Taszi Łangczuk – biznesmen i społecznik, który spędził pięć lat w więzieniu za rozmawianie z amerykańskim dziennikarzem o petycjach o zapewnienie „konstytucyjnego” miejsca w systemie oświaty językowi tybetańskiemu – „znikł” z chińskiego serwisu Weibo po opisaniu swoich perypetii ze znalezieniem noclegu w prefekturach Golog (chiń. Guoluo) i Malho (chiń. Huangnan) prowincji Qinghai.
Taszi Łangczuk zaczął odwiedzać tybetańskie szkoły 6 kwietnia. Wiele placówek – jak pisał na swoim blogu – zamknięto po wprowadzeniu obowiązku nauczania po chińsku wszystkich przedmiotów.
Zaraz po opublikowaniu pierwszych relacji Taszi Łangczuk został wyproszony z hotelu, w którym się zameldował. Sytuacja powtarzała się w następnych noclegowniach. W Rebgongu (chiń. Tongren) do jego pokoju weszli nawet funkcjonariusze elitarnej antyterrorystycznej jednostki SWAT.
Uznając działanie policji za bezprawne, Taszi Łangczuk próbował złożyć skargę w okręgowym urzędzie bezpieczeństwa publicznego, gdzie poinformowano go, że nie zastał dyżurnego. Udał się więc do placówki szczebla prefektury, ale i tam został odprawiony, zdążył jednak usłyszeć, jak ktoś instruuje funkcjonariusza, że ma nie wpuszczać „tego petenta”. W nadzorującym służby departamencie kontroli dyscypliny powiedziano mu, że trafił pod niewłaściwy adres i powinien zgłosić się na policję.
Po trzech dniach wszystkie wpisy znikły z serwisu Weibo razem z profilem Tasziego Łangczuka, który – jak podają lokalne źródła – zdołał jednak dojechać do brata w Silingu, gdzie skierowano go na piętnastodniową kwarantannę (choć miał aktualny „certyfikat covidowy”).