Dhondup Łangczen: Pożegnanie ze strachem

Nazywam się Dhondup Łangczen. Urodziłem się 17 października 1974 roku w chłopskiej rodzinie w Bajanie, w tybetańskim Amdo. Wedle obowiązujących dziś podziałów administracyjnych nasza wioska znajduje się w prefekturze Coszar prowincji Qinghai, w Chińskiej Republice Ludowej.

W Stanach Zjednoczonych znalazłem się 25 grudnia 2014 roku – i pierwszy raz od lat poczułem się bezpieczny i wolny. Spotkanie z rodziną w San Francisco było wspaniałą, długo wyczekiwaną chwilą. Towarzyszyła mu radość połączona z niepewnością człowieka, który nie mógł być mężem dla swojej kochającej żony, ojcem dla dzieci w tych trudnych czasach ani synem dla sędziwych rodziców, dręczonych myślą, że nie zobaczymy się już w tym życiu.

Dziękuję wszystkim osobom i instytucjom, które pomogły mi w powrocie do najbliższych i wspierały od chwili aresztowania w marcu 2008 roku.

Dorastając w wiosce położnej na granicy Płaskowyżu Tybetańskiego i oddalonej o dwa tysiące kilometrów od jego stolicy, Lhasy, z dziecięcą, zachłanną ciekawością odkrywałem historię naszego narodu. Prowadziliśmy proste życie. Wiedziałem o krwawych chińskich represjach. Ich ofiary były i po stronie rodziny ojca, i matki. Opór przeciwko chińskim rządom i symbole polityczne, takie jak tybetańska flaga, zobaczyłem na własne oczy jednak dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, w Lhasie. W 1992 roku jako osiemnastolatek byłem świadkiem demonstracji mnichów z klasztoru Ganden i kilku mniszek. Widziałem jak uzbrojeni policjanci i żołnierze brutalnie rozbijają protest i zatrzymują duchownych.

Wkrótce potem postanowiłem przedostać się do Indii, żeby zobaczyć Jego Świątobliwość Dalajlamę i zdobyć jakieś wykształcenie. W tamtym czasie uciekało wielu Tybetańczyków, ale ja wróciłem do kraju już po roku i zaangażowałem się między innymi w pomaganie byłym więźniom politycznym. Korzystając z okazji, pragnę podziękować Dziamjangowi Cultrimowi, który wiele mnie wtedy nauczył, a dziś jest na tej sali.

W 1996 roku aresztowano – w związku z demonstracją sprzed czterech lat – mnicha z Gandenu i mojego przyjaciela Dzigmego Gjaco. Wkrótce zatrzymano i skazano także Dziamjanga Cultrima. Pracowałem z nim w restauracji, na którą władze patrzyły z rosnącą podejrzliwością.

W tamtym czasie angażowałem się w wiele spraw i byłem kilkakrotnie zatrzymywany. W 2003 roku spędziłem w lhaskim areszcie trzydzieści dni, ale zawsze zwalniano mnie bez postawienia zarzutów.

Dziamjang Cultrim uciekł do Indii w 2002 roku, niemniej ciągle byliśmy w kontakcie i omawialiśmy różne działania. W 2001 roku zaczęliśmy planować drukowanie i bezpłatne rozpowszechnianie książek poświęconych nauczaniu Jego Świątobliwości Dalajlamy, historii Tybetu, polityce i idei drogi środka – z tekstem w języku tybetańskim i chińskim.

W 2004 roku drukowaliśmy książki w Xiningu i Lanzhou, jednorazowe nakłady sięgały dziesięciu tysięcy. Wśród wielu osób, które pomagały mi w dystrybucji, był poznany w 2006 roku Dzigme Gjaco, mnich z klasztoru Labrang. Inni z oczywistych względów nadal muszą pozostać anonimowi.

Ponieważ media poświęcały coraz więcej uwagi zbliżającym się igrzyskom olimpijskim w Pekinie, powiedziałem Dziamjangowi Cultrimowi, że chciałbym zrobić coś większego, pokazując prawdziwe nastroje i aspiracje Tybetańczyków. Wtedy też pojawił się pomysł na nakręcenie filmu dokumentalnego, który nazwaliśmy „Pożegnanie ze strachem”.

Przystąpiłem do pracy, szukając współpracowników i nagrywając wywiady z prostymi ludźmi. Dzięki temu, co robiliśmy wcześniej, mieliśmy sporo kontaktów i wielu zaufanych przyjaciół. Aby nie budzić podejrzeń, rozmowy rejestrowaliśmy w ustronnych miejscach. Zawsze też upewnialiśmy się, czy rozmówca chce pokazać twarz. Woziliśmy płytę DVD i pokazywaliśmy ludziom nagranie z ceremonii, podczas której prezydent Bush wręczał Jego Świątobliwości Dalajlamie Złoty Medal amerykańskiego Kongresu. Wszyscy reagowali na to bardzo emocjonalnie.

Razem z przyjaciółmi – w tym z Gologiem Dzigme – jeździliśmy po kraju przez całą mroźną zimę 2007 roku, wysyłając przez zaufanych ludzi zarejestrowane wywiady do Zurychu. Rozmowa po rozmowie, wioska po wiosce, nagrywaliśmy niekończące się opowieści o dawnych zbrodniach, obecnej dyskryminacji, gniewie i rozgoryczeniu obłudą igrzysk oraz tęsknocie za powrotem Dalajlamy. Nie spodziewaliśmy się, że tyle osób będzie się ustawiać w kolejce, żeby opowiedzieć swoją historię i dać świadectwo niezłomnej woli walki o prawdę i wolność słowa. Z perspektywy czasu dziwię się tylko, że nie przewidzieliśmy mającego nadejść już za kilka miesięcy największego wolnościowego zrywu Tybetańczyków po powstaniu z 1959 roku.

Ostatnią rozmowę odbyliśmy 10 marca 2008 roku w Xi’anie i przekazaliśmy nagranie Tybetance z Wielkiej Brytanii, dzięki czemu dotarło ono bezpiecznie do celu. Rozmawialiśmy od rana do wieczora, nieświadomi protestów, którego tego dnia wybuchły w Lhasie i miały zaraz objąć cały Tybet.

Choć zdawałem sobie sprawę, że jestem obserwowany, policja polityczna zatrzymała mnie i przesłuchała dopiero 26 marca 2008 roku. Nie przewieziono mnie na komisariat, tylko przetrzymywano w hotelu, nie powiadamiając nikogo z rodziny. Od razu też zaczęły się tortury. Musiałem siedzieć na „tygrysim krześle”. Przez siedem dni i osiem nocy nie dostałem nic do jedzenia. Nie pozwolono mi też zasnąć.

Udało mi się uciec 13 lipca. W ciągu dwudziestu czterech godzin zdążyłem zadzwonić do Dziamjanga Cultrima i dowiedzieć się, że wszystkie nagrania dotarły do celu i są właśnie montowane. „Pożegnanie ze strachem” (wyprodukowane przez zarejestrowaną w Szwajcarii organizację non-profit Filming for Tibet) miało premierę w internecie tuż przed otwarciem igrzysk. Nie wiedziałem o tym, ale liczyłem, że wszystko poszło zgodnie z planem. Ciągle mnie przesłuchiwano i obiecywano zwolnienie za krytykowanie Jego Świątobliwość Dalajlamy oraz okazanie skruchy. Stanowczo odmawiałem.

„Pożegnanie ze strachem” zobaczyłem kilka miesięcy po premierze, w grudniu 2008 roku w areszcie. Będę pamiętał tę chwilę do końca życia. Śledczy pytał, skąd znałem ludzi, z którymi rozmawiałem. I pokazał mi „dowód”: zmontowany film. Pierwszy raz obejrzałem go w chińskim więzieniu! Oficer powtarzał swoje pytania, a ja napawałem się sceną w pociągu, muzyką, słowami pieśni. I pękałem z dumy!

Pomyślałem, że było warto, nawet jeśli dostanę za to dziesięć lat. Czułem, że wypełniliśmy swoje zobowiązanie wobec rozmówców, którym obiecaliśmy, że film zobaczą widzowie na całym świecie i dowie się o nim Jego Świątobliwość.

W lipcu 2009 roku odwiedził mnie Li Dunyong, wynajęty przez siostrę chiński adwokat i obrońca praw człowieka. Potem przyjechał też Chang Boyang. Opowiedziałem im o maltretowaniu więźniów politycznych i osadzeniu mnie w karcerze na osiemdziesiąt pięć dni. Choć zgodnie z prawem przysługiwał mi tłumacz, musiałem mówić po chińsku, a znam ten język słabo. Kilka dni później przyjechali do mnie jacyś aparatczycy i wypytywali o chińskich adwokatów oraz powody ich zaangażowania. Wynajętych przez moich bliskich prawników poinformowano, że nie mogą mnie reprezentować, strasząc odebraniem licencji. Mnie powiedziano, że nie mam prawa do własnego adwokata, bo dostałem go już z urzędu. Choć mówiłem wyraźnie, że go nie chcę, nie miałem wyboru. Siostrę zaś okłamano, że nie chciałem żadnego obrońcy.

W areszcie siedziałem aż do procesu i skazania mnie 28 grudnia 2009 roku na sześć lat pozbawienia wolności za działalność „wywrotową”, obejmującą drukowanie i dystrybucję książek oraz nakręcenie filmu.

Podczas odbywania wyroku byłem zmuszany do pracy fizycznej w różnych zakładach karnych. Między innymi obierałem czosnek i szyłem wojskowe mundury, otrzymując dwa bardzo skromne posiłki dziennie. Dzień zaczynał się o szóstej trzydzieści, musieliśmy pracować do dwudziestej trzeciej. Nigdy nie wychodziliśmy na dwór, cały czas bolała mnie głowa i ręce. Więźniów politycznych traktowano znacznie gorzej niż kryminalnych. Tybetańczykom nie wolno było rozmawiać ze sobą w ojczystym języku.

Szóstego kwietnia 2010 roku przeniesiono mnie do obozu pracy Xichuan, który formalnie nosił nazwę „Wytwórni sprzętu wodnego i elektrycznego Qinghai Xifa”. Zaraziłem się tam wirusowym zapaleniem wątroby typu B i choć często odwiedzał nas lekarz i wielokrotnie oddawałem krew, nigdy nie byłem badany ani leczony. Bliscy przysyłali mi leki, ale normalne badanie przeszedłem dopiero po zwolnieniu w 2014 roku. Spędziłem wtedy w szpitalu dwa tygodnie.

W więzieniu często pisałem do siostry i krewnych. Listy zabierali strażnicy, mówiąc, że je wyślą. Po zwolnieniu dowiedziałem się, że żaden nie doszedł. W marcu 2012 roku przyłapano mnie na próbie przekazania listu do prezydenta Hu Jintao i premiera Wen Jiabao, którym skarżyłem się na system penitencjarny i dyskryminację tybetańskich więźniów. Za karę spędziłem w karcerze 84 dni.

W sierpniu 2012 roku przeniesiono mnie do głównego więzienia dla kobiet w prowincji Qinghai, w którym panowały lepsze warunki.

Zwolniono mnie 5 czerwca 2014 roku. Bardzo wcześnie, o czwartej rano zostałem gdzieś przewieziony. Bałem się, że to nowe więzienie, bo czekało na mnie mnóstwo funkcjonariuszy z Labrangu. Powiedzieli, że chcą mnie tam przewieźć, na co odpowiedziałem, że jadę do Khoce. Trwało to bardzo długo, ale późnym popołudniem dotarłem do domu siostry.

Po zwolnieniu byłem bezustannie inwigilowany. Ciągle dzwonił ktoś z komisariatu i nie mogłem spotykać się z przyjaciółmi. Ci, z którymi udało mi się skontaktować, byli później nękani przez policję. Chciałem się uczyć, pracować, szlifować mój tybetański, ale przez te trzy i pół roku siedziałem bezczynnie. Izolowany i sfrustrowany, postanowiłem, że jedynym wyjściem jest dla mnie ucieczka z Chińskiej Republiki Ludowej.

Udało mi się wymknąć dzięki pomocy Dziamjang Cultrima. To była długa i niebezpieczna podróż, ale wszystko wynagrodziło spotkanie z najbliższymi w San Francisco.

Jeszcze w Tybecie dowiedziałem się, że moim losem interesuje się administracja Stanów Zjednoczonych. Upominały się o mnie również rządy Szwajcarii, Holandii i Niemiec. Zainteresowanie świata – organizacji społeczeństwa obywatelskiego i władz państwowych – z pewnością mi pomogło. Miało wpływ na to, jak traktowali mnie współwięźniowie i strażnicy. Choć odcięty od świata i pozbawiony kontaktu z bliskimi, byłem mniej narażony na arbitralne kary i bicie.

Wydaje mi się, że wasze wsparcie dla takich jak ja i całego Tybetu stanie się skuteczniejsze, jeśli będziemy zawsze pamiętać o podstawowych rzeczach.

Po pierwsze, w walkę o naszą sprawę zaangażowane są tysiące Tybetańczyków. Nie należy widzieć w nich ofiar, tylko ludzi aktywnie sondujących i wykorzystujących każdą sposobność do walki o lepszą przyszłość. Potrzebujących pomocy i partnerstwa ze strony świata.

Po drugie, Chiny dławią każdą próbę poszerzania wolności i demokracji. Ten reżim po prostu ich nie toleruje – czy to w Chinach, czy w Tybecie, czy gdziekolwiek indziej.

Wiem o wsparciu, jakich udzielały dotąd sprawie Tybetu, Jego Świątobliwości i naszemu narodowi Kongres i administracja Stanów Zjednoczonych. (…) Cokolwiek robicie, proszę, róbcie to z pełnym przekonaniem, z całą mocą i mądrością. Jako Tybetańczyk zrobiłem wszystko, co mogłem, żebyście usłyszeli głos moich rodaków w Tybecie. I mogę wam zaręczyć, że z pewnością się nie poddają.

 

 

Waszyngton, 14 lutego 2018

 

Wystąpienie przed Komisją ds. Chin Kongresu Stanów Zjednoczonych.