Dhondup Czodron: Życie w komunie „Czerwony Sztandar”

Należę do, jak nazywają to Chińczycy, klasy tybetańskich „niewolników”; po chińskiej inwazji przez wiele lat byłam wysoką funkcjonariuszką i cieszyłam się zaufaniem naszych nowych panów. Nie jestem wykształcona, brak mi wiedzy i zdolności pisarskich. Po Ludowej Komunie „Czerwony Sztandar” zostały mi tylko smutne wspomnienia. Postaram się je spisać, by świat poznał prawdę o losie moich rodaków i naszego kraju pod chińskimi rządami.

Wstęp

Urodziłam się w 1942 roku w Njethang Dzongu w regionie Lhoka. Ojciec nazywał się Dhamczo, nasza rodzina nosiła przydomek Bhałung. W domu było nas sześcioro. Troje musiało świadczyć ulag, czyli tral – podatek w formie pracy. Dwie osoby najmowały się do roboty i otrzymywały za to pieniądze, a babcia zajmowała się domem, który stał w majątku Cziso klasztoru Dhargjal Ling (Dhar-Ling), będącego filią Labrangu Ling. W owym majątku, stanowiącym główne źródło dochodu mnichów, mieszkało dwadzieścia rodzin. Klasztor miał ziemię oraz stada, głównie kozy i owce.

Ci, którzy mieli od piętnastu do sześćdziesięciu lat, musieli pracować, gdy tylko była robota. Jeżeli ktoś nie chciał, musiał znaleźć zastępcę. Przepracowawszy miesiąc i wpłaciwszy trzy khel ziarna, uzyskiwało się zwolnienie na pozostałych jedenaście miesięcy. Po ukończeniu piętnastego roku życia dostawało się kawałek ziemi. Świadczący ulag nie otrzymywali żadnych pieniędzy, gdyż ich praca była czymś w rodzaju podatku, zapłaty za działkę, którą dostawaliśmy od klasztoru. Najgorsze w tym systemie było to, że przywiązywał człowieka do ziemi. Można było co prawda przed tym uciec, wstępując do klasztoru lub armii. Tak czy inaczej, świątynia nie była wszechwładna i nie mieszała się do życia prywatnego.

Legenda głosiła, że byliśmy potomkami byłych mnichów, którzy zrezygnowali z życia zakonnego, ożenili się i musieli świadczyć ulag dla klasztoru. Świątynia leżała daleko od posiadłości. Mnisi mieli zmieniających się co pewien czas przedstawicieli, którzy nadzorowali naszą pracę. Nigdy nie widziałam, żeby mnich uderzył któregoś z ulagpów. Nikt też nie wtrącał się w nasze sprawy.

Mój dom rodzinny otaczał mur. Na dole trzymaliśmy zwierzęta: cztery jaki, dwa osły, dwadzieścia siedem owiec i kóz. Mieliśmy cztery i pół khela [khel: zależnie od kontekstu, 0,37 ha lub 13-15 kg] ziemi (tzn. areał, do obsiania którego trzeba cztery i pół khela ziarna). Uzyskiwaliśmy rocznie siedemdziesiąt kheli jęczmienia, a dwie najmujące się do pracy osoby zarabiały trzydzieści sześć kheli. Trzy khele masła z mleka naszych zwierząt zamienialiśmy na sześć kheli ziarna. Dziesięć kheli przynosiły wyplatane w wolnych chwilach koce i torby. Zarabialiśmy też, robiąc buty – jakieś sześć kheli.

Innymi słowy, nasz roczny dochód wynosił sto dwadzieścia sześć kheli ziarna. Trzy osoby, które świadczyły ulag, dostawały jedzenie od klasztoru. Na pozostałych członków rodziny przypadały więc po czterdzieści dwa khele ziarna. Każdego roku zabijaliśmy sześć owiec; nie brakowało nam masła i wełny. Sprzedawaliśmy też olej – za jakieś pięćset ngusang. Żyło się nam całkiem dobrze. W całym regionie nie było nawet jednego żebraka.

Obchodziliśmy liczne święta i dobrze się bawiliśmy. Losar (Nowy Rok kalendarza tybetańskiego) trwał pięć dni. Dostawaliśmy wtedy mnóstwo mięsa, khabse (ciasta), czangu (piwa) itd. Mogliśmy je zjeść albo zabrać do domu. Piliśmy i tańczyliśmy do białego rana. Był też cog (rytuał związany z ofiarowaniem pożywienia) – cała owca i specjalna campa (mąka z prażonego jęczmienia). Kolejne święto przypadało w drugim miesiącu, podczas zasiewów. W piątym miesiącu wszyscy zbieraliśmy się w klasztorze Dhar-Ling i ucztowaliśmy przez trzy dni. Mnisi dzielili się wtedy z nami wszystkim, co im ofiarowano. W dziesiątym miesiącu przez trzy dni świętowaliśmy żniwa. Dostawaliśmy dobre jedzenie, czang, sery i masło od koczowników. Bawiliśmy się całe noce.

Bez żadnych problemów mogliśmy odwiedzać przyjaciół i krewnych oraz pielgrzymować do odległych regionów kraju.

Chińczycy pojawili się w mojej wiosce w 1959 roku. Powiedzieli, że odtąd nie będzie już ani bogatych, ani biednych. Wszyscy mieliśmy być równi i posiadać taki sam majątek. W naszym dystrykcie było wiele bogatych, arystokratycznych rodzin. Takie słowa musiały więc ucieszyć nas, ulagpów, najuboższych Tybetańczyków. Ale nadzieje na lepszą przyszłość podszyte były strachem. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy Chińczyka. Zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście mówią prawdę, czy możemy im ufać, i ilu mają żołnierzy. A przede wszystkim zadawaliśmy sobie pytanie, po co tak naprawdę zjawili się w naszym kraju. I mieliśmy nadzieję, że szybko odejdą.

Miałam osiemnaście lat i nie rozumiałam politycznego znaczenia najazdu. Chińscy żołnierze zajęli klasztor i zmienili go w koszary. Niektórych mnichów uwięziono, innych stracono, jeszcze innych wysłano do obozów pracy. Reszta wróciła do domów.

Chińczycy ogłosili, że zostaliśmy wyzwoleni i że sprawiedliwie rozdzielą cały majątek, ale podzielili tylko Cziso. Każde z nas dostało półtora khela ziemi – czyli w sumie przybyło nam cztery i pół – oraz pół konia. Nie dali nam nic z naszego klasztoru. Wszystko zapakowali na ciężarówki i wywieźli do Chin. Zabrali nawet dywany, którymi wyłożyli potem swoje biura.

Kiedy ogłosili „reformy demokratyczne” w 1959 roku, skierowano mnie do pracy przy budowie drogi. Wróciłam po dwóch miesiącach i trafiłam do grupy, która miała tańczyć oraz śpiewać pieśni, sławiące Mao i socjalizm. Myślę, że dostałam ten przydział, bo robiłam, co mi kazano. W 1960 roku ruszył nowy etap „reform”. Skonfiskowano wszystkie zdjęcia Jego Świątobliwości Dalajlamy oraz broń i amunicję. Obiecano przy tym lepszy podział majątku. Ciężko pracowałam dla Chińczyków. Pewnego dnia wezwano nas sześcioro, samych ulagpów, i powiedziano, że będziemy „młodzieżówką” Komunistycznej Partii Chin. W ten sposób Chińczycy powołali Decog Tibug, Komitet Społeczny naszego okręgu. 29 września 1960 mianowali przewodniczącego.

W 1961 roku założyli szkołę edukacji patriotycznej w klasztorze Bencang. Byłam w niej indoktrynowana przez trzy miesiące. W 1962 roku odbyły się wybory – zostałam przedstawicielką władz okręgu i oficerem politycznym, odpowiedzialnym za mieszkańców.

Kiedy w 1962 roku wybuchła wojna chińsko-indyjska, mianowano mnie dhu-tang, brygadierką i wysłano, przez Tałang, do Sengdzongu. Tibug ogłoszono placówką wzorcową, a należącą do niej Czozom delegowano do Pekinu. Chińczycy wymyślili jej biografię i opatrzyli ją ilustracjami. Portret „aktywistki” oraz „byłej niewolnicy” trafił do „sali rewolucyjnej” Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Byliśmy ogromnie zaskoczeni, gdyż wszystko to było wierutną bzdurą.

Pod koniec 1965 roku Chińczycy podzielili nasz dystrykt na komuny. Trafiłam do „Czerwonego Sztandaru”. W innych regionach komuny powstawały znacznie później, gdyż zaraz potem rozpoczęła się rewolucja kulturalna.

Moja relacja różni się bardzo od doniesień chińskiej propagandy i głosów garstki uprzywilejowanych cudzoziemców, którzy składali wizyty w Tybecie. Tybetańczycy z Dharamsali, którzy wiedzą, co dzieje się na świecie, mówili nam, że nasze wspomnienia nie mają nic wspólnego z opowieściami sympatyzujących z Pekinem zagranicznych delegacji.

Opowiem tu prawdę o sytuacji w Tybecie – prawdę, którą widziałam na własne oczy. Ludzie z Zachodu najwyraźniej uznali, że sytuacja w wioskach i w obozach koczowników, czyli tam, gdzie mieszka osiemdziesiąt procent Tybetańczyków, jest taka sama, jak w pokazywanych im miastach – że to, co zobaczyli w jednym miejscu, stosuje się do innych regionów, że Tybetańczycy żyją w takich warunkach, jak Chińczycy, że kadry, robotnicy, członkowie komun i uczniowie są sobie równi. Wzięli za dobrą monetę starannie reżyserowane spektakle, odgrywane dla nich przez wyselekcjonowanych i wystrojonych aktorów. Uwierzyli w chińskie pogadanki i muzealne ekspozycje, przedstawiające okropności „starego” Tybetu. Patrząc na mknące po nowych drogach ciężarówki, które wywożą do Chin nasze bezcenne skarby, myśleli pewnie, że wszystko to robi się dla tybetańskich mas, i że karabiny oraz amunicja (transportowane w drugą stronę) są odzieżą i żywnością dla Tybetańczyków. Kategorycznie oświadczam, iż w ten sposób stali się, jak lubią mawiać Chińczycy, „psami łańcuchowymi” komunistów, gdyż wszystkie te tezy są zupełnie bezpodstawne. O przeszłości i teraźniejszości Tybetu powinni mówić żywi Tybetańczycy, a nie wypchane eksponaty.

Zagraniczni goście, którzy z piedestału limuzyn patrzą na Tybetańczyków niczym na egzotyczne zwierzęta w ogrodzie zoologicznym – powinni poznać smak ich życia, nim zasiądą przed maszyną do pisania.

Postaram się nie nudzić Czytelnika moimi przeżyciami, które zmusiły „wyzwoloną niewolnicę” do ucieczki z „socjalistycznego raju”, gdyż fakty są ważniejsze od odczuć. Wyszłam za mąż w 1962 roku. Namgjal był funkcjonariuszem w dystrykcie Njethang. Nasza pierwsza córka urodziła się 15 lutego 1964, a druga 15 maja 1969 roku. Ponieważ Chińczycy zawsze rozdzielali małżeństwa, kierując nas do pracy w różnych regionach, nigdy nie byliśmy ze sobą dłużej niż dzień lub dwa. Po raz pierwszy pomyśleliśmy o ucieczce w 1967 roku. Rozczarowani chińskimi mirażami socjalistycznego nieba, doszliśmy do wniosku, że jedyną drogą do wolności i szczęścia jest niepodległość Tybetu. Nie kierowaliśmy się przesłankami materialnymi – jako byłym „niewolnikom” i wysokim funkcjonariuszom chińskiego reżimu wiodło się nam znacznie lepiej niż większości rodaków.

Nie podjęliśmy ostatecznej decyzji z uwagi córkę, babcię i innych krewnych, których musielibyśmy zostawić. Nie wiedzieliśmy też, co nas czeka na wygnaniu. Chińska propaganda podawała, że Indie są bardzo biedne i że Tybetańczycy, nadzorowani przez hinduskich żołnierzy, muszą tam pracować przy budowie dróg. Łapaliśmy czasem tybetańskojęzyczne audycje radia indyjskiego, ale nie wspominano w nich o sytuacji politycznej uchodźców z Tybetu. Szczerze mówiąc, najbardziej zachęcająco brzmiały oskarżenia Pekinu o antychińską działalność tybetańskiej diaspory.

Co w końcu popchnęło nas do ucieczki? Perspektywa egzekucji mego męża, którego oskarżono o prawicowy rewizjonizm, ponieważ głosił wyższość leninizmu nad maoizmem. 7 grudnia 1964 trafił za kraty. Na wolność wyszedł po dwóch latach. Bapa Taszi Gjalcen, szef naszego dystryktu, i inni chińscy dostojnicy kazali mi wstąpić do partii i rozwieść się z mężem, ale babcia powiedziała, że rozwód nie wchodzi w grę. W 1968 roku Chińczycy skazali mnie – jako reakcjonistkę – na thamzing.

Nadal jednak mieliśmy wielu znajomych wśród tybetańskich i chińskich funkcjonariuszy, którzy w kwietniu 1973 załatwili mężowi zezwolenie na odwiedzenie domu. Przyjaciele Namgjala starali się o zgodę na zameldowanie go w naszym dystrykcie. Wszystko się przedłużało. Czekaliśmy do czerwca, a mąż samowolnie „przedłużył” sobie urlop. Chińczycy mają system wciągania funkcjonariuszy na czarną listę. Mąż znalazł się na niej już dwukrotnie – trzeci raz mógł oznaczać egzekucję. Pojechaliśmy więc do Lhasy, by opracować plan ucieczki.

Po dwudziestu pięciu dniach wędrówki przekroczyliśmy granicę z Indiami, zostawiając za sobą córki, krewnych i ojczyznę. 28 września 1973 zatrzymano nas w Bomdili Byliśmy przesłuchiwani przez indyjskie służby bezpieczeństwa. Wolność odzyskaliśmy w 1976 roku.

Dziś pracujemy z mężem w Tybetańskiej Wiosce Dziecięcej w Dharamsali. Opiekujemy się małymi Tybetańczykami, z których wielu przyszło na świat już w Indiach.

Niestety, nie będę tu opowiadać o rzeczach miłych. Żałuję, że nasze dzieci muszą poznawać prawdę o okrucieństwie dorosłych. Byłoby lepiej, gdyby mogły żyć bez poczucia krzywdy. Mam tylko nadzieję, że mówiąc prawdę, pomagam rodakom i naszej ojczyźnie.

Reformy demokratyczne

„Wyzwolenie” i „reforma” nie wpłynęły na naszą stopę życiową. Mieszkaliśmy w tym samym domu. Mieliśmy dziewięć kheli ziemi, cztery jaki, konia, dwa osły, dwadzieścia siedem owiec i kóz oraz jakieś rzeźnickie noże. Produkowaliśmy może sto czterdzieści kheli ziarna, czyli nieco więcej niż przed „wyzwoleniem”. Tyle że Chińczycy zabierali nam siedem kheli jako czetral, to znaczy podatek „umiłowania ojczyzny” i trzydzieści pięć kheli jako „nadwyżkę”. Po wszystkim zostawało na głowę nieco ponad szesnaście kheli. Musieliśmy jednak płacić tym za masło, mięso, paszę, sól i inne niezbędne rzeczy. Wychodziło na to, że każde z nas miało teraz mniej o jakieś dwadzieścia sześć kheli ziarna. Dobytku bogatych nie rozdawano bynajmniej lekką ręką. Przysługiwały nam „środki produkcji i środki utrzymania”. Do tych pierwszych zaliczano, na przykład, zwierzęta, stare tybetańskie banknoty i narzędzia, do drugich – ubrania, domy, oraz gliniane i aluminiowe garnki. Resztę – złoto, srebro, kamienie szlachetne, a nawet mosiądz – wywożono do warsztatów regionalnego sztabu armii. Konie, stada rządu tybetańskiego i arystokratów, nowe ubrania i tkaniny zabierali Chińczycy. Prawo pierwszeństwa przysługiwało aparatowi. Mieli czelność mawiać, że to własność ludu, a lud to oni. Zawsze skapnęło coś i Tybetańczykom, pracującym dla nowych panów – pieniądze na zakupy, lepsze jedzenie. Pamiętam, że sekretarz partii z naszego okręgu Fung Fu-tse kupił sobie dwa szwajcarskie zegarki za 75, choć państwo sprzedawało je oficjalnie po 225 yuanów. Ciągle wysyłał do Lhasy Trinleja Dhondupa po kamienie szlachetne, piżmo, złoto, srebro itd. I tak Chińczycy nosili w Tybecie szwajcarskie albo japońskie zegarki, gabardynowe garnitury i złotą biżuterię.

Wielka zmiana

Nasza wioska leżała dość wysoko, otoczona łąkami, lasami i przecięta rzeką. To było takie piękne, szczęśliwe miejsce. Nikt nie musiał żebrać, nie wiedzieliśmy, co to głód, w gruncie rzeczy wiedliśmy beztroskie życie. Cieszyliśmy się swobodami, które straciliśmy wraz z nadejściem Chińczyków.

Mieliśmy własny język, pismo, kulturę i tradycje. Nasz piękny, spokojny kraj nie był jednak rajem. Żyło w nim wielu ulagpów i nangzenów, których Chińczycy nazywają dziś „niewolnikami” Tybetu. Jestem jednym z nich i w kilku słowach opisałam już nasze życie. To właśnie owe nierówności sprawiły, że zaczęłam pracować dla Chińczyków. Uwierzyłam w ich słodkie słówka i idee socjalizmu. Ufano mi i szybko awansowałam. Cóż, pamiętałam jednak przeszłość i musiałam porównywać ją z teraźniejszością. Moje złudzenia pękały jak mydlane bańki.

W dawnych czasach ciężko pracowaliśmy, ale zawsze mieliśmy czas na śpiewy i tańce. Każdy mówił to, co myślał, i mógł pójść, gdzie chciał. Nawet tak zwani „niewolnicy” mieli wolność. Właściciel majątku karmił ich dzieci, wszystkie. O małżeństwie decydowała miłość. Relacje między panem a służbą były z reguły serdeczne. Nie stosowano przemocy. Bogactwa i plony naszej ziemi należały do Tybetańczyków. Nawet jeśli działo się tu coś złego, Tybet był naszym krajem. Krajem niepodległym. Nie zrozumie tego, kto nie żył pod obcym jarzmem, komu nie odebrano, jak nam, absolutnie wszystkiego, nawet prawa do czczenia dziedzictwa przodków.

Do 1959 roku nasz region nazywał się Dzong-go. Lokalny klasztor Drong-dhe-gang, z piętnastoma ompo, czyli świeckimi kapłanami, był filią Labrangu Ling. Kiedy wprowadzono „reformy demokratyczne” Dzong-go przemianowano na Go-gne Szan. Żyło tu 120 rodzin, w sumie 675 osób, w tym 18 byłych mnichów i siedmiu żołnierzy tybetańskiej armii. Mieliśmy własnego lekarza, który nazywał się Amczi [doktor] Kelsang Dhonden.

Rocznie produkowaliśmy jakieś 1095 kheli ziarna, hodowaliśmy 516 jaków, 2870 owiec i kóz, 61 koni, 76 osłów i 350 kur.

Pod koniec 1965 roku Chińczycy przemianowali nasz region na „Komunę Czerwony Sztandar”, która miała stać się „złotym mostem do socjalistycznego raju”. Ponieważ była to pierwsza komuna w kraju, Chińczycy dali nam dziesięć świń, pięć mongolskich owiec, dwa osły, dwie fury i dziewięć wózków. Później powołano jeszcze trzydzieści sześć komun, które nie dostały nic.

Po utworzeniu komuny Chińczycy odebrali ziemię, zwierzęta i przedmioty, które przyznano nam w ramach „reform demokratycznych”. Skonfiskowano całą własność prywatną, obiecując przy tym odszkodowania, które miały być wypłacane przez pięć lat. Wszyscy, którzy ukończyli szesnaście lat, musieli wpłacić 60 yuanów na konto komuny (wspomniane odszkodowanie nie obejmowało tej kwoty). Każdy, kto chciałby się wycofać, tracił wszelkie prawa do depozytu i swego majątku. Tak to się zaczęło. Teoretycznie własność komuny powinna należeć do Tybetańczyków, ale to Chińczycy podejmowali decyzje i wydawali polecenia.

Po roku do komuny należało 150 rodzin, w sumie 728 osób. Mieliśmy 480 jaków, 3500 owiec i kóz, 60 koni, 86 osłów, 500 kur i 150 świń; uzyskaliśmy 1590 kheli ziarna. Produkcja znacznie wzrosła – z wyjątkiem jaków, które zaatakował pasożyt, przypominający żabi skrzek. Zwierzęta kręciły się w kółko i padały. Chińczycy nie wiedzieli, co robić. Tybetańczycy mieli tradycyjne lekarstwo: wiercili otwór w czaszce zwierzęcia, usuwali pasożyty z mózgu i przemywali ranę miksturą z piżma, masła, soli itd. Komuniści wybili też wszystkie psy i wiele jaków po prostu zagryzły wilki. Po jakimś czasie koczownikom znów pozwolono na trzymanie psów.

Nie muszę chyba mówić, że po klasztorze i mnichach pozostały tylko wspomnienia. Wykopano jeszcze jeden ponadkilometrowy, głęboki na jakieś pół metra kanał (wcześniej mieliśmy ich 28) oraz 14 zbiorników na wodę. Zbudowaliśmy dwie małe tamy, pozwalające na nawodnienie czterech kheli ziemi. Zwiększyliśmy produkcję paszy z pięciu do 5,3 tysiąca kheli i zasadziliśmy 10920 wierzb. Komuna miała w sumie 14 budynków administracyjnych. Zatrudnialiśmy dwóch weterynarzy i lekarza.

Choć produkcja wzrosła, Chińczycy nie dbali o to, by Tybetańczycy mieli pełne brzuchy. „Wielka zmiana”, która, jak obiecywali, miała nas uczynić „panami we własnym domu”, sprowadzała się do tego, że przejęli całkowitą kontrolę nad naszym krajem. System komun przepełniał ludzi niepewnością i lękiem, gdyż byli bezustannie obserwowani. Do ich teczek trafiały informacje o każdym słowie i każdym geście. Jeśli ktoś sprzeciwiał się władzom komuny lub kwestionował zasady jej działania, trafiał przed „sąd ludowy” na thamzing, „wiec walki klasowej”.

Pamiętam Lobsanga Phuncoga, biedaka z trzeciej brygady, który powiedział podczas żniw, że skoro chodzimy głodni, to nie ma po co harować i lepiej od razu podpalić pole. Później spłonął jeden snopek. Choć nie było żadnych dowodów, Chińczycy zafundowali mu thamzing za „sprzeciwianie się drodze socjalizmu” i wtrącili go do więzienia.

Mój dom w komunie

Nasza sześcioosobowa rodzina nadal mieszkała w tym samym domu. Komuna wydzielała wszystkim po dwanaście i pół khela ziarna. Obowiązywał też system punktowania za pracę, nazywany karmą lub gwiazdkami, w ramach którego można było dodatkowo uzyskać dziewięć kheli. Nikt nie miał zatem więcej niż 14 kheli. Przypomnę, że przed wkroczeniem Chińczyków uzyskiwaliśmy o ponad 28 kheli więcej. Nawet w okresie „reform” nasze dochody były wyższe o dwa khele.

Robotnik uzyskiwał przeciętnie 10-12 punktów na dzień, czyli 3500 rocznie. Jeden punkt warty był około ośmiu phingów [yuan dzieli się na sto phingów], a więc punkty przynosiły jakieś 288 yuanów. Ziarno dla sześcioosobowej rodziny kosztowało 258 yuanów (jedna gjama [500 gramów] – 11 phingów), trzy owce – 24 yuany, 14 gjama masła – 17,5 yuana, 21 gjama wełny – 8,4 yuana, siedem gjama koziej sierści – 1,4 yuana, pięć gjama futra – 1,25 yuana, pięć gjama sera – 2,5 yuana, a siedem kheli oleju słonecznikowego – 33,6 yuana. Za niezbędne do przeżycia minimum trzeba było zapłacić komunie ponad 346 yuanów. Obok tego, co dostawaliśmy za naszą pracę, musieliśmy więc znaleźć gdzieś prawie 59 yuanów. Jak pracownik, którego nie stać na własne utrzymanie, ma wyżywić krewnych, którzy nie mogą pracować?

Chińczycy przywozili do wzorcowych komun różne delegacje. Nigdy jednak nie robili tego latem i jesienią. Dlaczego? Bo wtedy nie udawało się ukryć głodu.

Kiedy komuna przymierała głodem, Chińczycy znajdowali proste wyjaśnienie i besztali nas za to, że nie potrafimy „realizować polityki partii”. Ogłupiali nie tylko cudzoziemców, ale i Tybetańczyków, obwożąc ich po wybranych gospodarstwach, które miały świadczyć o słuszności polityki partii i sukcesie komun.

Struktura komuny ludowej

Komunistyczna Partia Chin

Głównym ośrodkiem władzy w komunie jest partia komunistyczna. Podstawowa komórka partii składa się z przewodniczącego, trzech stałych członków i pięciu członków zwykłych. Mają oni realizować politykę partii, czyli instrukcje zwierzchników, na szczeblu komuny. Nic nie dzieje się bez ich zgody i aprobaty.

Członkowie partii mają prawo do dyskutowania o ważnych kwestiach, odwoływania się do komitetu centralnego w sprawach najwyższej wagi, blokowania wszelkich przedsięwzięć, które nie leżą w interesie partii i ludu, oraz poddania krytyce polecenia po jego wykonaniu. Zobowiązani są do studiowania marksizmu-leninizmu oraz myśli maoistowskiej i korygowania swoich poglądów, służenia narodowi chińskiemu sercem i umysłem, stosowania się do i stania na straży polityki partii, gotowości do krytyki, samokrytyki i udzielania wszelkich informacji przełożonym, strzeżenia tajemnic partii, utrzymywania, w celach propagandowych, dobrych stosunków z osobami nie należącymi do partii, stawiania interesu partii nad własnym, analizowania doktryny, wywiązywania się z powierzonych zadań oraz cenienia partii nad własne życie i prowadzenia pod jej przewodem mas od socjalizmu do komunizmu.

Pamiętam, jak Chińczycy wybierali Tybetańczyków, którzy słali do Pekinu prośby o to, by partia nigdy nie opuściła Tybetu. Jestem przekonana, że żadna z nich nie powstała spontanicznie.

Partia mianuje wszystkich przywódców wszelkich struktur i organizacji w komunie, które muszą stosować się do polityki partii i nie mogą jej krytykować.

Aby zostać członkiem partii, trzeba złożyć podanie i uzyskać rekomendacje dwóch członków.

Naczelnym celem partii jest wyzwolenie całego świata.

Młodzieżówka KPCh

Młodzieżówkę KPCh nazywa się „lewym ramieniem partii”. Podstawowa komórka składa się z przewodniczącego, siedmiu wiceprzewodniczących i około dwudziestu pięciu członków. Mają oni „przewodzić” oraz „świadczyć” o sukcesie rewolucji i socjalizmu.

Członkowie Młodzieżówki zobowiązani są do kształtowania swych poglądów poprzez pilne studiowanie marksizmu-leninizmu i maoizmu, służenia narodowi chińskiemu sercem i umysłem, wzmacniania partii i zawierania przyjaźni z rówieśnikami z całej macierzy, stosowania się do zasad partii i stawiania jej interesu nad własnym, ujawniania wewnętrznych i zewnętrznych wrogów przy pomocy krytyki, samokrytyki oraz marksizmu-leninizmu i maoizmu, tudzież gorliwego wypełniania poleceń partii. Jako „skarbnica” KPCh mają dokładać wszelkich starań, żeby przejść od socjalizmu do komunizmu.

Muszą zatem atakować i niszczyć stare nawyki oraz zwyczaje w swoich wioskach, zaszczepiając w ich miejsce obyczaje chińskie. Zakazane są, na przykład, tradycyjne tybetańskie pieśni i tańce; nie wolno też obchodzić starych świąt. Trzeba zmieniać nawet ciało i strój – nosić krótkie włosy i chińskie ubrania oraz mówić po chińsku. Kobiety muszą wyrzec się bransolet i kolczyków. Obowiązuje zasada: żadnych zabaw z przyjaciółmi i krewnymi. Członkowie Młodzieżówki mają być „nieustraszonymi komunistami”. Nie wolno im się modlić, zasięgać porad wyroczni, palić kadzideł i zawieszać flag modlitewnych. Muszą usunąć z domów tradycyjne malowidła. Pod żadnym pozorem nie wysuwają też języków w tradycyjnym pozdrowieniu.

Chińczycy chcą, by młodzież była bezlitosna. Ma się to objawiać gotowością do poddawania krytyce rodziców oraz zabijania psów, kotów i ptaków.

Procedura naboru przypomina partyjną: trzeba złożyć podanie i uzyskać rekomendacje dwóch członków. Komórka Młodzieżówki ma być „awangardą”, realizującą politykę partii. W mojej wiosce żaden Tybetańczyk nie wstąpił do niej dobrowolnie – wszyscy zostali nakłonieni przez Chińczyków.

Kierownictwo komuny

Naszą komunę i jej 728 członków podzielono na pięć brygad. Kierowało nią dziewięciu urzędników, wyłonionych przez siedemnastu „przedstawicieli ludowych”.

W 1969 roku powołano Ludowy Komitet Rewolucyjny komuny, który stopniowo przejął całą władzę. Na pierwszy rzut oka wybory mogły sprawiać wrażenie demokratycznych. W istocie nie miały jednak nic wspólnego z demokracją.

Gdy zbliżały się wybory, w komunie pojawiali się aparatczycy z okręgu. Chińczycy podzielili Tybetańczyków na sześć klas. Kandydatami mogli być tylko przedstawiciele dwóch ostatnich – „niewolnicy” i nędzarze – którzy ukończyli osiemnaście lat. Wskazywały ich brygady produkcyjne. Zwoływano wiec komuny; uczestników dzielono na małe, najwyżej dziesięcioosobowe grupy, które miały omówić zalety i wady około dwustu kandydatów. Tyle że władze okręgu dawno wyznaczyły siedemnastu „przedstawicieli ludowych” i przypisały dziewięciu z nich stanowiska w administracji. Odbywało się to bardzo prosto. W każdej grupie dyskusyjnej był jeden albo dwóch przedstawicieli okręgu. Jeśli ktoś proponował kandydata, którego nie chcieli, wyliczali jego wady, póki nie został odrzucony. Gdy pojawiło się nazwisko ich człowieka, wychwalali go pod niebiosa. Cała szopka trwała do chwili „demokratycznego”, jednogłośnego „wyłonienia” siedemnastu mianowanych przez władze kandydatów. Każdy członek komuny, uważnie obserwowany przez urzędników, stawiał znaczek na karcie, a następnie wrzucał ją do urny. Wybrani nieodmiennie cieszyli się stuprocentowym „poparciem”. Jeśli były trudności z przepchnięciem któregoś z kandydatów, wygłaszano nam pogadankę. Po wyborach gratulowano zwycięzcom i obsypywano ich kwiatami.

Komuną ludową rządziła komórka partii. Nawet brygadier musiał słuchać członka partii, formalnie nie piastującego w komunie żadnego stanowiska.

Brygady produkcyjne

W komunie Czerwony Sztandar było pięć brygad. Ja należałam do piątej, na którą składało się 29 rodzin – w sumie 121 osób.

Brygada realizowała zadania, wyznaczone przez administrację komuny, i co dwa, trzy dni przedstawiała sprawozdania. Brygadierzy wyznaczali pracę członkom brygady i śledzili ich poczynania. Przyznawali „punkty robocze”, które wpisywano do specjalnych książeczek. Informowali władze komuny o sytuacji w brygadzie. Pracować musieli nawet chorzy, póki nie uzyskali formalnego zwolnienia. Jeśli samowolnie nie stawili się do pracy, tracili prawo do opieki lekarskiej.

Członkowie brygady nie mogli opuszczać jej terenu. Bywało, że inna brygada wzywała wykwalifikowanych rzemieślników – krawców, stolarzy itd. Wynagradzano ich punktami roboczymi, zwykle według najwyższej stawki, zgodnie z umową brygadierów. Wieczorem odbywały się wiece, na których omawiano wydarzenia dnia, łajano itp.; sprawozdania trafiały do władz komuny.

Liga ubogich chłopów

Do organizacji tej mogli wstępować tylko przedstawiciele najniższych klas („niewolnicy”, rzemieślnicy tacy jak kowale itd.), którzy mieli 18-60 lat, wyrobioną świadomość klasową, doświadczenie w walce klas i, ma się rozumieć, socjalistyczne poglądy. Nasza komórka skupiała około dwustu członków; na jej czele stali przewodniczący, wiceprzewodniczący i pięciu stałych członków. Jako odpowiedzialni członkowie mieli oni prawo do krytykowania władz. Spoczywała na nich odpowiedzialność za wznoszenie Trzech Czerwonych Sztandarów (Komuny Ludowej, Wielkiego Skoku, Drogi Mas) i prowadzenie wsi ku socjalizmowi, realizowanie polityki oraz wykonywanie wszystkich poleceń partii komunistycznej, opiekowanie się komuną i strzeżenie jej oraz tropienie i niszczenie wrogów klasowych. Sprawa jest prosta: Chińczycy powiadają, że człowiek dobry i świadomy politycznie to taki, który ujawnia, denuncjuje i potępia ludzi, nie zgadzających się z ich polityką.

Liga Młodzieży

Około osiemdziesięciu wyrostków z naszej komuny wcielono do Chińskiej Ligi Młodzieży, by pod przewodem partii „niszczyli stare i budowali nowe”. W praktyce sprowadzało się to do wyplenienia obyczajów tybetańskich i zastąpienia ich chińskimi. Mieliśmy nosić krótkie włosy, zmienić stroje i imiona. Co i raz wypadało wtrącić jakieś chińskie zdanie lub choćby słowo. Znikły bransoletki i kolczyki. Śpiewaliśmy tylko chińskie pieśni.

Młodzieży stawiano pięć zadań: kochać wielką macierz i kultywować prawidłowe myślenie, prowadzić klasową walkę i rozwijać świadomość klasową, okazywać posłuszeństwo partii, żarliwie służyć krajowi i wreszcie pilnie studiować politykę oraz kulturę. Rozwijając owe przymioty, młodzi ludzie mieli stać się „nieustraszonymi robotnikami”.

Chińczycy interesowali się młodzieżą. Powtarzali nam, że państwo należy do młodych. Porównywali nas do wschodzącego słońca i mówili, że przyszłość jest w naszych rękach. Chwalili inteligencję, zdolności i potencjał. Robili wszystko, by zjednać sobie młodych Tybetańczyków – perorowali, że jesteśmy czyści, nieskażeni „starym” systemem, że na czystej kartce papieru można napisać wszystko.

Przeciągając młodzież na swoją stronę, kazali krytykować stare i sławić nowe społeczeństwo. Dalajlamę i „trójcę wielkich właścicieli niewolników” piętnowano za „prześladowania”, przypominając, że Chinom zawdzięczamy „więcej niż rodzicom” – wyzwolenie. Ciągle zachęcano nas do wytrwałej pracy i całkowitego zawierzenia partii.

W praktyce oznaczało to wyrzeczenie się rodziców, jeśli stawiali oni opór Chińczykom. Mieliśmy niszczyć religię i stare obyczaje. Robotnicza „nieustraszoność” polegała na wykonywaniu poleceń Chińczyków oraz „odważnym” krytykowaniu i donoszeniu na tych, którzy sprzeciwiali się ich rządom. Ci, którzy to robili, zyskiwali miano „rewolucjonistów”. (W wolnych chwilach zabijali psy. Nawoływano do tego z dwóch powodów: po pierwsze, szło o manifestowanie braku współczucia i pogardę dla buddyjskich nauk; po drugie, psy stanowiły „obciążenie” gospodarcze, gdyż trzeba je było karmić.)

Milicja Ludowa

W komunie była brygada milicji ludowej, podzielona na dwa oddziały, składające się z sześciu dziesięcioosobowych grup, które stacjonowały w brygadach produkcyjnych (w piątej – dwie).

Pierwszy oddział nazywał się brygadą „Kangzin” i ściśle współpracował z Armią Ludowo-Wyzwoleńczą. Na co dzień polowali na wrogów klasowych i szpiegów. W razie wybuchu wojny zmieniali się w oddział partyzancki, niszczący mosty, spichlerze i inne obiekty o znaczeniu strategicznym, uprawiali sabotaż za linią wroga, prowadzili rozpoznanie itd. Oddział drugi, „Kangdzie”, stanowił odwód pierwszego. Odpowiadał również za naprawę dróg i transport oraz inwigilował członków komuny.

Oddziały milicji szkoliło i nadzorowało Dowództwo Tybetańskiego Okręgu Wojskowego. Milicjanci uczyli się przede wszystkim strzelania, walki na bagnety i prowadzenia operacji partyzanckich. Ich głównym zadaniem była walka z wrogami klasowymi – innymi słowy, Tybetańczykami, którzy byli przeciwni chińskim rządom.

Federacja Kobiet

Do federacji mogły należeć wszystkie kobiety w wieku 18-45 lat. Komórką kierowały dwie przewodniczące i pięć urzędniczek. Organizacja broniła praw i równości kobiet, które powinny być wolne od „szowinizmu mężczyzn i bogów”.

Kobiety stanowiły siłę, „mającą dźwigać pół nieba”, to znaczy, wykonywać taką samą pracę jak mężczyźni. Dawniej Tybetanki nie orały i nie pracowały w kuźniach – teraz miały być „nowoczesne” i przygotowane do kontynuowania produkcji, gdyby mężczyźni musieli iść na wojnę. Chińczycy powtarzali też w kółko, że kobiety zobowiązane są do planowania rodziny i ograniczania liczby dzieci.

Komuniści twierdzą, że dali nam wolność wyboru małżonka. Tyle że ową „wolność” ograniczały „uwarunkowania klasowe”, „świadomość polityczna” i „wydajność pracy”. Ci, którzy nie brali ich pod uwagę, byli oskarżani o zbytnią uczuciowość lub „dziecinną postawę”. Zachęcano do wychodzenia za Chińczyków, „którzy przybyli z bardzo daleka, by pomóc Tybetowi”. Mówiono nawet, że poprawi to naszą „krew”.

Szkoła

Komuna prowadziła pięcioletnią szkołę podstawową, w której był jeden nauczyciel i około siedemdziesięciu uczniów. Pierwszego nauczyciela zwolniono z uwagi na nieodpowiednie pochodzenie klasowe. Zastąpił go dwudziestoletni Cering, który ukończył szkołę podstawową i sześciomiesięczny kurs nauczycielski. Nie trzeba dodawać, że nie mógł przekazać uczniom zbyt wiele.

Ci, którzy ukończyli szesnaście lat, nie mogli uczęszczać do szkoły. Młodsze dzieci, nawet jeśli pracowały, nie dostawały punktów roboczych, chodziły więc do szkoły, mimo że niczego się tam nie uczyły. (Uczniowie mogli zdobyć pięć punktów roboczych, jeśli pracę organizowała im szkoła.)

Lekcje trwały sześć godzin. Dzieci uczyły się matematyki, śpiewu, tańca, tybetańskiego i prac ręcznych. W niedzielę pracowały ze swoją brygadą. Wiosną i jesienią szkoła była zamknięta, a młodzież harowała w magazynach, naprawiała drogi, ścinała trawę i nawoziła pola. Po ukończeniu piątej klasy podejmowano pracę w brygadzie.

Nauczyciela opłacano z punktów roboczych wszystkich członków komuny; rodzice musieli też płacić za książki, ołówki itd. Do szkół średnich, w których nauczano właściwie tylko po chińsku, kierowano jedynie dzieci o odpowiednim pochodzeniu klasowym; zdolności nie miały żadnego znaczenia. Dziewięćdziesiąt procent dzieci kończyło edukację na owych pięciu klasach.

Raz w tygodniu uczniowie brali udział w wiecu krytyki i samokrytyki. Chińczycy podkreślali, że celem nauki jest zaszczepienie dzieciom zamiłowania do ciężkiej pracy i skromnego życia. Uczniowie mieli informować o każdej antychińskiej uwadze lub geście. Kazano im uprawiać rośliny, zabijać muchy, ptaki, szczury i psy. Komuniści wbijali im w głowy frazesy o szczęściu, jakim było „wyzwolenie”, i okropnościach starego społeczeństwa oraz trójcy wielkich właścicieli niewolników, których „win nie pomieściłoby nawet niebo”.

Sklep i bank

Za pieniądze członków Chińczycy założyli w każdej komunie sklep i bank. Kiedy okazało się, że nie zarabiają na siebie, zredukowano ich liczbę – jedna placówka obsługiwała siedem komun. Bank pożyczał na procent sklepowi i komunom. Zyski miały przypadać wszystkim, ale za moich czasów tylko raz, w 1965 roku, wypłacono po pięć phingów kilku osobom. Z dochodów trzeba było opłacić personel.

Instytucje te powołano, by „pomagać ludowi”. Nadzorowała je jednak okręgowa komórka partii, która dbała nie o lud, a o interesy przełożonych. Sklep przynosił pożytek głównie Chińczykom. Ponieważ towary zakupione w sklepie komunalnym nie były obciążone podatkami, aparatczycy kupowali w nim dla znajomych i krewnych. Bywało, że na półkach pojawiały się też kradzione towary: mydło, tkaniny, papierosy, skarpety itd.

Bosonogi” lekarz

W naszym okręgu był tylko jeden lekarz. Pierwszy nazywał się Lhakpa, potem zastąpił go Norzing. Każda komuna miała tak zwanego „bosonogiego” lekarza – z reguły absolwenta szkoły podstawowej lub kogoś, kto miał wcześniej jakieś pojęcie o medycynie. Chińczycy wysyłali go na dwu-sześciomiesięczne szkolenie do jedynego szpitala w dzongu. W okręgu działała też tradycyjna klinika tybetańska.

Na pełne wyposażenie takiego lekarza składała się torba z czerwonym krzyżem, zawierająca termometr, proszki od bólu głowy i brzucha, syrop, środek przeczyszczający, aspirynę – i nic więcej.

W 1969 roku wyszło na jaw, że chiński pielęgniarz Lao Kau, żonaty z tybetańską muzułmanką z Lhasy, ukradł leki warte jakieś sześć tysięcy yuanów. (W Tybecie – jeśli, ma się rozumieć, w ogóle były dostępne – dostawało się lekarstwa za darmo, natomiast w Chinach trzeba było za nie płacić.) W naszym regionie, po uzyskaniu odpowiedniego zaświadczenia od Chińczyków, nie płaciło się nawet za pobyt w szpitalu. Lao Kau został odesłany do Lhasy i, jak nam mówiono, skazany. Podobne kradzieże i spekulacja były na porządku dziennym.

Naszym bosonogim lekarzem był piętnastoletni uczeń, syn Ngałanga Penbara. W 1969 roku przeszedł trzymiesięczne szkolenie. Każda komuna miała również weterynarza. Nie dysponowali oni nowoczesnymi lekami – robili zastrzyki z witamin, używali starych pigułek, piżma itd. Nasz, Taszi Czophel, kradł lekarstwa razem z chińskim doktorem. Trafił więc na thamzing. Potem uciekł, ale głód zmusił go do powrotu. Znów został napiętnowany i publicznie pobity. Musiał wykonywać każde polecenie członka komuny.

Większość chorych odsyłano do pobliskiego szpitala Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Niektórzy płacili za leczenie jajami i kurami, inni sprzedawali krew. Krew sprzedawano również po to, by kupić żywność i ubrania. Robiło to wiele osób z mojej brygady – także ci z najlepszych, czyli najniższych klas. Pamiętam, jak Cering Gjalcen powiedział mi kiedyś: „Nawet za tę parę portek zapłaciłem krwią”.

Serce komuny

Chińczycy lubowali się w hasłach: „Niech ludowe komuny kwitną dziesięć tysięcy lat! Komuna ludowa jest złotym mostem do socjalizmu, w którym nie ma opresji i wyzysku! Niech żyje socjalistyczny raj! Wznieśmy Trzy Czerwone Sztandary!”.

Jak już mówiłam, komuną rządzi sekretarz partii okręgu i podstawowa komórka partyjna. Realizują oni politykę kierownictwa, a więc Pekinu, a nie lokalnych mieszkańców.

Nikt nie może sprzeciwić się komunie, gdyż Chińczycy powtarzają, że równa się to wystąpieniu przeciwko socjalizmowi, a zatem i ludowi. Każdy, kto się na to porwie, jest wrogiem mas.

Pamiętam, jak na początku Tan Hru-szi, sekretarz partii okręgu, mówił mi: „Kierujecie administracją komuny ludowej – jesteście jak pasterz. Pasterz wie, gdzie są i co robią jego owce. Zabiera je na pastwisko, dba o stare i chore. Uderzy nieposłuszną, a nawet zabije krnąbrną w imię socjalizmu. Najważniejsze jest przecież dobro stada”.

Porównanie Tybetańczyków do owiec to tylko przykład – wyjaśnił. – Zawsze są złe i dobre przykłady. W pierwszym przypadku należy pochwalić, w drugim przepuścić przez wiec walki klasowej, poddać krytyce i osądzić”. Obiecał mi, że jeśli będę wykonywać polecenia, zajdę wysoko w hierarchii partyjnej i stanę na czele mas.

Kiedy skarżyłam się później na brak żywności w komunie, usłyszałam: „Nie należy obnosić się z problemami i obarczać nimi wyższych szczebli. Musicie stawić czoło trudnościom i samodzielnie je rozwiązać. Z przełożonymi dzielcie się szczęściem. Popełniacie błąd, rozwodząc się nad problemami jednej komuny. Nie traćcie z oczu mas świata. Na wyzwolenie czeka jeszcze bardzo wiele państw. Wasze zadanie jest proste: przygotować się do wojny i nie dopuścić do głodu. Jeśli wy, chłopi, będziecie zabiegać o pomoc państwa, to jak mamy dokonać postępu i wyzwolić masy świata? Wyjaśnijcie to waszym Tybetańczykom”.

Masy rewolucyjne, powiadał, będą sławić komunę ludową, gdyż umożliwia ona łatwe prowadzenie ludu, wyznaczanie pracy, dostęp do informacji, wdrażanie reform, rozwijanie kraju oraz organizację wydajnej pracy.

Kadry i praca

Dziewięciu przywódców naszej komuny nie należało do klasy chińskich kadr rządowych. Przewodniczący Kunczog Jołei, wiceprzewodniczący Phuncog Dordże i Hirtang Czozom oraz sekretarz Pema Dała dostawali, poza pensją z komuny, pobory od chińskich władz. Ich pensje oraz pobory „bosonogiego” lekarza, weterynarza, nauczyciela i pastucha komunalnych osłów odliczano od punktów roboczych członków komuny. Kadry musiały pracować ze wszystkimi, ale funkcjonariusze dostawali komplet punktów, nawet jeśli opuszczali stanowisko, żeby wziąć udział w zebraniu.

Każdy miał specjalną książeczkę, do której co dwa, trzy dni wpisywano punkty robocze, podliczane po dniach piętnastu. Najmniej dostawało się pięć punktów; najlepsi otrzymywali osiem, a pracując w nadgodzinach mogli liczyć nawet na dziesięć. Dzieciom przyznawano cztery punkty dziennie.

Osoby, pracujące poza komuną, opłacano w gotówce – później kupowały za nią punkty (jeden za moce, czyli dziesięć phingów). Szczerze mówiąc, trudno określić wartość punktów, gdyż najpierw trzeba odjąć rozmaite „potrącenia”: podatki, „dobrowolne” dostawy, ziarno na walkę z głodem, kontrybucję na przygotowania wojenne, ziarno na zasiew, wydatki komuny itd. Pozostałą część nazywa się „karma ziarnem” i wydaje brygadom produkcyjnym, zgodnie z liczbą punktów roboczych wszystkich członków (choć ich wartość nie jest wszędzie taka sama).

Chińczycy traktują Tybetańczyków jak maszyny – zmuszają do pracy na najwyższych obrotach, ale i nie chcą „zarżnąć”. Normalny rozkład zajęć wyglądał tak: praca od ósmej do trzynastej, od trzynastej do piętnastej obiad, praca od piętnastej do osiemnastej. O dwudziestej pierwszej zaczynał się wiec, który z reguły trwał do północy. Jesienią obowiązywał inny harmonogram: praca od piątej (czyli od świtu) do siódmej, godzina na śniadanie, praca od ósmej do trzynastej, godzina na obiad w polu, dwie godziny pracy, godzina na herbatę, dwie i pół godziny pracy, półtorej godziny na kolację i znów robota: od dwudziestej pierwszej do drugiej w nocy. Matkom przysługiwały dwie półgodzinne przerwy na poranne i wieczorne karmienie dzieci. Były też tak zwane „pilne” dni – na przykład czternaście razy w roku zbieraliśmy nawóz, a potem przez tydzień rozrzucaliśmy go po polach, budowaliśmy kanały, drogi itp. – kiedy to pracowaliśmy od piątej do dwudziestej pierwszej.

Jeżeli członkowie brygady pracowali na chińskich budowach, dostawali 0,90 yuana dziennie (wykwalifikowani – murarze, stolarze itp. – 1,2 yuana). Zarobione pieniądze przekazywali kierownictwu brygady i dostawali za nie punkty. Sadzenie drzew, naprawa dróg, kopanie rowów, drobne prace budowlane w komunie czy niesienie pomocy „potrzebującym” wioskom, jako „dobrowolna wzajemna pomoc”, nie były opłacane.

Robotników dzielono na siedem kategorii. O przydziale – i poborach – decydowały kwalifikacje oraz „postawa”. Robotnik kategorii trzeciej zarabiał, na przykład, 68 yuanów, a siódmej – 300 yuanów miesięcznie. Chińscy urzędnicy dostają znacznie więcej. Wiedzą o tym wszyscy Tybetańczycy, których zmusza się do wysłuchiwania rozwlekłych wykładów o równości w socjalistycznym raju.

Na całym świecie robotnicy obchodzą święta państwowe i odpoczywają w niedziele. Ale nie Tybetańczycy. Nam zostały trzy dni Losaru – mogliśmy sobie wreszcie zebrać drewno na opał i połatać ubrania – i jednodniowe święto Ongkor (tego dnia mnisi modlili się dawniej we wszystkich domach i na polach), przemianowane przez Chińczyków na Lo-leg Deczen („Pomyślny Rok”). Teraz czciliśmy je procesją z portretami Mao i śpiewaniem chińskich pieśni.

Chińczycy z upodobaniem zachęcali nas do odwagi w obliczu trudności i śmierci. Powiadali, że śmierć za sprawę socjalizmu jest niczym majestatyczna góra, a zgon reakcjonisty lub wroga klasowego waży mniej niż kacze piórko. Kazali nam polegać na sobie, rozwijać świadomość polityczną i niezmordowanie budować socjalizm. My zaś szeptaliśmy, że zmuszają nas do takiej harówki, że pocimy się krwią. Służyliśmy „sprawie socjalizmu i produkcji”, poddając się nawzajem krytyce, denuncjując i biorąc aktywny udział w thamzingach. I tak, wywierając naciski na innych i, jednocześnie, podlegając presji, „studiowaliśmy i naśladowaliśmy wzór odległego Tachai i pobliskiego Njenmedu”.

Różnice klasowe

Kiedy Chińczycy wkraczali do Tybetu, starali się zjednać sobie bogatych i wpływowych. Po 1959 roku zwrócili się do żebraków, przestępców i nędzarzy, którzy żywili niechęć do dawnych panów i wydawali się teraz użytecznym narzędziem. W myśl zasady „dziel i rządź” przypisali Tybetańczyków do określonych klas. Najpierw były tylko dwie: bogaci i biedni, później stworzono ich sześć.

W naszej komunie znalazło się 41 osób z dziewięciu rodzin, które uznano za „agentów właścicieli niewolników”, 70 „bogatych chłopów” z jedenastu rodzin, 364 „ubogich chłopów” z 70 rodzin oraz 200 „niewolników” z 50 rodzin. Przed chińską inwazją takie podziały nie istniały. Mówiono mi, że Chińczycy mieli ogromne problemy z podzieleniem na klasy Khampów, którzy, dosłownie, jedli z jednego garnka.

Podział opierał się na kryteriach politycznych i gospodarczych. Wszystkich mnichów, piastujących funkcje wyższe niż geko (mistrz dyscypliny), żołnierzy tybetańskiej armii od stopnia szegno (dowódca dwudziestopięcioosobowego oddziału) w górę, oraz urzędników administracji państwowej powyżej stanowiska zarządcy majątku uznano – z powodów politycznych, niezależnie od statusu majątkowego – za „agentów właścicieli niewolników”. Ci ostatni należeli do tej samej klasy, choć podkreślano fakt posiadania przez nich ziemi lub majątku. Wszystkie rodziny, których roczny dochód, po odliczeniu wszystkich wydatków, przekraczał 50 procent, uznawano za „właścicieli niewolników”. Dochód w wysokości 45-50 procent oznaczał zaliczenie do klasy „agentów właścicieli”, 35-45 procent – „bogatych chłopów”, a 25-35 procent – „średniozamożnych chłopów”.

Jeżeli roczny przychód był wyższy od wydatków, rodzina, zdaniem Chińczyków, „wyzyskiwała lud” (nawet jeśli w „starym” Tybecie uchodziła za bardzo ubogą).

Komuniści ogłosili, że właściciele i ich agenci, jako klasa wyzyskująca, muszą zostać ukarani. Średniozamożnych i bogatych chłopów należało „zjednać”. Prawdziwym oparciem mieli być nangzenowie i nędzarze, którzy „nienawidzili starego systemu i kochali nowy porządek”. Chińczycy nazywali to „drogą klasową”.

Pierwszy podział miał charakter procentowy. Ogłoszono, że pięciu procentom społeczeństwa tybetańskiego należy „dać odpór”, a 20 procent „zjednać”, „opierając” się na pozostałych 75 procentach. Proporcje te jednak ciągle się zmieniały i nikt nie mógł być pewny swego statusu. Teraz prześladuje się i zmusza do wyznawania win 75 procent Tybetańczyków, a do grupy „postępowej” zalicza się ledwie pięć procent naszego społeczeństwa. W pewnym okresie na „odpór” i karę zasługiwało pięć klas: właściciele niewolników i ich agenci, reakcjoniści, buntownicy oraz osoby niebezpieczne, które nie poddały się reformie; obecnie – trzy ostatnie.

Nieludzka, bezwzględna polityka Chin doprowadzi w końcu do tego, że uznają one za wrogów wszystkich Tybetańczyków. Podziały na „niewolników” i „chłopów pańszczyźnianych”, nieznośnie długie wiece, poświęcone nagzenowi, cejongowi, ulagowi, drenjogowi itd., miały charakter polityczny i służyły wyłącznie ustanowieniu i skonsolidowaniu chińskich rządów w Tybecie. Słowom tym nadawano znaczenia, których nie miały przed okupacją.

Sytuacja ekonomiczna

W naszej komunie roczny przydział ziarna wynosił dwanaście i pół khela (175 kilogramów, czyli 14,5 kilograma miesięcznie). Każda osoba, również dzieci, miała prawo do wykupienia go za punkty robocze w dowolnym czasie. Ziarno to trzeba było jednak wymieniać na inne niezbędne rzeczy, takie jak sól, masło czy mięso. Po zakupieniu masła za dwa kilo i soli za kilogram ziarna zostawało nam 11,5 kilograma jęczmienia na miesiąc – czyli jakieś 400 gramów dziennie.

Każdy z nas miał prawo do wykupienia co miesiąc jednej kuli (dzaril) herbaty oraz pięciu metrów sukna i dwóch worków cukru na rok. Bardzo rzadko nadarzała się okazja nabycia kostki mydła lub pary butów. Nie było mowy o dopasowaniu rozmiaru. Kiedy pojawiał się tak atrakcyjny towar, zwoływano wiec, na którym decydowano – na podstawie pochodzenia klasowego, punktów roboczych itd. – kogo obdarzyć przywilejem dokonania zakupu.

Nawet jeśli udało się nam oszczędzić nieco ziarna i sprzedać je jesienią, nie wystarczało to na zakup ubrań i innych niezbędnych przedmiotów. Ludzie cieszyli się, jeśli raz w roku zdołali zdobyć koszulę albo parę spodni. Teoretycznie wieś miała prawo do zakupu ubrań po cenach preferencyjnych, ale chińskie kadry zmuszały ludzi do odstępowania im tych artykułów i wysyłały je do krewnych w Chinach.

Ponieważ o mięso, masło i olej było bardzo trudno, żywiliśmy się głównie ziarnem. Tyle że brakowało i jego. Latem i jesienią musieliśmy uzupełniać skąpe racje rosnącymi dziko roślinami. Mieliśmy opuchnięte, zielonkawe twarze, które z trudem rozpoznawali dalsi krewni. Wielu ciężko chorowało, wielu umierało z głodu.

Pamiętam siedmioosobową rodzinę Norbu Ceringa, klasowych biedaków z czwartej brygady, którzy przez dwa miesiące żywili się chwastami. Dopiero po jego śmierci Chińczycy wydali zgodę na sprzedanie rodzinie dziesięciu gjama ziarna. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, z głodu umarł też Abug, rzeźnik z pierwszej brygady. Dziewięcioosobowa rodzina „średniozamożnego” Czime Dzordena nie miała ziarna przez trzy miesiące. Sprzedali dosłownie wszystko, by kupić coś do jedzenia, ale i tak umarła jego córka Bhuti. Chińczycy zabraniali odwiedzania głodujących. Nawet gdy wszyscy wiedzieli, że w domu nie było naparstka campy, zabraniali mówić o śmierci z głodu. Każdy, kto się na to odważył, był piętnowany jako „podżegacz oraz wróg socjalizmu” i trafiał na thamzing. Polityka Chin i kłamstwa cudzoziemców sprawiły, że Tybetańczycy cierpieli i umierali w milczeniu w „socjalistycznym raju”.

Dziś za dawnymi czasami tęsknią nawet nangzeni. Każdy miał ponad 18 kheli ziarna. Właściciel majątku karmił wszystkie dzieci, póki nie ukończyły piętnastego roku życia. Niewykwalifikowany robotnik zarabiał dziennie jedno, a wiosną i jesienią – nawet dwa dre ziarna. Sami szukaliśmy sobie żon i mężów, a dziś musimy zabiegać o zgodę Chińczyków, którzy karmią nas gorzej niż swoje konie. (Zwierzęta dostają codziennie cztery gjama ziarna – niemal pięć razy więcej niż Tybetańczycy.) Owoce pracy naszych chłopów i koczowników należą dziś do Chińczyków. Musimy płaszczyć się i błagać, by dali nam żyć.

Plan „drobnych wydatków”

Każda rodzina musi sporządzić tak zwany „plan drobnych wydatków” i przedstawić go władzom komuny. Po uzyskaniu aprobaty zawisał na drzwiach domu. Deklaruje on, na przykład, że rodzina zdoła wyżyć na 15 dre ziarna, jednym gjama soli, pięciu sangach (pół gjama) masła i jednej kuli herbaty. Te liczby narzucają Chińczycy – nie można wpisać ani, co gorsza, dostać więcej. Dokument kończy się akapitem: „Nie będziemy prosić o więcej ziarna, masła i mięsa. Jesteśmy dumni z naszej samowystarczalności i oszczędności. Hańba tym, którzy żebrzą o pomoc państwa”.

Po przedstawieniu deklaracji Chińczycy pytali: „Jak z tego wyżyjecie?”, a my musieliśmy odpowiedzieć: „Nie będziemy jedli na sucho, ale na mokro (czyli nie phag, ciasto z campy, a rozwodnią maź), zastąpimy ziarno zieleniną, nie będziemy pić czangu ani jeść jo, prażonego jęczmienia (co Chińczycy uważali za rozrzutność i marnotrawstwo)”. Brygadzie pozwalano na przygotowanie odrobiny czangu wyłącznie na Losar. Musieliśmy też zobowiązać się, że nie będziemy prowadzić handlu wymiennego z koczownikami, którzy musieli sprzedawać swoje produkty Chińczykom. Dawali im osiem yuanów za dużą owcę, podczas gdy w Lhasie ćwiartka kosztowała piętnaście.

Jeśli ktoś zużył przydział przed czasem i zwrócił się do Chińczyków o żywność, pokazywali mu ów dokument i powiadali: „Czy to nie wasz harmonogram? Dlaczego się do niego nie stosujecie? A może próbujecie oszukać nasz rząd?”.

Plan rolny

Uprawy dostosowane były do potrzeb chińskiej machiny wojennej. 75-80 procent produkcji stanowiły pszenica i jęczmień. Większą wagę przywiązywano do pszenicy, która była jedyną oziminą. Wydano nam takie polecenie, gdyż musieliśmy żywić chińskich żołnierzy. Początkowo sprowadzano z Chin ponad 40 procent potrzebnego im ziarna, z czasem odsetek ten spadł poniżej trzydziestu. Jedli głównie pszenicę; campa była żelazną rezerwą na wypadek wojny. Dziesięć procent produkcji stanowiły rośliny strączkowe i słoneczniki; uprawiano je na zmianę z pszenicą, aby poprawić jakość gleby.

Każdy khel ziemi trzeba było nawieźć czterdziestoma workami gnoju. Nawoziliśmy, oraliśmy, zbieraliśmy kamienie i dowoziliśmy ziemię dwukrotnie, pieliliśmy trzykrotnie, czterokrotnie nawadnialiśmy, dwu lub trzykrotnie naprawialiśmy zbiorniki wodne i ciągle pogłębialiśmy rowy. Każdy musiał rokrocznie zagospodarować dodatkowe dre ziemi. Obowiązywała nas norma: 15 kheli plonów z jednego khela ziarna siewnego.

Kiedy przedstawialiśmy „harmonogram rolny”, Chińczycy nieodmiennie oświadczali: „Brakuje wam serca, trzeba okazać większą determinację”. I musieliśmy zwiększać wszystkie wskaźniki. „Teraz trzeba wykonać plan – kwitowali. – Nie bójcie się ciężkiej pracy”.

Przyjmuje się, że jeden khel ziarna siewnego wymaga 54 dni roboczych – od zasiewu po żniwa. Ilość ziarna siewnego zależy od jakości gleby; w niektórych komunach były to cztery khele na osobę, w innych półtora. Przydział trzech kheli ziarna oznaczał więc 162 dni pracy. W przypadku osób, mających starych rodziców, którzy nie mogli pracować, równało się to 486 dniom roboczym w roku. Przepracowawszy 350 dni, zaciągało się dług w wysokości 136 dni, który trzeba było spłacić ziarnem. W ten sposób rozbito niezliczone rodziny i wielu ludzi popadło w skrajną nędzę.

Chińczycy kontrolowali nas na każdym kroku. Kiedy młode pędy miały jakieś dziesięć centymetrów, na polu pojawiał się urzędnik, który szacował potencjalny plon. Po żniwach zestawiano liczby i jeśli coś się nie zgadzało, wszczynano dochodzenie. A chińskie ciężarówki odjeżdżały z naszymi plonami w siną dal.

Plan dla koczowników

W naszej komunie było więcej nomadów niż chłopów. Dzięki temu powodziło się nam znacznie lepiej niż innym komunom, które musiały zapomnieć, co to masło i mięso.

Koczownicy jedli głównie mięso, masło, ser i odrobinę campy. Chińczycy, ma się rozumieć, nie mogli się na to zgodzić. Nomadom zabroniono zabijania jaków, ciężarnych samic, zwierząt młodych i posiadających gęste futra. Samicę można było zarżnąć dopiero wtedy, gdy ze starości wypadły jej zęby, a i wtedy trzeba było uzyskać specjalne zezwolenie. Zresztą każdy ubój wymagał zgody Chińczyków. Pamiętam, że w sąsiednim okręgu Cepong pewna kobieta zabiła owcę, która miała jeszcze zęby. Przeszła thamzing, po którym musiała klęczeć na kamieniach z okrwawionym łbem owcy na ramieniu. Później, ku przestrodze, obwożono ją po całym okręgu. Przywlekli ją nawet do naszej komuny. Krótko mówiąc, koczownicy jedli coraz mniej mięsa, które było zarezerwowane dla żołnierzy AL-W.

Chińczycy wyznaczyli normę: 90 procent samic miało rodzić, 95 procent młodych pozostać przy życiu. Tym, którzy się nie wywiązywali, obcinano pobory itd. Dopuszczalne straty wynosiły dwa procent. Hodowca musiał przedstawić Chińczykom szczegółowy raport o każdym straconym zwierzęciu. Jeśli władze go nie uznały, za karę odbierano punkty robocze. Bez zgody nie wolno było nawet ruszyć truchła.

Każda mleczna dri (samica jaka) obłożona była podatkiem w wysokości dwóch i pół khela masła i trzech kheli sera. O podatkach ściąganych od koczowników opowiem w następnym rozdziale. Chińczycy kazali nomadom uprawiać trawę na nieużytkach; musieli też nawadniać i nawozić pola. Poza tym tkali, wyplatali kosze i wykonywali dziesiątki drobnych prac. Wymagano od nich również zbierania ziół.

Socjalizm realny

Chińczycy powiadają, że niewolnicy Tybetu „powstali”. Dziś, dzięki socjalizmowi, są jakoby panami swojego kraju i mieszkają we własnych domach. Prawda jest jednak taka, że Tybet stał się prywatnym folwarkiem garstki aparatczyków z Pekinu. Do nich należą nasze góry, lasy, rzeki, szmaragdowe łąki, zwierzęta, minerały, a nawet ludzie. I robią z nimi, co chcą, nie obawiając się żadnego sądu. Czy Tybetańczyk może mówić, co zapragnie, jeść, co zechce, czynić, co uzna za stosowne, iść, gdzie oczy poniosą? Odpowiedź brzmi: nie.

Między sobą porównywaliśmy chińskie „wyzwolenie” do mokrej skórzanej czapki, która z czasem kurczy się, zaciska i w końcu zabija tego, kto ją nosi. Wolność odebrano nawet naszym dzikim zwierzętom. Dawniej żyły spokojnie w majestatycznych stadach. Dziś chińscy żołnierze, nie oglądając się na własne prawa, polują na nie przy pomocy karabinów maszynowych. Powołano nawet specjalne brygady łowieckie, które strzelały do wszystkiego, co się ruszało. Mięso, piżmo, skóry i futra ładowano na ciężarówki i wysyłano do Chin.

Cóż to jest „własny dom”? Tybetańczycy właściwie nie mają prywatnej własności i nie wolno im rozbudowywać starych budynków. Pozwalają nam trzymać kury, jeśli zbywamy jaja w komunalnym sklepie. Nie mogliśmy sprzedawać ich nawet żołnierzom AL-W, którzy płacili znacznie lepiej. Sklep dawał pięć phingów za jajo, a pudełko zapałek kosztowało trzy.

Chińczycy głoszą, że prowadzą nas drogą socjalizmu. Niech mówią, co chcą, ale póki nie przekażą władzy prawowitym panom Tybetu – ludziom, którzy od niepamiętnych czasów żyją i pracują na tej ziemi – uprawiają czysty imperializm. Fundamentem socjalizmu i komunizmu jest poszanowanie godności człowieka: niezależnie od klasy, rasy, „mniejszości”, „zacofania” itd.

Chińczycy trąbią o niebywałym rozwoju, ale Tybetańczykom po prostu żyje się znacznie gorzej i nie zmieni tego żadna propaganda. Jak to możliwe, skoro wprowadzono nowe, efektywniejsze metody produkcji?

Po żniwach zwozi się ziarno w jedno miejsce i zaczyna się odliczanie: na żywność, na zasiew, na paszę i sześć procent podatku „z miłości do macierzy”. Połowę tego, co zostanie, zabierają Chińczycy w ramach „dostaw obowiązkowych”, płacąc 3,08 yuana za khel ziarna. Pozostałą część znów tnie się na pół. Pierwsza połowa przeznaczona jest na „walkę z głodem”, przygotowania wojenne itd. Drugą, nazywaną „karma ziarnem”, dzieli się między członków komuny według liczby punktów. System punktowania i opodatkowania procentowego sprawia, że ludzie muszą coraz ciężej pracować, żeby mieć co jeść, podnosząc jednocześnie zyski Chińczyków. Członkowie komuny muszą też płacić, gotówką, za wozy konne, młyny, tłocznie oleju i inne urządzenia.

Dostawy obowiązkowe” są czystym wyzyskiem. Za „sprzedany” w ten sposób khel ziarna nie da się kupić trzech paczek papierosów. Za gjamę pszenicy dają 11 phingów, 3,08 yuana za khel, a paczka „Zhou Enlaiów” (dziesięć papierosów) kosztuje 1,2 yuana.

Brygady nie były takie same. Naszą można uznać za przeciętną. 121 osób produkowało 3900 kheli (jeden khel ziarna siewnego dawał plon 13 kheli). Płaciliśmy 234 khele podatku; odstawialiśmy 874,5 khela obowiązkowego haraczu i 500 kheli „dobrowolnych dostaw obowiązkowych”. 315 kheli przeznaczano na zasiew, 90 na paszę, 17 na „świadczenia”, 17 na rezerwę, 25 na przygotowania do wojny i 44 na wydatki brygady. Do podziału między członków brygady zostawało 1783,5 khela.

Koczownicy płacili sześć procent podatku „miłości”. Tu podstawą rozliczeń była owca (warta np. dwie kozy i 20-25 procent krowy). Od owcy płacono cztery sangi masła lub wełny, a od mlecznej dri dwa i pół khela masła oraz trzy khele sera.

Dla koczowników liczyła się tylko faktyczna – to znaczy barterowa – wartość zwierząt. Za owczą skórę Chińczycy dawali im yuana, a kamizelki, szyte z półtorej skóry, sprzedawali nam po 45 yuanów. Nomadów obowiązywały również rozmaite „dobrowolne dostawy”. Płacili też za wszystkie urządzenia.

Sytuacja Tybetańczyków

Słyszałam już argumenty, że Tybetańczykom wiedzie się lepiej, bo Chiny rozkwitają. I głosy zachwytu nad industrializacją. Niestety, jedno nie wiąże się z drugim. W Tybecie, na przykład, powstały fabryki mydła, ale my nadal szorujemy ręce piaskiem. Nawet Chińczycy muszą ubiegać się o zgodę na zakup kostki mydła do mycia na kwartał i połowy kostki mydła do prania na dwa miesiące. W naszym kraju rzeczywiście zbudowano ponad sto małych fabryk, ale służą one niemal wyłącznie armii i chińskiej biurokracji. Większość Tybetańczyków nie odniosła żadnych korzyści z modernizacji, gdyż zdobywcy traktują nas jak dojne krowy. Kiedyś byliśmy po prostu ludźmi, dziś obrócono nas w jedną z „mniejszości” socjalistycznej macierzy.

Odebrano nam nasze święta: Losar, Czotrul Deczen, Saga Dałę, Zamling Czisang, Czokor Deczen, Lhabab Deczen, Gaden Ngaczod i Ngenpa Guzom. Młodzi nie znają nawet tych nazw. Jeśli jakiegoś starca przyłapie się na opowiadaniu im o nich, kończy na thamzingu jako zgniły reakcjonista.

Chińczycy odebrali nam wszystkie miedziane i mosiężne naczynia. Kiedyś mieliśmy przecież wielkie emaliowane kotły. Komuniści skonfiskowali je i przetopili, wypłacając ustalone przez siebie odszkodowania. Pamiętam, że zabrali nam wielki kocioł, za który dostaliśmy 12 yuanów. Potem musieliśmy kupić w ich sklepie cztery razy mniejszy, aluminiowy garnczek za 25 yuanów. W naszej komunie ludzie nie mieli w czym gotować. Nawet jeśli udało się im oszczędzić jakieś pieniądze, aluminiowe naczynia pojawiały się bardzo rzadko.

Dawniej w każdym tybetańskim domu przędło się i tkało. Dziś krosna pokrywa kurz. Nie dlatego, że powstało wiele nowoczesnych fabryk, produkujących doskonałe tkaniny. Po prostu Chińczycy zabierają nam całą wełnę.

W naszej komunie wielu chodziło w takich łachach, że spod łat nie było widać pierwotnego sukna. Ale też każdy musiał mieć jedno dobre ubranie na „specjalne okazje”.

W Lhasie tylko starcy noszą tradycyjne tybetańskie stroje. Reszta – chińskie mundurki. Nie dla ich urody, trudno po prostu znaleźć coś innego.

Tybetańskie fabryki produkują materiały o czterech znakach jakości. Trzy najlepsze wysyłane są do Chin. Nam zostają odpadki.

Chińczycy zbudowali w Tybecie wiele elektrowni wodnych, ale 80 procent naszych rodaków nie wie, co to światło elektryczne. Na wsi przy świecach siedzą nawet chińscy urzędnicy. W miastach prąd doprowadza się tylko do chińskich urzędów, fabryk i koszar Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.

W nowym socjalistycznym raju Tybetańczycy żyją campą, solą i herbatą. Brakuje nie tylko mięsa i masła, ale i drewna na opał.

Powie ktoś, że Tybetańczykom wiedzie się ciężko, bo Tybet jest jałowym, biednym krajem. Świetnie, tylko dlaczego sami Chińczycy nazywają nasz kraj Shi-na Pao-tsang, „Południowo-Zachodnim Skarbcem”? Komuniści doskonale zdają sobie sprawę z naszego położenia. Nie bez powodu ciągle powtarzają, że trzeba żyć skromnie i że podczas wojny domowej gotowali i jedli pasy oraz podeszwy butów.

Słyszałam od znajomych Chińczyków, że władze celowo obniżają stopę życiową Tybetańczyków, bo w samych Chinach żyje się jeszcze gorzej. Przyznawali przy tym, że są i tacy, którzy opływają w dostatki, otoczeni służbą i strażnikami. Często pojawiało się wtedy nazwisko pani Soon Ching Ling.

W kategoriach społecznych, żyjemy w piekle. Człowiek potrzebuje przyjaciół, wolności, zaufania, synowskiej miłości. Chińczycy zerwali i podeptali więzi między przyjaciółmi i krewnymi. Przyjaźń to dla nas zakazany owoc. Dla Chińczyków oznacza bowiem spisek i konspirację. Jeśli coś komuś dasz, oskarżą cię o „oportunizm”. Dzieci słyszą, że rodzice są zacofani i że trzeba demaskować ich błędy. Jeśli nie chcą donosić, dowiadują się, że kroczą złą drogą, która nieuchronnie prowadzi do śmierci. Synowska miłość zarezerwowana jest dla mitycznego Przewodniczącego Mao. Rodzice zasługują na pogardę, bo mają „zielone mózgi”. Powoli zapomnieliśmy, co tak naprawdę oznaczają słowa „miłość”, „zaufanie” i „szacunek”.

Religia

Chińczycy powiadają, że każdy ma prawo do praktykowania i niepraktykowania religii, ale i doskonale wiedzą, że wiara w nauki Buddy oznacza nie tylko odrzucenie ich „ideałów”, ale też pomaga Tybetańczykom podnosić głowy. Robią więc wszystko, by zdeptać i zniszczyć Dharmę. Nazywają religię „zabobonem” i głoszą, że nie może ona współistnieć z nauką. Nie cofają się przed niczym. Organizują nawet publiczne procesy i egzekucje.

Przed chińską inwazją w okręgu Njethangu było 37 klasztorów. Mieszkało w nich 2683 mnichów, mniszek i kapłanów. Teraz w dwunastu okręgach Lhoki ostało się ledwie trzydziestu. Pochodzą z różnych świątyń i mają jedno zadanie: świadczyć o tolerancji religijnej władz. Choć uchodzą za mnichów, zmuszono ich do zawarcia małżeństw. Muszą pracować – na polu, budowie, w oborze – na swoje utrzymanie. Podczas uroczystości religijnych recytują myśli Mao Zedonga. Zburzono lub przerobiono na koszary, biura i szpitale wszystkie świątynie poza Tramdub Dolma Lhakangiem (gdzie skoszarowano wspomnianych „mnichów”). W 1968 roku Chińczycy zburzyli nawet Jumbu Lhakang – choć formalnie nie był klasztorem – pierwszy budynek w historii Tybetu, wzniesiony przez króla Niatri Cenpo.

Większość bezcennych, wiekowych ksiąg spalono lub wrzucono do gnoju. Gliniane posągi zniszczono, a metalowe, zwłaszcza złote, wywieziono ciężarówkami do Chin. Zerwano flagi modlitewne, podarto religijne malowidła i rozbito kadzielnice. Nie muszę dodawać, że był to gwałt i że nikt nie pytał o zdanie Tybetańczyków.

Każdy, kto posiadał mnisie szaty lub księgi religijne albo potajemnie odprawiał rytuały, trafiał na thamzing. Odbierano mu kartki na ziarno, automatycznie zaliczając do klasy agentów właścicieli niewolników. W naszym klasztorze mieszkało dwóch mnichów-lekarzy. Datag Gjalcen (na którego wszyscy mówili Phago) był świetnym chirurgiem, a Do Gjalcen – znanym astrologiem. W 1970 roku Karma Dhargjal Kimcel wrzucił do rzeki jakieś stare dokumenty, które znaleźli żołnierze. Przekazano je władzom okręgu, a te zleciły przeszukanie wszystkich domów. U Phago znaleziono skrzynię pełną religijnych ksiąg i mnisie szaty. Zwołano thamzing, na którym oskarżono go o „reakcyjne marzenia” i „wyczekiwanie na powrót reakcyjnej kliki Dalaja”. Został pobity na śmierć. W 1973 roku w podobnych okolicznościach aresztowano Do Gjalcena. Wiem tylko, że zabrali go do Lhasy.

Demokracja

Wszystkie demokratyczne państwa mają wiarygodne rządy, które przestrzegają praw człowieka i odpowiadają za swoje poczynania przed obywatelami. Kluczowe znaczenie ma prawo do wybierania przywódców. Demokracja oznacza też wolność wyboru: sposobu życia, pracy, przyjaciół, miejsca zamieszkania, wychowywania dzieci zgodnie ze swoim sumieniem i wyznawania własnych poglądów. Chińczycy wszystko to nam odebrali, twierdząc przy tym, że korzystamy z pełni demokratycznych praw.

Od wieków chroniliśmy i rozwijaliśmy naszą kulturę, religię i tradycje. Czy to możliwe, że nagle, z własnej woli, starliśmy je z powierzchni ziemi, zastępując chińskimi imionami i obyczajami? Zagłada naszego starożytnego dziedzictwa jest najlepszym dowodem brutalności okupantów. Wciąż jednak są tacy, którzy mają czelność głosić, iż w Tybecie „panuje demokracja”.

Kiedy Chińczycy chcą być mili, mówią nam: „Zostaliście wyzwoleni i jesteście, pod rządami Komunistycznej Partii Chin, panami własnego kraju. Tam, gdzie jest partia, panuje pokój i dostatek”. Jeśli uważają, że należy pogrozić nam palcem, słyszymy: „Partia ustanowiła dyktaturę proletariatu i niechaj nikt nie waży się kwestionować jej poleceń ani zasad”.

Dla Chińczyków w „dyktaturze proletariatu” nie ma nic abstrakcyjnego. Realizuje się ją przy pomocy armii, sądów, więzień i egzekucji. Skoro dyktaturę ustanowił lud, wszyscy muszą wykonywać rozkazy partii i jej agend. Na tym właśnie polega „demokracja”. Każde słowo lub gest, które nie podobają się partii, są niedemokratyczne i wymierzone w lud. Co więcej, partia, jako reprezentant woli mas, musi być z definicji nieomylna. W tym systemie jednostka jest niczym. Liczy się tylko wola „większości”, reprezentowanej przez Komunistyczną Partię Chin. Co za tym idzie, decyzja przywódców jest decyzją demokratyczną. Dyktatura proletariatu sprowadza się więc do dyktatury chińskich panów lub pana. Tak też należy definiować „wolność i demokratyczne prawa” Tybetańczyków.

Kadry

Jednym z najważniejszych zadań Chińczyków w Tybecie jest hodowla tybetańskich kadr. Mieli na to ćwierć wieku. I władzę absolutną. Do chińskich szkół wysłano setki młodych Tybetańczyków. Kim są wypróbowani tybetańscy towarzysze? Ilu zasłużyło sobie na zaufanie Chińczyków do tego stopnia, by pokazać ich zagranicznej delegacji?

Najważniejsi tybetańscy aparatczycy nie są ani młodzi, ani wykształceni. Młodych i wykształconych nie widać na najwyższych szczeblach władzy. Żaden tybetański dostojnik nie ukończył studiów uniwersyteckich. Tybetańskie kadry trafiają do administracji zaraz po ukończeniu szkoły podstawowej. Weźmy najważniejszych, takich jak Pasang, Cering Lhamo i Jangzom. Jangzom jest chłopem z doliny Gjalca; nie ma żadnego wykształcenia. Cering Lhamo pochodzi z Njethangu. Była nangzenką, z trudem czyta drukowane litery. Z chińskimi przełożonymi rozmawia przez tłumacza. Ci ludzie mogą być sprytni, ale nie posiadają żadnych kwalifikacji. Mamy tysiące lepiej przygotowanych osób, które faktycznie mogłyby zrobić coś dla ludzi.

Chińczycy przekonali się jednak na własnej skórze, że nie mogą ufać wykształconym Tybetańczykom. Wiedza otwiera oczy. Każdy, kto ją posiadł, mimo całego propagandowego zgiełku musi rozumieć, że Chińczycy są nieproszonymi gośćmi, okupantami, a ich rządy mają charakter imperialistyczny. Dlatego też ciągle słyszymy, że ważniejsze od wykształcenia jest pochodzenie klasowe, że wiedza niesie ze sobą burżuazyjne nawyki, dumę i pogardę dla ciężkiej pracy. Powiadają, że „dobre” pochodzenie klasowe i „postępowe” myślenie polityczne są gwarantami miłości do partii i stałości, wykluczającej możliwość zdrady. Nawet Tybetańczycy kształceni w Chinach dostają mniej eksponowane posady. Chińczycy najbardziej lubią takich, którzy łaszą się do nich i niczym katarynki powtarzają partyjne slogany. W naszym okręgu nawet sekretarz i jego zastępca musieli codziennie składać sprawozdania lokalnym władzom i stawiać się w ich siedzibie raz w tygodniu. Z drugiej strony, chińskie kadry w Tybecie są z reguły świetnie wykształcone, władcze i sowicie nagradzane. Tybetańscy aparatczycy przypominają strachy na wróble, które mają straszyć maluczkich i ogłupiać świat.

Wedle chińskiej doktryny, szefowie partii, dowódcy wojska i milicji oraz oficerowie polityczni stanowią „przednią straż”. Ngabo Ngałang Dzigme i Tian Bao należą do trzeciej grupy, która jest czymś w rodzaju „piątej kolumny”. Nazywa się ich „ideologicznymi łącznikami”, a ich zadanie polega na „ujednolicaniu myślenia”. Ale nawet oni nie cieszą się pełnym zaufaniem Chińczyków. Traktuje się ich jak poręczne narzędzia. Liczy się tylko Panczenlama. Tybetańskie kadry są jak szyld nad drzwiami – mają reklamować to, co jest w środku, nigdy jednak nie przekraczają zamkniętych wrót.

Edukacja polityczna

Chińczycy chcą utrzymać to, co zdobyli, podbijając Tybet. Nic nie zagwarantuje tego lepiej, jak szczucie na siebie Tybetańczyków. Temu właśnie służy edukacja polityczna, indoktrynacja i thamzingi, czyli wiece walki klasowej.

Niższe kadry przechodzą dwu-sześciomiesięczną indoktrynację polityczną w specjalnych szkołach. Co się w nich wykłada? Zjawiska naturalne, np. układ słoneczny. Mitologię Boga i wszystkich religii. Ewolucję społeczną – od wspólnoty pierwotnej, niewolnictwa i systemu dynastycznego po kapitalizm i najwyższy, najdoskonalszy z nich wszystkich, socjalizm. Świadomość klasową i narodową, społeczeństwo socjalistyczne oraz „wyjątkowość” Komunistycznej Partii Chin.

Największą wagę przywiązuje się do zajęć z „praktyki” i „ścieżki rewolucji”. Jak wygląda ścieżka rewolucji? Przekonać biednych i niewolników, zawrzeć sojusz ze średniozamożnymi i bogatymi chłopami oraz bezlitośnie likwidować właścicieli niewolników i ich agentów oraz reakcjonistów i niebezpiecznych „złych ludzi”. W Tybecie Chińczycy zaczęli jednak od „przekonywania” i „zjednywania” bogaczy i arystokracji. Teorie polityczne stosowały się przecież do wewnętrznych przemian społecznych, podczas gdy na Tybet dokonano inwazji.

W Tybecie „praktyka rewolucyjna” ma charakter negatywny i sprowadza się do potępiania martwej przeszłości. Chińczycy każą nam wyliczać wady starego społeczeństwa, które z reguły nie mają nic wspólnego z prawdą. Zbierają narzędzia tortur i ludzkie kości, wypisują bzdury o pradawnych obyczajach i zmuszają do opowiadania bajek o zadawanych nam niegdyś cierpieniach. Ubierają manekiny w szaty arystokratów oraz łachmany żebraków i w takiej scenografii zachęcają do „szczegółowego” opisywania starego społeczeństwa – jego zacofania, barbarzyństwa, prześladowań itd. Najbardziej wygadanych i przekonujących bajarzy nagradza się za „ujawnienie prawdy” i organizuje im występy na wiecach, na których głoszą, że przyczyną „całego zła i wszelkich cierpień” była „trójca wielkich właścicieli niewolników ze zdradziecką, bandycką kliką Dalaja na czele”. Zmuszają Tybetańczyków do publicznego zniesławiania Jego Świątobliwości Dalajlamy. Wiec trwa, póki wszyscy zebrani nie potępią i jego, i Panczenlamy. Jeżeli znajdzie się oporny, Chińczycy oskarżają go o „ślepą wiarę i puste nadzieje”. Aby „pomóc” mu „pozbyć się mentalnego brzemienia”, wiec przeradza się thamzing, który zmusza ofiarę do wyznania „win” i skorygowania „błędnego myślenia”. Na takim wiecu wszyscy muszą wrzeszczeć: „Bogowie, lamowie, religia i klasztory są narzędziami wyzysku! Trójca wielkich posiadaczy wpędziła Tybetańczyków w nędzę! Komunistyczna Partia Chin wyzwoliła nas, dając nam jedzenie, ubrania, domy i ziemię! Komunistyczna Partia Chin jest dla nas lepsza niż matka i ojciec! Niech żyje Komunistyczna Partia Chin! Sto tysięcy lat! Niech żyje Przewodniczący Mao! Sto tysięcy lat! Zbrodnie trójcy właścicieli, którzy pożerali ciała i pili krew ludu, są większe niż góry i nie pomieści ich nawet niebo! Dziś jeszcze zniszczymy i pogrzebiemy ich na wieki! Komunistyczna Partia Chin dała nam szczęście i dostatek, znosząc ulag i przekreślając stare długi! Przysięgamy wierność Partii!”.

Ludzie zdawali sobie sprawę z absurdalności tych spektakli. Nie da się kochać i nienawidzić na rozkaz. W tym szaleństwie była jednak metoda. Bezustannie powtarzane, przeplatane półprawdami bajki czyniły fałsz bardziej strawnym i przekonującym. Ciągłe upokorzenia i denuncjacje zabijały w nas szacunek do siebie i sprawiały, że walkę o niepodległość kojarzono z „próbą odbudowania piekła na ziemi”. Chińczycy ukradli młodszemu pokoleniu prawdziwą historię Tybetu, fabrykując setki kłamstw.

Rozprawiwszy się ze starym społeczeństwem, przechodzili do sławienia „socjalistycznego raju, stworzonego przez Komunistyczną Partię Chin”. „Wyższość” społeczeństwa socjalistycznego usprawiedliwiała totalną zagładę wszystkiego, co było nam bliskie i drogie. Chińczycy wymyślili nawet specjalną potrawę, dug-gnal drenso thugpę, „zupę pamięci o cierpieniach” – wodę z odrobiną campy, bez soli, bez mięsa, bez warzyw – którą kazali pić Tybetańczykom. Zorganizowali też spektakl dla nepalskiej delegacji. Młodzi pytali starszych, czy w dawnych czasach rzeczywiście tak się jadło, a ci musieli odpowiadać: „Masy jadły tylko to, bo trójca wielkich posiadaczy przejadała wszystko na wystawnych biesiadach”.

Żadne kłamstwo chińskiej propagandy nie odbierze jednak młodym Tybetańczykom zdolności myślenia. Wszystkie zmiany społeczne mają przyczyny wewnętrzne i zewnętrzne. Te pierwsze są znacznie ważniejsze od obcych wpływów. Chińskie wojska okupacyjne stanowią najlepszy dowód na to, że w Tybecie nie zaszła żadna transformacja. Nasz kraj po prostu najechano. Ten stan nie może trwać wiecznie. Zewnętrzna pomoc jest, oczywiście, ważna, ale to Tybetańczycy w Tybecie odzyskają naszą niepodległość. Chińczycy zdają sobie z tego sprawę. Ludzie nie rozumieją histerycznych reakcji Chin na, powiedzmy, występy emigracyjnego zespołu pieśni i tańca na Zachodzie. Ale Pekin zdaje sobie sprawę, że tybetańska diaspora może być katalizatorem, iskrą, która rozpali ogień w naszym kraju. Często muszę odpowiadać na pytanie, dlaczego w Tybecie nie wybucha powstanie, skoro sytuacja jest tak zła. To bardzo proste. Chińczycy mają przytłaczającą przewagę. Bezbronny człowiek może rzucić się na bagnety chińskich żołdaków, ale nie ma to chyba większego sensu. Zwłaszcza dziś, gdy nikt by się nawet nie dowiedział o jego ofierze.

Chińczycy poznali smak imperialistycznych rządów. Dziś sami je sprawują i doskonale wiedzą, jak zapobiec rewolcie.

Na własnej skórze doświadczyłam tego, co było najgorsze w „starym” i co jest najlepsze w „nowym” Tybecie. Z pełną odpowiedzialnością mówię, że dawniej żyło się nam lepiej niż dziś, pod rządami Chińczyków. Podałam już wiele powodów. Tybetańczycy pamiętają niepodległość i marzą o niej. Chińczycy mówią, że dali nam to i owo. Ale kim oni są, żeby cokolwiek nam dawać? To nasza ziemia i jej bogactwa należą do nas. Do nas, powtarzam, nie do Chińczyków. Jak to możliwe, że Chińczykom powodzi się w Tybecie lepiej niż nam? Mówiąc, że Tybetańczycy tęsknią za dawnym szczęściem i niepodległością, nie twierdzę przecież, że po jej odzyskaniu będą próbowali odtworzyć stary porządek. Nie jest to ani możliwe, ani potrzebne: czasy się zmieniają, będziemy musieli stawić czoło zupełnie nowym trendom i uwarunkowaniom.

Rewolucja kulturalna w naszej komunie

Pod koniec 1966 roku w komunie Czerwony Sztandar zaczęła się rewolucja kulturalna. Pewnego dnia pojawiło się u nas dwóch Chińczyków i sześciu Tybetańczyków z władz okręgu. Wybrali trzydziestu młodych ludzi z klasy nangzenów, którzy byli członkami partii. Mianowano ich Czerwoną Gwardią i wydano polecenia.

Zadaniem Czerwonej Gwardii było niszczenie „czterech starych” i ustanawianie „czterech nowych”. Stare myślenie, starą kulturę, stare nawyki i stare obyczaje miały zastąpić ich nowe odpowiedniki. W gruncie rzeczy sprowadzało się to do tego, że „stare” było tybetańskie, a „nowe” chińskie.

Norbu z trzeciej brygady miał na drzwiach jungdung [odwróconą swastykę], pradawny tybetański symbol pomyślności. Chińczycy uznali to za przesąd i dowód starego myślenia, które odnowiono mu na thamzingu. Zakazano nawet wręczania khataków. Zniknąć miał tybetański alfabet, tybetańskie pieśni i tybetańskie stroje. Mieliśmy się nosić i zachowywać „po chińsku”. Kazano nam mówić „językiem przyjaźni tybetańsko-chińskiej”, czyli przedziwną mieszanką dwóch języków.

Czerwonogwardziści zaczęli od zniszczenia wszystkich ołtarzy i zerwania flag modlitewnych. Skonfiskowali wszelkie przedmioty kultu, nawet różańce. Po religijnych wizerunkach nie został nawet ślad. Posągi przewieziono do klasztoru Tramdub Dolma, a następnie sprzedano chińskim handlarzom z Cethangu. Księgi spalono. Obcięto włosy kobietom i mężczyznom. Wybito psy.

Czerwonogwardziści zachowywali się jak szaleńcy, niszcząc wszystko od kapliczek na szczytach wzgórz po potężne klasztory w dolinach. Nasze bezcenne, starożytne dziedzictwo legło w gruzach.

Młodzi ludzie wędrowali od domu do domu, zmuszając wszystkich do kupowania portretów Mao i wypisywania jego myśli na ścianach. Każdy musiał mieć zawsze przy sobie Czerwoną Książeczkę. Zatrzymywano przechodniów i kazano im recytować myśli Mao. Oporni trafiali za kraty.

Każdy, kto posiadał jakiś stary przedmiot, był oskarżany o chęć „przywrócenia przeszłości” i traktowany jak wróg. Przyłapanych na paleniu kadzidła oskarżano o próbę wzniecenia pożaru i przepędzano przez wieś w oślich czapkach. Mamrocących bezgłośnie starców piętnowano za zabobonność.

Tybet pogrążył się w chaosie. Nawet Chińczycy walczyli ze sobą. Zrobiono wszystko, by raz na zawsze zniszczyć naszą tożsamość. Najgorsze były pierwsze trzy lata, ale to barbarzyństwo pozostaje integralną częścią chińskiego komunizmu.

Koszmarne wspomnienia

Po marcu 1959 roku w naszym regionie wprowadzono reformy demokratyczne i ogłoszono kampanię „trojakiego czyszczenia” – reakcjonistów, broni i amunicji oraz kontrrewolucyjnych publikacji. Kiedy uporano się z „czyszczeniem”, przyszedł czas na „trzy anty” (arystokracja, praca przymusowa i wysokie odsetki) oraz „dwa skreślenia” (długów i odsetek). W klasztorach „pracą przymusową” zastąpiono „feudalne przywileje”, które miały się skończyć raz na zawsze.

Kampanie prowadzono przy pomocy denuncjacji, bicia, upokorzeń, wyroków i egzekucji. Niewinnych nie chroniło żadne prawo. Naszym krajem zawładnęły strach i rozpacz.

U nas podczas thamzingu pobito na śmierć Samtena Jarphela, byłego skromnego urzędnika rządu tybetańskiego. Widziałam to na własne oczy, bo w wiecach walki klasowej musieli uczestniczyć wszyscy. Na thamzingu zginął też Dzangdrel-la z klasztoru Reło Czoling. Innych wtrącano do więzień. Wielu nigdy z nich nie wróciło. Thuptena z Gerszi, Ceringa Dhondupa z Cethangu i panią Pasang z Njethangu publicznie rozstrzelano.

W 1960 roku Chińczycy wrócili do „reform”, by „oczyścić społeczeństwo”. Trwały bezlitosne, mordercze thamzingi. Wielu Tybetańczyków wolało odebrać sobie życie, niż stanąć na wiecu walki klasowej. W Jabsangu rzuciła się do rzeki cała rodzina, której ojca skazano na thamzing. (Zrobili to w nocy, bo Chińczycy uważali samobójstwo za przestępstwo. Pięć ciał znaleźliśmy dopiero o świcie.) Ten sam los wybrał karbowy z majątku Risu i medium wyroczni klasztoru Dhar Ling. Dharme Debar z Dhar Lingu poderżnął sobie gardło. Nie zliczę tych, którzy po thamzingach trafili do więzień.

W latach 1962-63 Chińczycy realizowali tak zwany 96-punktowy program dla Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. U nas 26 punktów dotyczyło chłopów, 30 nomadów i 10 duchownych. Było też 10 punktów dla regionów przygranicznych, 10 dla kupców i 10 dotyczących opodatkowania. Po ogłoszeniu owych wytycznych zorganizowano ogólnopaństwowe wybory. Egzekucje i thamzingi trwały nadal.

W lipcu 1962 roku Chińczycy aresztowali mnicha Lobsanga i Czodaka. Mieszkali w górskiej jaskini i żyli ze sprzedaży mięsa. Okazało się, że żywili partyzantów z Czuszi Gangdruk. Na wiec i egzekucję wezwano mieszkańców całego okręgu.

W tym samym czasie odebrano „prawo do mówienia” i cały dobytek Tangkarowi Sonam Gjalpo, Kelsangowi Dhondupowi, Phogo Dale i Drolingowi Czodakowi. Któregoś dnia rozchorowała się i nie poszła do pracy dziewczyna z rodziny Szopari. Chińczycy orzekli, że symulowała, i zarządzili thamzing. Powiesiła się w nocy.

W 1964 roku ogłoszono „trojaką kampanię edukacyjną”, poświęconą świadomości klasowej, transformacji socjalistycznej i rozwojowi nauki. Cztery osoby z mojej wioski – Drongsar Ngorczen, Khangsar Lhabak, Drakpa i Dekji – rzuciły się do rzeki, by uniknąć thamzingu.

Chińczycy rozdzielili wiele rodzin. Wielu wolało umrzeć niż żyć w ciągłym lęku. Czukor Sangme trafił do więzienia, bo doniesiono jakoby mówił, że Chińczycy są źli. Któregoś dnia władze wezwały Bathanga Dhonczo. Ktoś powiedział jego żonie, że został uwięziony, a ta natychmiast odebrała sobie życie.

Ngodup Dordże został aresztowany, ponieważ próbował założyć grupę oporu. Co ciekawe, jego uwięzienie nie pociągnęło za sobą dalszych aresztowań. Chińczycy po prostu zdążyli wyczerpać limit – w ramach jednej kampanii każdy urzędnik mógł aresztować do pięciu procent podlegającej mu populacji. Oczywiście nic to nie zmieniło. Tym, którzy trafili na czarną listę, często lepiej wiodło się w więzieniu.

W tym czasie odebrała sobie życie tybetańska funkcjonariuszka imieniem Dolma. Powiedziała Chińczykom, że była nangzenką w majątku Lhagjari i w nagrodę mianowano ją hru-szi, sekretarzem komórki partii. Kiedy wydało się, że skłamała, Chińczycy skazali ją na thamzing jako „ukrytego wroga klasowego”. Wybrała śmierć w odmętach rzeki.

W klasztorze Bencang był słynny, doskonały amczi (lekarz). Nie musieliśmy mu nawet mówić, co nam dolega. Po prostu badał puls i bezbłędnie opisywał wszelkie symptomy. Nigdy nie żądał zapłaty. Mogliśmy zostawić mu coś na stoliku, ale nie było to konieczne. Cieszył się taką sławą, że Chińczycy pozwolili mu praktykować. Używał też nowoczesnych lekarstw i dostarczanych przez Chińczyków szczepionek. Przyjeżdżali do niego ludzie z odległych regionów; żaden Tybetańczyk nie szukał pomocy w nowym chińskim szpitalu. W końcu oskarżono go o zabicie kilku pacjentów i skazano na thamzing. Nie chciał upokorzenia, targnął się na własne życie.

W 1967 roku poderżnął sobie gardło Jabsang Kelsang Dhondup. Jabsang Czodzi, Umar Dekji i Rigzin Judon popełnili samobójstwa, gdyż skazano ich na thamzing za jakieś antychińskie uwagi.

To wszystko działo się tuż obok nas. A przecież podaję tylko przykłady. Setki innych pędzono przez nasze wioski i publicznie sądzono. Czas zatarł imiona wielu innych ofiar. Doskonale wiedzieliśmy, że dochodziło również do potajemnych egzekucji. W ramach tych wszystkich okrutnych kampanii Chińczycy zabili tysiące Tybetańczyków. Byliśmy tak zniewoleni i przerażeni, że zapewne nigdy nie poznamy faktycznej liczby ofiar.

Chińczycy są świetnymi oratorami. Przez wiele lat próbowałam brać ich obietnice za dobrą monetę. Cóż, tonący chwyta się brzytwy. Robiłam to, co mi kazano. Niszczyłam nawet nasze świątynie i przedmioty kultu. Opór nie zdałby się na wiele. Dla Chińczyków to bardzo proste: jeżeli nie jesteś z nimi, jesteś przeciwko nim. A wrogów się likwiduje. Choć indoktrynacja nie zaszczepiła we mnie ateizmu, nadal uważam, że komunizm ma wiele dobrych stron. W starym Tybecie duchowość często ustępowała miejsca rozgrywkom o władzę, wpływy i majątek. W tym wszystkim często ginęło gdzieś prawdziwe współczucie. Może tragedia Tybetu uprzytomni nam, co jest naprawdę ważne, i że każdy czyn niesie określone konsekwencje. Mam nadzieję, że los się odwróci i Tybet będzie znów wolny. Cierpienia naszego narodu nie mogą przecież trwać wiecznie. Naprawdę w to wierzę, lecz nawet tu, w Indiach, gdzie mogę spokojnie patrzeć w przyszłość, wciąż prześladują mnie koszmarne wspomnienia z naszego udręczonego kraju.

 

 

 

 

 

Biuro Informacji Jego Świątobliwości Dalajlamy, Dharamsala 1978