przesłanie takich instytucji, jak Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy i organizacji, stojących na straży Konwencji Genewskich. Niemniej w tej chwili (i dotyczy to chyba również najbliższej przyszłości) ONZ jest jedyną światową organizacją, która może kształtować politykę społeczności międzynarodowej. Oczywiście wielu krytykuje ją za nieskuteczność, jej rezolucje bywają ignorowane, porzucane i zapominane. Wszystko to prawda. Mimo tych słabości, osobiście nadal darzę ją najwyższym szacunkiem nie tylko za zasady, które przyświecały jej powołaniu, ale i za wszystko, co osiągnęła od 1945 roku. Wystarczy sobie uzmysłowić, ile istnień ludzkich udało jej się ocalić dzięki interwencji w sytuacjach klęsk i katastrof, by zdać sobie sprawę, że jest czymś więcej niż bezsilną biurokracją, którą chcą widzieć w niej niektórzy. Dodajmy do tego ogromną pracę organizacji pomocniczych, takich jak UNICEF, UNESCO, Wysoki Komisarz ds. Uchodźców czy Światowa Organizacja Zdrowia. Nie przekreśli tej pracy fakt, że niektóre programy czy strategie mogły zawodzić lub mieć poważne wady.

Wydaje mi się, że ONZ to właściwe narzędzie do realizacji pragnień całej ludzkości. Może nie jest jeszcze w stanie wystarczająco skutecznie im służyć – świadomość globalna, stanowiąca owoc rewolucji komunikacyjnej, dopiero się przecież kształtuje. Widzimy jednak, że mimo ogromnych trudności ONZ stara się działać w różnych częściach świata. Nawet jeśli motorem owych inicjatyw jest w tej chwili tylko jedno czy dwa państwa, fakt, iż chcą je legitymizować, starając się o mandat ONZ, wskazuje, że potrzebują zbiorowej aprobaty. To zaś, moim zdaniem, odzwierciedla rosnące poczucie, iż stanowimy jedną, wzajemnie zależną ludzką społeczność.

Jedną z największych słabości Organizacji Narodów Zjednoczonych jest fakt, iż stanowiąc forum dla rządów, nie daje możliwości zabrania głosu jednostkom. Nie istnieje mechanizm, który pozwoliłby przemówić osobie, mającej zastrzeżenia wobec własnego rządu. Co gorsza, zasada weta pozwala najsilniejszym państwom na manipulowanie decyzjami organizacji. To bardzo poważne wady. Niemniej naprawienie niesprawiedliwości, wynikających z prawa weta, nie powinno nastręczać większych problemów. Wystarczy, na przykład, przyznać prawo weta wszystkim państwom i postanowić, że będzie je można odrzucić większością dwóch trzecich głosów. Byłoby to znacznie bardziej demokratyczne.

Co się tyczy pozbawionych prawa głosu jednostek, można wyobrazić sobie bardziej radykalne zmiany. Każde państwo demokratyczne stoi na trzech filarach: niezależnej władzy sądowniczej, ustawodawczej i wykonawczej; również na arenie międzynarodowej byłaby przydatna prawdziwie niezależna instytucja. Być może ONZ nie jest całkiem odpowiednia do takiej roli. Podczas różnych międzynarodowych zgromadzeń, na przykład na Szczycie Ziemi w Brazylii, zauważyłem, że przedstawiciele rządów mają tendencję do stawiania na pierwszym miejscu interesów własnych państw – nawet gdy omawiane zagadnienia przekraczają granice państwowe. Kiedy jednak zbierają się jednostki – na przykład Lekarze na rzecz Odpowiedzialności Społecznej albo laureaci Pokojowej Nagrody Nobla – znacznie więcej uwagi poświęca się sprawom, dotyczącym całej ludzkości. Duch takich zgromadzeń jest bardziej międzynarodowy, bardziej otwarty. Myślę więc, że warto by było powołać ciało, którego główne zadanie polegałoby na monitorowaniu przestrzegania praw człowieka z perspektywy etyki. Na przykład organizację, która mogłaby się nazywać Światową Radą Ludzi, choć na pewno znajdzie się lepsza nazwa. Wybierano by do niej przedstawicieli rozmaitych zawodów i grup społecznych. Byliby wśród nich artyści, bankierzy, ekolodzy, prawnicy, poeci, uczeni, myśliciele religijni, pisarze, a także zwykli mężczyźni i zwykłe kobiety – powszechnie znani z prawości, uczciwości i wierności podstawowym wartościom etycznym. Ponieważ ciało to nie miałoby żadnej władzy politycznej, jego decyzje nie byłyby prawnie wiążące. Niemniej jego obrady i rozważania – za sprawą całkowitej niezależności, braku powiązań z konkretnymi krajami, grupami państw i jakąkolwiek ideologią – mogłyby zostać uznane za głos sumienia świata.

Wielu z pewnością podda tę propozycję – podobnie jak wcześniejsze, dotyczące demilitaryzacji, rozbrojenia i reformy Organizacji Narodów Zjednoczonych – ostrej krytyce, uznając ją za nierealną i naiwną. Inni powiedzą, że nie da się ich wprowadzić w życie w „realnym świecie”. Fakt, iż ludzie często zadowalają się krytykowaniem i winieniem innych, z pewnością nie oznacza, że nie powinniśmy choćby próbować przedstawiać konstruktywnych propozycji. Jedno jest pewne. Nasze umiłowanie pokoju, prawdy, sprawiedliwości i wolności sprawia, że świat naprawdę może być lepszy i pełniejszy współczucia. Jest po temu potencjał. Jeśli dzięki edukacji i właściwemu wykorzystaniu mediów uda się nam połączyć proponowane tu inicjatywy z realizacją zasad etycznych, stworzymy klimat, w którym rozbrojenie i demilitaryzacja nie będą budziły żadnych kontrowersji. I położymy fundamenty trwałego światowego pokoju.

 

 

 

Fragment książki „Etyka na nowe tysiąclecie”, Politeja 2000