Każdy, kto w ostatnich dniach śledził histeryczną obsesję indyjskich mediów na punkcie pewnego buddyjskiego mnicha, musiał dojść do wniosku, że wszystkie te historyjki przepisano z groszowych powieści szpiegowskich. W zeszłym miesiącu policja znalazła banknoty z różnych państw, w tym także Chin, równowartość miliona sześciuset tysięcy dolarów amerykańskich, w północnoindyjskim klasztorze XVII Karmapy Ugjena Trinle Dordże, jednego z najbardziej czczonych duchowych przywódców buddyzmu tybetańskiego. Jego administracja wyjaśniła, że pieniądze są datkami Tybetańczyków z Chin, nie powstrzymało to jednak wielu Indusów przed płomiennym oskarżaniem Karmapy o szpiegowanie dla Pekinu. Z równą żarliwością stanęli w obronie swego przywódcy jego rodacy.
Zarzuty stawiały nie tylko media, ale także osoby posiadające znaczne wpływy polityczne. B. Raman, były oficer wywiadu i urzędnik wysokiej rangi, pisze, że „ucieczka Karmapy do Indii stanowiła prawdopodobnie element długofalowej operacji chińskich służb, mającej na celu użycie go do wpływania na sprawy tyczące Tybetu po śmierci Dalajlamy”. Mowa tu oczywiście o potajemnym opuszczeniu przez młodego lamę kontrolowanego przez Chiny Tybetu w 2000 roku. Oskarżenia te odzwierciedlają rosnące zaniepokojenie New Delhi napiętymi relacjami z Pekinem, Indie muszą jednak zrozumieć, że Tybetańczycy wciąż darzą chińskie państwo dokładnie takimi samymi uczuciami, jak w chwili ucieczki Dalajlamy w 1959 roku.
Skąd bierze się owa podejrzliwość? Po pierwsze z obaw, że społeczność tybetańska w Indiach może stanowić zagrożenie. Czy to do pomyślenia, że po śmierci Dalajlamy, omotana przez Karmapę, stanie się koniem trojańskim, rezygnując ze swych politycznych aspiracji i rzucając się w otwarte ramiona Pekinu? Podobne tezy opierają się na założeniu, że Tybetańczycy okazują ślepe posłuszeństwo swoim przywódcom religijnym. Dla kogoś z zewnątrz emocjonalne reakcje na wspomnianą kampanię medialną mogą sugerować, że tybetańska wiara ociera się o religijny fundamentalizm. Oznaczałoby to jednak, że Tybetańczycy są bardziej lojalni wobec hierarchy niż swojej wizji ojczyzny, tymczasem tym, czego pragną ci ludzie, jest własne państwo. Potężne protesty w Lhasie w marcu 2008 roku nie miały charakteru religijnego – były wyrazem palącego głodu świeckiej reprezentacji. Po drugie, i nieco bardziej konkretnie, wielu Indusów nie potrafi pojąć, dlaczego Karmapa nie atakuje hałaśliwie Pekinu, ten zaś nie robi z niego demona, jak czyni to z Dalajlamą. Rodzi to obawy, że młody przywódca może okazać się agentem i przekabacić na stronę Chin Tybetańczyków zamieszkujących północne Indie. Tyle że dokładnie to samo można powiedzieć o wszystkich wysokich lamach. Żaden nie zajmuje się wygłaszaniem antychińskich tyrad ani nie organizuje kampanii politycznych, ponieważ zawsze było to domeną Dalajlamy. Poza tym, gdyby Karmapa rzeczywiście miał być szpiegiem, czy jego chińscy mocodawcy nie kazaliby mu odgrywać właśnie aktywisty z ogniem w oczach? Po co zresztą Pekinowi tybetańska wtyczka? Przytłaczająca większość uchodźców nie ma nawet obywatelstwa, o koneksjach na delhijskich salonach politycznych nie wspominając.
W rzeczy samej pomysł, że ucieczka Karmapy w 2000 roku mogła być „elementem długofalowej operacji chińskich służb”, jest zupełnym absurdem. To właśnie ona, a nie protesty, stanowi najbardziej druzgocącą porażkę chińskiej polityki w Tybecie od 1959 roku.
Kiedy w 1992 roku Pekin sprowadził go jako dziecko do klasztoru Curphu, tradycyjnej siedziby Karmapów, odniósł wielki propagandowy sukces. Chińczycy chcieli, żeby został w Tybecie jako tuba przesłania „stabilizacji i jedności”. Po jego ucieczce Komunistyczna Partia Chin nie ma w zasięgu rąk żadnego liczącego się tybetańskiego lamy.
To zrozumiałe, że historia, w której główną rolę odgrywa półtora miliona dolarów w gotówce, stała się w Indiach sensacją. Media reanimowały stereotyp sprzed liberalizacji, kiedy to obowiązywały surowe ograniczenia przepływu kapitału: obca waluta równa się kryminał. Wielu uznało też zapewne za podejrzane, że tybetańscy uchodźcy mogą mieć tyle pieniędzy. Czasy się jednak zmieniły, zagraniczne banknoty nie są dziś w Indiach niczym dziwnym, a Tybetańczycy bez problemów otrzymują i przekazy, i rozmaite dotacje.
Jeżeli Indie zamierzają wytykać tu kogoś palcem, powinny przede wszystkim zastanowić się nad sobą. Nie mogący uzyskać obywatelstwa uchodźcy wpadają w tryby skomplikowanej, biurokratycznej machiny nadzorującej ich zagraniczne przelewy. Często nie mają po prostu wyboru i pozostają im jedynie transakcje gotówkowe, o czym wie każde dziecko. New Delhi powinno coś z tym zrobić, ponieważ datki płynąć nie przestaną. I to nie tylko z Zachodu, ale w coraz większym stopniu z Tybetu. Karmapa ma tysiące uczniów, którzy dzięki reformom gospodarczym dysponują nadwyżkami finansowymi, które często przekazują czy to krewnym, czy nauczycielom duchowym.
Najzabawniejsze jest to, że na pieniądze płynące z Tybetu na drugą stronę Himalajów, patrzy bardzo podejrzliwie również Pekin. Krzywią się Chiny, krzywią się Indie, zaś lamowie uwięzieni są między młotem a kowadłem.
9 lutego 2011
Cering Siakja (ang. Tsering Shakya) – profesor w University of British Columbia – jest najbardziej znanym wykształconym na Zachodzie historykiem tybetańskim, autorem pionierskiej monografii autorem pionierskiej monografii „Smok w Krainie Śniegu” (Państwowy Instytut Wydawniczy, 2019).