Wspominałam, że Song Xinkuan opisał swoje przeżycia w Lhasie (później znalazłam w sieci dwa inne artykuły na ten temat); rzecz dotyczy wielu uniwersalnych kwestii o charakterze politycznym, religijnym, etnicznym, a nawet biznesowym, warto więc pochylić się nad nią raz jeszcze.
Relacjonując cierpienia „misjonarza w tybetańskiej Lhasie”, Song przywołuje hollywoodzki hit „2012” oraz serię katastrof wywołanych poczynaniami rodzaju ludzkiego, aby wytłumaczyć fenomen pielgrzymek muzułmanów i buddystów. „Ten film trzeba uznać za wskazówkę, wręcz ostrzeżenie, że cicho nie siedzi już nawet Dalajlama w Indiach. Cisza, jaka zapadła po incydencie 14 marca 2008, zmieniała się w dziką energię, która trzy lata później ogarnęła cały Tybet. Mówi się, że w Khamie wkroczyli na scenę awanturniczy mnisi i zaczęli się podpalać jak ci z ruchu Falun Gong”.
Fakt, że Song Xinkuan – jako chrześcijanin prześladowany przez reżim polityczny – pozwala sobie na mówienie pogardliwym tonem o innych religiach, zwłaszcza zaś o przywódcy buddyjskim Dalajlamie, oraz nazywa awanturnikami mnichów, którzy w proteście przeciw represjom dokonują samospaleń, upodabnia go szokująco do samych oprawców. Przy okazji daje też ludziom dobry powód do podejrzliwości wobec chrześcijan przyjeżdżających nawracać w Tybecie.
Song szczegółowo opisuje zatrzymanie przez lhaską policję, przesłuchania i bicie. „Cały czas powtarzałem sobie – podkreśla – że ci tybetańscy funkcjonariusze muszą być fanatycznymi nacjonalistami. Tybetańczycy w aparacie bezpieczeństwa państwa mogą być w istocie separatystami, którzy przeniknęli w szeregi policji. Zaiste prawdopodobne są jeszcze gorsze scenariusze. Dlaczego ci ludzie mówią z takim samym akcentem i tym samym językiem, co separatyści z zagranicy, powrzaskujący, że w Lhasie nie ma miejsca na chrześcijaństwo i jego rozwój? Czyżby to miasto i cały Tybet były jakąś odrębną ziemią świętą ichniego buddyzmu?”.
To teraz ja o coś zapytam: czy to możliwe, że Song Xinkuan zdołał zawrzeć bezprecedensową ugodę w Lhasie właśnie dlatego, że poruszył czułą strunę, oskarżając „tybetańską policję” o „separatyzm”, którego zwalczanie jest jej najważniejszym zadaniem? Czy ludzie aparatu bezpieczeństwa, którzy dzień w dzień niszczą mnichów i zwykłych ludzi piętnem „separatyzmu”, sami boją się jak ognia nawet najbardziej absurdalnej „niepodległościowej” łatki, może ona bowiem – kto w końcu wie to lepiej niż oni – w jednej chwili zniszczyć im karierę i odebrać chleb? Gdyby było inaczej, jaki sens miałyby słowa Songa, który wyjaśnia, że „postanowiliśmy posłuchać rady adwokata Zhanga Kaia i przede wszystkim opuścić ich teren, żeby nie wchodzić w bezpośrednią konfrontację z tymi ludźmi, wplątując chrześcijaństwo w błędne koło skrajnie nacjonalistycznego, tybetańskiego separatyzmu, co moim zdaniem niczemu nie służy”.
Skoro tak, skoro zgodnie z maksymą „tako im czyńcie, jako oni nam” ofiara posłużyła się metodą kata, by się z nim ułożyć, czy może rozprawić, to jej wygrana powinna dać nam do myślenia. W tej sprawie podsądny miał dwie tożsamości: religijną, ofiary prześladowań, oraz etniczną, zwycięzcy. I tak w Lhasie, suple skomplikowanej sieci powiązań i zależności, ofiara i oprawca zawarli z sobą dziwaczny układ.
Bardzo jestem ciekawa treści pism procesowych adwokata Zhanga, które poprzedziły zawarcie ugody. Jako Tybetanka i mieszkanka Lhasy w żadnym razie nie podpisałabym się pod jego apelem, by wszystkie agendy Biura Bezpieczeństwa Publicznego „brały przykład” z tego miasta. To dopiero byłby koszmar.
2 maja 2012