W Dzoge, w południowym Amdo pada teraz śnieg. Ludzie zahartowani zimnym górskim wiatrem krzątają się w wąskich uliczkach. Aparatczycy z dyndającymi na szyjach identyfikatorami z dwóch konferencji mają miny ponure jak pogoda. Wychodzę z domu i idę do kawiarni. Wiatr szczypie w policzki, ale muszę dojść tylko do pierwszej przecznicy. Wiem, że w środku jest ciepło, więc nie przyjmuję się chłodem, nie umiem jednak przestać myśleć o wczorajszej tragedii.
Dziś jest jeszcze gorzej. Straszna wiadomość spadła jak żelazna kula z nieba i mam wrażenie, że wylądowała prosto na mojej piersi. Serce boli tak, że nie mogę usiedzieć na miejscu. Tylko gdzie iść? Do doliny bólu? W ruiny popękanych ścian i kamieni? Do ludzi, którzy stracili dzieci, ojców, matki, domy? Pomiędzy tych, którzy są dumni i piękni, dźwigając okrutne brzemię?
Jest mi strasznie smutno, ponieważ pobiec tam mogą wyłącznie moje myśli. A jaki z nich pożytek? Co zdziałam myślą? Okropnie się z tym czuję. W obliczu takiego cierpienia prawdziwymi sojusznikami i przyjaciółmi są tylko ci, którzy znajdują się obok: prowadzą staruszków, niosą na rękach dzieci, otulają zziębniętych i karmią głodnych. Rozgarniając strzaskane cegły i belki, podtrzymują domy i filary. Podtrzymują braci, siostry, ojców i matki. Odwagę, dumę, miłość i nadzieję naszego narodu.
Prawda jest taka, że mają szczęście, mogąc troszczyć się o braci i siostry w najgorszym momencie. To najlepsze uczynki w ich życiu. Co może się równać z takim „kji duk njam njong”, byciem „razem w radości i smutku”? Gdzie te słowa ważą więcej?
Nagle ból i cierpienie mieszkańców Dingri wybuchają w moim sercu jak granat. Podziw dla tych, którzy spieszą im z pomocą, kipi w żyłach niczym krew.
Jesteśmy ludem przywykłym do samotności i być może dlatego chce mi się płakać, ilekroć widzę tłum rodaków, którzy zebrali się, żeby razem cieszyć się albo smucić. Daje mi to siłę i chęć do marzenia. Oraz karuzelę wzruszeń. Teraz też wali mi serce i trzęsę się z dumy, gdy patrzę na ludzi, idących ramię w ramię niczym armia naszych dawnych królów.
Kji! Kji! Nieznani bracia, siostry i mieszkańcy Dingri – wiem, że słowa, które piszę w ciepłej sali, nie mają mocy sprawczej, ale kwiat współczucia, przepełniającego mi serce, jest czysty jak łza. Moja sytuacja przedstawia się tak, że nie mogę zbliżyć się do schodów Potali ani ofiarować khataka przed ołtarzem Dżoło Rinpoczego. Taki los. Marzę o Lhasie, lecz wierzchowiec ma spętane nogi. Chciałbym do Ngari, ale tkwię w dybach. Skuty pośród ubezwłasnowolnionych.
Nie widziałem waszych wysokich gór, pałaców sępów i bóstw opiekuńczych, nie widziałem waszych twarzy rzeźbionych przez ostre skały i dziką przyrodę, dziś jednak czuję ból, jaki przepełnia wasze serca, i identyfikuję się z dumą, z jaką znosicie cierpienie.
Spójrzcie na białą górę, która bodzie niebo niczym gigantyczny proporzec. Czy to nie duch tej ziemi? Czyż to nie znak, że nigdy nie opuścicie głowy? Spójrzcie na krąg, jaki zatacza w przestworzach słońce. Czy to nie serce naszego narodu? Czyż to nie znak, że nigdy nie utracicie miłości i współczucia?
Wojownicy Dharmy pędzą dziś do was niczym języki ognia. Bracia i siostry napływają jak górska mgła. Moje serce trzęsie się jak ziemia, na której stoicie spowici pyłem, powtarzając mantry. Wzbiera we mnie morze miłości, gdy patrzę, jak modlicie się na skraju drogi, obracając wydobyte z ruin młynki.
Te obrazy w jednej chwili odebrały całą siłę moim słowom i myślom. Miłość, którą czuję, jest pociechą wyłącznie dla mnie. Lekarstwem na własne drżenie i desperację. Tak jak wy byliście bezradni wobec klęski żywiołowej, ja czuję się bezsilny w obliczu miłości i współczucia naszego narodu. Jestem z wami, rodzeni bracia i siostry. Jestem z wami, ludu Dingri, opiekunie śnieżnych gór.
8 stycznia 2025
Therang (właściwie: Taszi Rabten) – popularny pisarz i bloger w 2011 roku skazany na karę czterech lat więzienia.
Za witryną Phayul i przekładem Bhuczunga D. Sonama