Oser: Pieniądze tak, Tybetańczycy nie

W tym roku Tybetańczycy nie mogą wybrać się z pielgrzymką na Kailaś, jednak „niepisana zasada” pozwala na to wszystkim chętnym Chińczykom. „Miejscowych na górę nie puszczają, natomiast obcy bez kłopotu zdobędą potrzebne zezwolenie w swoich stronach – skarży się tybetański obywatel sieci. – W ten sposób z jawnego pogwałcenia swobód religijnych robi się na dodatek apartheid”. W tym samym czasie na Weibo ukazało się ogłoszenie, z którego wynika jasno, że na naszej świętej górze zarabia firma z Pekinu.

Biuro Turystki Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA) 29 kwietnia ogłosiło, że „od dziś wszyscy turyści krajowi (w tym cykliści, zmotoryzowani oraz przyjezdni z Hongkongu i Makau) nieposiadający lokalnego hukou (meldunku) i wybierający się do prefektury Ngari, muszą korzystać z usług wyznaczonych biur podróży”. Wybrano pięć agencji – w tym jedną do wyłącznej obsługi Góry Kailaś – organizujących wycieczki dla grup z Chin właściwych i dwie dla Hongkongu i Makau. Zaznaczono, że grupa musi składać się z co najmniej trzech osób i posiadać przewodnika.

Od 28 maja do 27 czerwca, w świętym dla buddystów miesiącu Saga Dała – pisze człowiek z branży – pod Kailaś będą puszczać wyłącznie w grupach organizowanych przez wyznaczone biura. Dzienny limit wynosi tysiąc pięćset osób. W Badze i Darcienie wystawią checkpointy, które mają donosić wyżej o wszystkich nieprawidłowościach”. Inne źródła podają, że na szlaku wokół Kailaś jest w sumie szesnaście posterunków – plus kolejne na głównej szosie północnej. Nie ma mowy o prześliźnięciu się bez zezwolenia.

Brak mi słów – narzeka ktoś inny. – Stawka za przewodnika: sześćset yuanów. Plus po cztery setki na zakwaterowanie dla niego i kierowcy. Bilet wstępu i zezwolenia: stówa od łebka. Dodajcie do tego hotele oraz posiłki i wyjdzie dwadzieścia tysięcy za dziesięciodniową wycieczkę”. Nie jest jedyny: „Dolna granica wielkości grupy, wyznaczony operator, brak informacji, czy bilet na górę obejmuje także jezioro Manasarowar – ta p…ona władza umie tylko kraść”. (Przy okazji rozwieję wątpliwości innym cytatem: „sto pięćdziesiąt za świętą górę, sto pięćdziesiąt za święte jezioro”).

W lipcu 2011 roku podróżni pisali, że wokół Kailaś poszerza się stare i buduje nowe drogi. Wkrótce potem samochody wjeżdżały już na zbocza i pojawiły się informacje o stawianiu na nich słupów. Zaczęłam grzebać i szybko odkryłam, że pekińska grupa Guofeng podpisała z władzami TRA „kontrakt” na Kailaś, którym napędza sprzedaż swoich akcji i obiecuje budowanie „punktów widokowych, hoteli i restauracji, przyjazne środowisku samochody, dostęp do tlenu i inne wygody”.

Napisałam wtedy apel o zostawienie w spokoju świętej góry i jeziora, tłumacząc, że „ich okrążanie jest pradawną tradycją, wedle której religijne doświadczenie wymaga wysiłku, »pracy kości«. W sanktuarium nie trzeba szos ani toczących się po nich autokarów. Wręcz przeciwnie, nie są tam one mile widziane, przyciągają bowiem określony typ człowieka. W języku antropologii kulturowej nazwalibyśmy to »turystycznym imperializmem«, który niszczy i plugawi świętość tych miejsc. Tybet został »otwarty na rozwój« niezliczonych kopalń, zapór, atrakcji do zwiedzania. Czyni to nieodwracalne spustoszenie w rodzimej kulturze, tradycji i środowisku naturalnym – ze stratą dla całego świata”.

Do mojego apelu swój dodał tybetolog Elliot Sperling, pisząc, że „deptanie historycznej świętości w imię zysku chińskich inwestorów jest policzkiem nie tylko dla Tybetańczyków, ale i pielgrzymów z Indii, którzy czczą tę górę jako siedzibę Śiwy.

Badaczka He Qingliang prosiła o „zachowanie Tybetu”, tłumacząc, że dla „rdzennych mieszkańców od dawna nie ma ucieczki przed tak zwanym »rozwojem«, a specyfika Płaskowyżu sprawia, że jego środowisko jest zagrożone szczególnie i wymaga specjalnej ochrony. Jeśli Pekinowi naprawdę na nim zależy, powinien przede wszystkim szanować uczucia Tybetańczyków i przestać obracać ich sanktuaria i świątynie w parki rozrywki”.

Okrążanie góry nie ma żadnego sensu dla niewierzących – tłumaczy pisarz Zheng Yi – ale dla wiernych to możliwość oczyszczenia grzechów i nadania życiu najwyższego sensu. Łatwo sobie wyobrazić, co zrobi z tym miejscem pas autostrady i wysyp hoteli. Nowoczesne auta zwiozą tysiące ciekawskich wraz z ich kolorową aurą świeckiego świata i kultury fast foodu. Łowcy wrażeń nie są pielgrzymami szukającymi absolutu i swoją obecnością zniszczą atmosferę tego miejsca, skradną mu świętość. Zmienianie góry Kailaś i jej jeziora w turystyczną atrakcję to neokolonializm i imperializm turystyczny w czystej postaci. Zdążyliśmy już splugawić wszystkie święte miejsca w Chinach, zostawmy więc może w spokoju ostatnie sanktuaria tybetańskich braci, robiąc z nich prezent całej ludzkości”.

Turystyczny imperializm” słono kosztuje. Jeśli pomnożyć dwadzieścia tysięcy yuanów (kosztów „sezonu” świętego miesiąca Saga Dała) przez tysiąc pięćset (limitowych osób dziennie) i jeszcze trzydzieści (dni), wychodzi całkiem okrągła sumka. Nie wiem, ile tego zostaje w kieszeni właścicieli tych pięciu czy siedmiu biur podróży (a też większość odwiedzających Tybet ma w głowie wystarczająco dużo oleju, żeby nie wyrzucać pieniędzy na takie wycieczki). Znajdą sobie chińskiego kierowcę i korzystając z jego guanxi, „układów”, przejadą przez posterunki bez mandatu. Wyjdzie im ponad trzy razy taniej. Cytując obywatela sieci, „nikt tak nie kradnie jak mariaż władzy z biznesem”.

czerwiec 2014

Oser-PieniadzeTakTybetanczycyNie-TablicaWycieczki

Za High Peaks Pure Earth