Tybetolożka Charlene Makley opublikowała niedawno artykuł o tybetańskich samospaleniach, w którym pisze, że „militarna rozprawa z protestami w 2008 roku zinstytucjonalizowała partyjny stan wyjątkowy w stan oblężenia nie konkretnych oddziałów nieprzyjaciela, a całych rejonów i miast. W obliczu zbiorowego, nieukojonego żalu, kipiącego milczenia Tybetańczyków na całym Płaskowyżu, ciała samospaleńców są przede wszystkim krzyczącym dowodem gwałtownej śmierci, rzuconym w twarz państwowej machinie zakłamania, którą obsługują siły bezpieczeństwa (uprowadzając niepokornych) i rządowe media (narzucając cenzurę)”.
Jej konkluzje są niezwykle przygnębiające. Czy naprawdę nie zmienia się nic? Innymi słowy, czy ofiara samospaleń nie poruszyła sumień, nie stała się katalizatorem żadnego ruchu?
Prawda jest taka, że czyny i ostatnie słowa wszystkich samospaleńców rozchodzą się lotem błyskawicy i mają ogromny oddźwięk w ich społecznościach. Na przykład w Darlagu, gdzie podpalił się Sopa Rinpocze, setki ludzi wspólnie, spontanicznie niszczyły noże, strzelby i amunicję, ślubując nigdy nie sięgać po broń, nie wdawać się w waśnie z ziomkami, nie zabijać i nie kraść. W Dzamthangu, w którym spaliło się kolejno sześć osób, tysiące ich krajan, przysięgając wzajemną solidarność, zebrały i odniosły do lokalnych klasztorów góry noży i karabinów z prośbą o ich unicestwienie.
Niszczenie broni staje się coraz bardziej popularne i myślę sobie, że musi stać za tym coś więcej niż postanowienie nienoszenia jej i niezabijania. Motywy są znacznie głębsze i biorą się z przekonania, iż idą zagrożenia tak wielkie, że trzeba się na nie zawczasu przygotować.
Co uprawnia tę tezę? Zawsze wierzyłam i będę wierzyła w Tybet, w którym tylu wielkich ludzi, duchownych i świeckich, poświęca życie dla sprawy narodu. Tysiące osób w ten czy inny sposób stawia czoło śmiertelnemu niebezpieczeństwu asymilacji. Samospalenie jest jednym z takich aktów, najdrastyczniejszym i wyjątkowo tragicznym. Rząd Chin, dokręcając śrubę represji, uznając za przestępców również rodziny samospaleńców, przypnie w końcu zbiorową łatkę „terroryzmu” całemu narodowi tybetańskiemu. Widać już, że nie spoczną, póki nie odwrócą wizerunku, jakim Tybetańczycy cieszą się w świecie – narodu miłującego pokój i stroniącego od przemocy.
Lata cierpień sprawiły, że wybitni ludzie, o których mówiłam, mnisi i świeccy, widzą to zagrożenie. Czy ruch, który narodził się w Khamie i Amdo, poniesie światu przesłanie, że Tybetańczycy są gotowi na osobiste poświęcenie, by wytrwać w niestosowaniu przemocy, przekreślając w ten sposób próby zrobienia z nich „terrorystów”? Czy więcej osób nauczy się przez to i będzie zaszczepiać innym, że dobro wspólne to indywidualne zobowiązanie i gotowość wyrzeczeń?
Przypominają mi się rozmaite strategie odmowy współpracy – choćby nieświętowanie Losaru, bojkot pól czy lhakar – które pojawiły się po 2008 roku. Niszcząc swoje noże, świeccy dają kolejny dowód determinacji trwania „bez współpracy” i „bez przemocy”. Ważnym aspektem tych ruchów jest współdziałanie z klasztorami i duchowieństwem. Wiele trudno wręcz sobie wyobrazić bez tego źródła inspiracji. Niestosowanie przemocy nie sprowadza się do czczego gadania. Wymaga metod. A także głębokiego namysłu, strategicznego planowania i wskazania kierunku – aby ludzie doskonale rozumieli i wiedzieli, co czemu służy.
24 listopada 2013