Oser: Łzy Nimy Ceringa

To był upalny, letni dzień, w 1999 roku. Przez Cuglakhang jak zwykle przelewał się tłum pielgrzymów i turystów, a Nima Cering, też jak zwykle, stał w drzwiach i sprzedawał bilety, gotowy do oprowadzania gości z dalekich stron i opowiadania im o świątyni po chińsku albo po angielsku. Taką miał pracę, odmienną od zajęć większości lamów. Jak to mówią w telewizji, „lama przewodnik”. Był jednak kimś więcej niż przewodnikiem, miał wiele innych funkcji, a najważniejsza z nich nazywała się „członek Stałego Komitetu Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych w Lhasie”. I dlatego w TV Xizang czy TV Lhasa pośród tłumu burkliwych urzędników w garniturach często widujemy młodego mnicha w bordowych szatach. Zawsze sprawia wrażenie spokojnego, rozsądnego i pewnego siebie.

Tego dnia ktoś niespodziewanie kazał mu zanieść dwa zdjęcia i podanie do wydziału paszportowego. Powiedzieli, że za kilka dni poleci do Pekinu, gdzie dołączy do grupy przedstawicieli różnych urzędów, a następnie weźmie udział w międzynarodowej konferencji poświęconej prawom człowieka, która odbędzie się w Norwegii. Norwegii? Czy to nie tam w osiemdziesiątym dziewiątym wręczono Dalajlamie Pokojową Nagrodę Nobla? Nima Cering był podekscytowany, ale i trochę niespokojny. Kiedy poszedł ze zdjęciami, udzielono mu wielu wytycznych i wskazówek. Musiał mieć niepewną minę, bo na koniec usłyszał: „Nie bójcie się, jedziecie z prawdziwymi dygnitarzami, a nie takimi jak ci tu, co to nic nie wiedzą”.

Wkrótce Nima Cering poleciał zupełnie sam do Pekinu. Oczywiście odprowadzono go i odebrano, ale w ogóle nie pamiętał, z kim się spotykał i co mówił. Dwa dni później znów siedział w samolocie, tym razem w towarzystwie ze dwudziestu osób wydelegowanych do Norwegii. I znowu nic nie zapamiętał. To był jego pierwszy wyjazd za granicę, powinien więc chłonąć nowe wrażenia. Wszystko jednak bledło w zderzeniu ze słowami „prawa człowieka”. Liczyła się tylko konferencja. W końcu był tu jedynym Tybetańczykiem i jedynym lamą w zakonnych szatach.

Ci ludzie rzeczywiście byli inni. Starsi od niego i w przeciwieństwie do urzędników z Lhasy wykształceni oraz dobrze wychowani. Nie robili wokół siebie hałasu i nie zadzierali nosa. Nima Cering nigdy nie zapomni przedstawiciela Biura do spraw Narodowości i Religii, który w tym żenującym momencie, gdy nie udało mu się zapanować nad łzami, spytał tylko cicho: „dobrze się czujesz?”, i nie powiedział nic więcej. Kiedy wybuchnął płaczem, nikt nie domagał się od niego żadnych wyjaśnień. Nima Cering był głęboko wdzięczny za ich zrozumienie.

Teraz, gdy rozmowa schodzi na konferencję, Nima Cering unika mówienia o szczegółach: programie, przebiegu, uczestnikach, atmosferze, wystąpieniach i zwiedzaniu miasta. Dwa incydenty, o których opowiada, pojawiają się znikąd, zupełnie niespodziewanie. Jakby zbyt długo je trawił i musiał w końcu z siebie wyrzucić. Przerywa więc nagle pogawędkę i każe wargom opisać to, co przytrafiło mu się dawno temu.

Najpierw był lunch w ambasadzie – chińskiej, ma się rozumieć – zaraz po pierwszej sesji. Nima Cering zaczął odzyskiwać spokój ducha, ponieważ nikt nic od niego nie chciał i nie zadawał mu trudnych pytań. Miło było przyglądać się eleganckim, skandynawskim ulicom z okien toczącego się powoli auta i Nima Cering wdał się w pogawędkę z siedzącymi obok cudzoziemcami. Powoli odzyskiwał pewność siebie, z jaką oprowadzał turystów po Cuglakhangu. Kiedy więc samochód stanął, otworzyły się drzwi i do środka wtargnął krzyk ludzi, krzyk tłumu ludzi, Nima Cering poczuł się tak, jakby spadł na niego grom z jasnego nieba. Miał wrażenie, że po wybuchu, który rozdarł mu czaszkę, zaraz osunie się na ziemię. Nie mógł zrobić kroku i bał się, że za chwilę zemdleje. „GjamiGjami lama… Chiński lama”.

Przed ambasadą czekały nań twarze, morze zaciętych twarzy o tak dobrze znanych mu rysach, twarzy krzyczących w jego własnym języku. Kobiety i mężczyźni w jego wieku, ludzie, w których płynęła ta sama krew. Jedyna różnica polegała na tym, że nie mieszkali w Tybecie, a on był tu jedynym „wyzwolonym Tybetańczykiem” z ojczyzny. Niemniej w tej chwili, w mieście, w którym Dalajlama odebrał Pokojową Nagrodę Nobla, przed ambasadą Chin – dzieliło ich wszystko.

Mieli też transparenty, na których wypisali: „Chińczycy, oddajcie nam nasz dom”, po tybetańsku, angielsku i chińsku.

Wszyscy wyszli z samochodu, obojętnie minęli demonstrantów i poszli dalej. Ale on nie mógł. Jakże miałby to zrobić? Do tej pory, choć rozpaczliwie wysilał pamięć, nie potrafił sobie przypomnieć, jak udało mu się pokonać ten krótki odcinek miedzy krawężnikiem a budynkiem. Z pewnością była to najdłuższa i najtrudniejsza wędrówka w jego trzydziestodwuletnim życiu. Zakonne szaty zmieniły się w kulę ognia podsycanego wiadrami oleju i wrzącego masła pełnych pogardy spojrzeń. Płonące krople spadały na jego pochyloną głowę, zgarbione plecy i wleczone za sobą nogi.

Nima Cering podnosi nagle głos: „Co miałem zrobić? Co miałem zrobić? Byłem przecież w tym…” – dotyka dłonią bordowych szat, które tak pięknie skrzą się w słońcu, i powtarza to pytanie, jakby rozmawiał sam ze sobą.

„Od tej pory nie miałem chwili spokoju – wspomina. – Przez cztery dni czułem się jak mrówka na gorącej fajerce”. Gorzej, mrówka może przecież błyskawicznie uciec z pułapki żeliwnej obręczy, a tu do czerwoności rozgrzane było dosłownie wszystko.

Kiedy Nima Cering zakończył wreszcie swą drogę przez mękę, był jedną wielką raną. Czuł głębokie blizny bólu, jakie zostawiło na jego ciele żelazo do wypalania piętna. Chciał płakać, ale nie było w nim łez. W ambasadzie wszyscy udawali, że nic się nie stało – albo, ujmijmy to w ten sposób, przywykli do patrzenia bez widzenia. Nikt nie wspomniał o incydencie, gawędzono o czymś innym. Wszyscy rozmawiali i jedli, tylko Nima Cering nie mógł przełknąć kęsa, jakby w gardle utkwiła mu ość. Po raz pierwszy widział tylu Tybetańczyków, krew z krwi i kość z kości, w obcym kraju. Ściślej, tybetańskich uchodźców. Choć stali o kilka kroków, zdawało się, że dzieliła ich gigantyczna góra.

Wiele osób musiało zagadywać Nimę Ceringa, ale nie miało to żadnego znaczenia. Słuchał nieuważnie i zaraz zapominał, bo zraniono go w samo serce i stracił ducha. Zapamiętał jednak życzliwe spojrzenia cudzoziemców z autobusu oraz urzędnika z Pekinu, który ściszonym głosem spytał: „dobrze się czujesz?”. Nima Cering niemal przytaknął. Ten człowiek był dla niego miły i uprzejmy. Jako przedstawiciel mniejszości narodowej i religii na konferencji o prawach człowieka nieuchronnie znajdował się w centrum uwagi.

Gorączkowe myśli, które trawiły go od chwili wyjazdu z Lhasy i zdążyły na moment ostygnąć, powróciły ze zdwojoną siłą. Już one same były dolegliwe, teraz stał jednak przed nowymi problemami. „Jeśli znowu się na nich natknę, oplują mnie, wyśmieją, a może okażą mi współczucie? O nie, dla nich jestem przecież gjami lama, komunistycznym lamą”. Nima Cering uśmiechnął się gorzko.

Kiedy więc zmusił się do wyjścia za próg ambasady, odetchnął z ulgą, ale i poczuł się zagubiony. Tam, gdzie przed chwilą krzyczeli jego rodacy, nie było nikogo. Dokąd poszli?

Drugi dzień minął spokojnie.

Trzeciego Nima Cering wygłosił przemówienie, które było powodem wysłania go na konferencję. Ponieważ na poprzednich spotkaniach brakowało głosu Tybetańczyków, wypowiedzi chińskich delegatów o prawach człowieka w Tybecie wypadały blado i nieprzekonująco. Obecność oraz wystąpienie Nimy Ceringa miały więc przekonać wszystkich, że jego rodacy korzystają z praw człowieka i że państwo prawa te gwarantuje. Ach, czy ktoś zrozumie, co przeżywał Nima Cering? Jak mówić? Co mówić? O czym powiedzieć, a co przemilczeć? Naprawdę nie wiedział. Choć doskonale zdawał sobie sprawę, że on i jego szaty pełnią tu tylko rolę dekoracji, nie chciał wyłamać się z szeregu ani przekroczyć granic. Dyskretnie zapytał o zdanie cudzoziemca, któremu zaczął ufać. Ten równie dyskretnie poradził mu mówić ogólnikowo i unikać konkretów.

I tak Nima Cering wyrecytował przemówienie, które przygotował na podstawie „scenariusza”. Scenariusza z gazet, radia i telewizji. Nic w nim nie wykraczało poza to, co codziennie można usłyszeć w lokalnych mediach: kultura Tybetu jest chroniona i rozwija się bez przeszkód, Tybetańczycy korzystają z wolności religii, klasztorne masy nastawione są patriotycznie – i takie tam. Wszyscy słuchali go w milczeniu. Tylko jeden człowiek, Amerykanin, zapytał po angielsku: „Skoro tak, to znaczy, że może pan spotkać się z Dalajlamą?”. Nima Cering osłupiał. Starał się przygotować na pytania tego typu, ale to imię – jak pierwszego dnia, gdy pokazano mu gmach, w którym odbiera się Nagrodę Nobla – sprawiło, że zamarł. Szybko jednak się pozbierał i sprytnie odparł: „To pytanie polityczne, więc nie odpowiem na nie”. „Polityczne? Co ma wspólnego polityka z pragnieniem ujrzenia Dalajlamy przez lamę i Tybetańczyka?”. Nikt inny nie zadawał jednak pytań, jak gdyby wszyscy zebrani rozumieli jego położenie i uczucia. Tak przynajmniej wydawało się Nimie Ceringowi.

I wreszcie nadszedł dzień czwarty. Nima Cering zaczął już nawet myśleć, że jego męczarnie się kończą, ale najboleśniejszy cios zadano mu właśnie wtedy.

Na zakończenie zaplanowano zwiedzanie słynnego parku. W Norwegii parki są piękne, przepełnione czarem harmonii z przyrodą. Ucieszyło to młodego lamę, który przyszedł na świat na jego dachu. Kiedy się tak rozglądał, zauważyła go młoda kobieta. Choć jak wszyscy cudzoziemcy miała na sobie dżinsy i koszulkę, od razu wiedział, że jest Tybetanką – z tybetańską twarzą, tybetańską aurą i tybetańskim charakterem.

Biegła do niego z otwartymi ramionami, jak gdyby po latach odnalazła przyjaciela z dzieciństwa. Nima Cering był jak w transie. Wydawało mu się, że widział już kiedyś tę dziewczynę. Bez namysłu dał się jej chwycić za ręce, lecz nagle okazało się, że ona nie zamierza ich puścić. Zalewając się łzami, krzyknęła: „Kuszo, co ty tu robisz? Co robisz z tymi Chińczykami? Jesteś Tybetańczykiem, pamiętasz, jesteś Tybetańczykiem. Zostaw ich”.

Nima Cering był zażenowany, zdenerwowany i bardzo smutny, ale nie mógł uwolnić rąk ani znaleźć właściwych słów. Wokół nich zaczął rosnąć wianuszek gapiów. Wszyscy byli cudzoziemcami i wszystkich zdumiał widok mnicha, w którego wczepiła się zawodząca kobieta. Żaden z delegatów nie interweniował. Wszyscy natychmiast się oddalili, jak gdyby cała sprawa w ogóle ich nie dotyczyła, co właściwie można by uznać za wyraz współczucia i zrozumienia.

Człowiek z ambasady, który przez cztery dni towarzyszył Nimie Ceringowi – i nie zajmował się niczym innym – powiedział teraz: „Chodźmy, zostawmy ją”.

Tybetanka oczywiście nie znała chińskiego, ale mogła się domyślić, o co chodzi. Wpadła w złość i zaczęła krzyczeć na niego po angielsku. Nima Cering próbował ją powstrzymać, powtarzając raz po raz: „Ja wiem, ja wiem, ja wiem”. „Jeżeli rzeczywiście wiesz – wykrzyknęła zapłakana dziewczyna – to nie wracaj”. I wtedy, zacinając się, wreszcie wyrzucił z siebie to, co naprawdę leżało mu na sercu: „Jakże to? Tam jest nasz dom. Jeśli wszyscy wyjedziemy, komu zostanie Tybet?”. Wtedy też przestał panować nad łzami.

W końcu pojawili się ludzie, którzy wybawili go z opresji. Tybetańczycy skierowani przez swoje lhaskie „zakłady pracy”, takie jak Akademia Nauk Społecznych TRA, Uniwersytet Tybetański czy biblioteka, na krótkie stypendia w Norwegii. Nima Cering nie znał ich, ale widział, że są tym, kim on – rodakami z Tybetu. Do dziś zastanawia się, dlaczego tego dnia w tym miejscu zgromadziło się tylu zupełnie różnych Tybetańczyków. Wtedy, ma się rozumieć, nie miał przecież czasu na żadne rozmyślania. Pospiesznie uwolnił się od ciągle płaczącej kobiety i ocierając łzy skrajem szaty, pobiegł za innymi delegatami.

„Kuszo – zatrzymał go jeden z nieoczekiwanych wybawców. – Jak będą pytać, co się tu stało, najlepiej powiedzieć, że zmarł ktoś z jej bliskich i prosiła o zapalenie w jego intencji lampki w Dżokhangu”. Nima Cering szybko skinął głową i znów poczuł ten potworny ból w sercu. Lecz nikt na niego nie spojrzał i nie odezwał się słowem, jak gdyby wszystko było oczywiste i niewarte jednego zdania.

Nadszedł czas wyjazdu. Ale nie od razu. Delegaci musieli odczekać swoje na lotnisku. I to aż dwie godziny. Funkcjonariusze z ambasady, w tym człowiek, który przez cztery dni nie odstępował na krok Nimy Ceringa, wrócili do miasta. W jasnym, przestronnym, wygodnym holu ludzie stali, siedzieli, spacerowali. Niezależnie od tego, skąd pochodzili, wszyscy sprawiali wrażenie wolnych i odprężonych. Nima Cering też przechadzał się zupełnie swobodnie. Najwyraźniej nikt mu się nie przyglądał i poczuł, że może pójść, gdzie zechce. „A gdyby tak z nimi nie wrócić? – przemknęło mu przez głowę. – Mam przecież paszport i pieniądze. Mógłbym sobie kupić bilet na zupełnie inny samolot”.

Trwało to ledwie sekundę. Jak już wspomniałam, Nima Cering jest spokojny, rozsądny i pewny siebie. Tak więc – mrówka na rozgrzanej fajerce – wrócił z delegacją. Powrót tam, skąd pochodził, wydawał się dlań najlepszym rozwiązaniem. Kiedy samolot podnosił się ciężko w powietrze, zostawiając za sobą powoli Oslo i Norwegię – symbol wolnego świata – po wysokich policzkach Nimy Ceringa płynęły jednak dwie strużki łez.

 

 

sierpień 2000 roku

 

 

 

Oser (chiń. Weise) urodziła się w Lhasie w 1966 roku. Pisze po chińsku i mieszka w ChRL. We wrześniu 2003 roku jej książka Zapiski tybetańskie (z której pochodzi opowiadanie „Łzy Nimy Ceringa”) znalazła się na indeksie. Władze uznały, że jest „szkodliwa” i zawiera „nieodpowiedzialne” wzmianki o Dalajlamie i Karmapie, który trzy lata wcześniej uciekł do Indii. Oser zmuszono do poddania się samokrytyce – za odmowę ukarano ją usunięciem z pracy, odbierając jej jedyne źródło utrzymania, świadczenia zdrowotne i emerytalne oraz mieszkanie.