Wang Lixiong: Lodi Gjari

Lodi Gjari jest jedną z najważniejszych postaci tybetańskiej diaspory. Jako „specjalny wysłannik” Dalajlamy odpowiada za dwie kluczowe kwestie: stosunki ze Stanami Zjednoczonymi i kontakty z Chinami. Te pierwsze – w gruncie rzeczy najważniejsze paliwo Tybetu na wychodźstwie – są właściwie jego wyłączną domeną. Mieszkając tam od kilkudziesięciu lat, Lodi Gjari nawiązał kontakty z niezliczonymi przedstawicielami amerykańskiej elity od Białego Domu i Kongresu po celebrytów. Ze wszystkimi doskonale się dogaduje. Pod tym względem jest z pewnością niezastąpiony. Nikt tego nie kwestionuje.

Kontakty z Chinami są przyszłością diaspory i tu dokonania Lodiego zilustrowałbym sinusoidą. Początkowo Tybetańczycy byli pełni nadziei, ale po serii bezowocnych spotkań zaczęli go coraz ostrzej krytykować. W internecie porównywano go do „zachodnich polityków”, oskarżano o „wożenie się po Chinach na koszt gospodarzy i opowiadanie o ich dobrych intencjach”, a ponoć i sugerowano Dalajlamie, że źle wybrał i z takim negocjatorem niczego nie osiągnie.

Oser pisała wtedy, że „choć nikt nie wie, o czym rok w rok rozmawiają przedstawiciele Dalajlamy z aparatczykami Departamentu Pracy Frontu Jedności, cały świat doskonale zdaje sobie sprawę, co z tego nie wyniknie”. „Cudów nie ma. Może poza tym, że podczas siedmiu rund rozmów – toczonych z dala od Tybetu i jego mieszkańców – przedstawicieli Dalajlamy udało się zmienić w »odwiedzających Chiny tybetańskich ziomków«. Po ostatnim, siódmym już spotkaniu chińskie media donosiły o »wielokrotnych prośbach Dalaja« i nie rozmowach, a reprymendach”. Na koniec stwierdziła, że od 2002 do 2008 tybetański wysłannik (którego zdjęcia towarzyszyły każdej odsłonie tego spektaklu) „zdążył się wyraźnie postarzeć i osiwieć” i że choćby ze względu na jego zdrowie warto wreszcie skończyć tę zabawę w kotka i myszkę.

Wkrótce potem spotkałem się z Lodim w Waszyngtonie. Przysłał po mnie kierowcę i zaprosił do siebie (dom wygląda skromnie, ale słyszałem, że to dobra, droga okolica). Miał na sobie czerwoną tybetańską koszulę i uściskał mnie jak starego przyjaciela. Nie widzieliśmy się od siedmiu lat, w ciągu których wiele się wydarzyło. Powiedziałem, że świetnie wygląda, a on odparł, że dzień wcześniej specjalnie poszedł do fryzjera i nałożył coś, co dodaje mu rumieńców, żeby nie wyglądać tak staro i mizernie, jak pisze Oser. (Kiedy, jak zresztą prosił, powtórzyłem jej to, westchnęła po tybetańsku „njing-dzie”. To tybetańskie „ojej”, dosłownie „współczucie”, nie ma dobrego chińskiego odpowiednika.)

Powiedziałem Lodiemu, że nie ponosi żadnej odpowiedzialności za bezowocność rozmów, ponieważ nie mogły przynieść rezultatu. Mówiłem to od początku (a on zawsze się ze mną nie zgadzał). To jednak nie koniec historii i ten reżim nie będzie wieczny. Dziś rozmowy nigdzie nie prowadzą, jutro może być jednak inaczej, warto więc traktować je jak furtkę do przyszłości. Przy okazji uświadamiają wszystkim, że nie ma nadziei na rozwiązanie problemu Tybetu z Chinami autorytarnymi. Poza tym po prostu warto negocjować. Zwłaszcza gdy jest się stroną słabszą, bo ona zawsze żałuje straconych okazji. Siedem lat bezowocnych wysiłków powinno wyleczyć każdego z mrzonek i nierealistycznych rojeń. Dodałem, że dziś wie najlepiej, że tamci nie robią żadnych prezentów, i że widzę w jego wytrwałości i pokorze ducha bodhisattwy, który nie odejdzie w nirwanę, póki nie osiągną jej wszystkie istoty.

Nie był to komplement, tylko szczere przekonanie, pisałem przecież wcześniej, że „bezowocne rozmowy odnoszą skutek”. Odniosłem wrażenie, że Lodi słucha mnie z uwagą i zainteresowaniem, później dowiedziałem się jednak, że czytał już mój esej (jak zresztą wszystkie chińskie teksty o dialogu, które kazał sobie tłumaczyć na tybetański).

Spotkałem się z Lodim także podczas pierwszej wizyty w Stanach Zjednoczonych w 2000 roku. Podobał mu się mój artykuł „Dalajlama kluczem do kwestii Tybetu” i proponował opublikowanie go w „The Diplomat”, jednym z najbardziej prestiżowych periodyków (niestety nie było to możliwe, ponieważ rzecz ukazała się już gdzie indziej).

„Z punktu widzenia długofalowych interesów chińskiego państwa – pisałem – odwlekanie decyzji i czekanie na śmierć Dalajlamy jest błędem. To po prostu zła polityka. Należy korzystać z jego dobrego zdrowia i jak najszybciej wypracować konstruktywne rozstrzygnięcie, które zaakceptują wszyscy zainteresowani. Czas nie jest ani sojusznikiem Dalajlamy, ani Pekinu. Co więcej, Chinom służy gorzej. Nie powinny więc one traktować Dalajlamy jak przeszkody. W rzeczy samej, jest on kluczem do trwałego rozwiązania problemu Tybetu”. Co rzecz jasna nie zmienia faktu, że kluczem może też drzwi zamknąć.

Dalajlama – argumentowałem – „decyduje o tym, co zrobi Tybet. Tybetańczycy zawsze pójdą za nim. Jego życzenie jest dla nich rozkazem. Mnisi gotowi są oddać zań życie. Rząd emigracyjny wypełnia wszystkie polecenia. Społeczność międzynarodowa liczy się z jego zdaniem i udziela mu jednoznacznego poparcia. Jeżeli Pekin będzie widzieć w nim wroga i nie zaproponuje mu dialogu, zmusi go, gdy nadejdzie po temu czas, do poparcia idei niepodległości. Kiedy presja stanie się tak silna, że nie da się już odwlekać reform społecznych, w jego osobie zejdą się wszystkie czynniki, przemawiające za separacją, co spotęguje prawdopodobieństwo odłączenia Tybetu od Chin. Pod tym względem Dalajlama jest potężniejszy niż wielotysięczna armia. Ten, kto nie docenia jego wpływów, popełnia wielki błąd, za który przyjdzie zapłacić bardzo wysoką cenę”.

Większość Tybetańczyków przyjęła mój tekst – takie słowa Chińczyka mają przecież swoją wymowę – z uznaniem. Stary komunista Phuncog Łangjal dołączył go nawet do swojego listu do przewodniczącego Hu Jintao. Dla rodaków Dalajlama jest najważniejszy nie tylko ze względu na szacunek, jakim go darzą. Zdając sobie sprawę z nierównych sił, widzą w nim także swój największy atut (i źródło otuchy) w rozgrywce z Chinami.

Patrząc na daty, niektórzy zaczęli łączyć mój artykuł z 2000 roku z nawiązaniem przez Pekin kontaktów z Dalajlamą w 2001 i przystąpieniem do rozmów w 2002 roku. Choć apelowałem do rozumu chińskich przywódców, nie liczyłem na żaden odzew. Nawet jeśli nie są głusi na głosy spoza systemu, w żadnym razie nie mogą one zmienić ogólnej strategii, zaś o długoterminowych interesach państwach zwyczajnie nie myśli nikt. Poznałem później profesora Elliota Sperlinga, którego zdaniem Pekin przystąpił do rozmów tylko po to, by zmusić Dalajlamę do publicznego powtarzania, że Tybet należy do Chin i nie zabiega o niepodległość, odbierając tym samym legitymację jej rzecznikom.

I cel ten w znacznej mierze osiągnięto. 29 października 2008 roku minister spraw zagranicznych Milliband oświadczył, że rząd Wielkiej Brytanii – po raz pierwszy w historii – uznaje Tybet za część Chin. Choć wszyscy wiedzieli, że dobito targu w zamian za pomoc w czasie kryzysu finansowego, gdy spotkaliśmy z Oser ichniego konsula na przyjęciu w Pekinie, dowiedzieliśmy się, że nie pozostało im nic innego, skoro sam Dalajlama uznaje chińskie rządy w Tybecie.

Sam pisałem, że „świat widzi w Dalajlamie reprezentanta Tybetańczyków. Podpisany przezeń dokument uchodzić będzie za wyraz woli narodu. Umowa taka zapobiegnie oderwaniu Tybetu. Od tej chwili ani Tybetańczycy, ani Zachód nie będą mieli tytułu do zabiegania o niepodległość, która stanie się kwestią akademicką, nie polityczną. Świat uzna taki dokument za prawnie wiążący tylko wtedy, gdy będzie na nim podpis Czternastego Dalajlamy. Tybetańczycy przystaną wyłącznie na rozwiązanie, na które zgodzi się on”. Jeśli Pekin rzeczywiście się tym sugerował i postanowił wykorzystać „rozmowy” jako przynętę, osiągnął skutek przepowiadany przez Sperlinga. Nie przeszło mi to nawet przez myśl, ale wiem – i bardzo mnie to boli – że niektórzy Tybetańczycy sądzą, iż to ja zasugerowałem tę strategię chińskiemu rządowi.

Te spotkania z Lodim dzieliło osiem czy dziewięć lat. Czas jest najlepszym nauczycielem i zmienia perspektywę każdego. Powiedziałem teraz, że tamten tekst pisałem głównie z myślą o chińskich przywódcach, w nadziei, że może im uprzytomnić, iż wypracowanie obopólnie korzystnego rozwiązania z Dalajlamą jest zdecydowaniem najlepszym posunięciem. On sam jest przecież kluczem tylko o tyle, o ile zostanie tak wykorzystany przez Pekin. Doświadczenie uczy, że partia komunistyczna nie rozwiąże problemu Tybetu. Jesteście zdani wyłącznie na siebie. Innymi słowy, zmienia się klucz. Dziś napisałbym, że jest nim nie Dalajlama, a demokracja.

Do nowego tytułu dodałbym też słowo „rozwiązanie”. Choć w oryginalnej wersji go nie było, nieodmiennie pojawiało się w przekładach mojego eseju. Ja pisałem tylko, że Dalajlama jest „kluczem do kwestii Tybetu”, ponieważ równie dobrze jak otworzyć, może te drzwi zamknąć. Moim zdaniem to właśnie należało uprzytomnić Chinom, ponieważ z ich perspektywy niepodległość Tybetu nie stanowi żadnego „rozwiązania”. Jeśli jednak kluczem stanie się demokracja, słowo „rozwiązanie” będzie jak najbardziej na miejscu, gdyż w tym wariancie decyzję podejmują sami Tybetańczycy, którzy mogą sobie wybrać tak niepodległość, jak pozostanie w granicach Chin. Przejście decyzji z rąk chińskich w tybetańskie było najzupełniej naturalne. Nie zmieniałem zdania, wymusili to chińscy decydenci, wybierając trwanie przy swoim.

Był po temu jeszcze jeden powód. Ludziom młodym zdaje się, że mają dużo czasu. Rok 2020 wydawał się niezwykle odległy, kiedy pisałem: „Dalajlama ma sześćdziesiąt pięć lat. Dzięki dobremu zdrowiu i osiągnięciom nauki może spokojnie żyć jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat. W tym okresie musi dojść do politycznej transformacji Chin”. Dekadę później Dalajlama ma lat siedemdziesiąt pięć, a Komunistyczna Partia Chin ogłasza swoją „złotą erę”. Ja też jestem starszy, potrafię dodawać i nie odważę się już napisać, że w ciągu dziesięciu lat dojdzie do zmiany reżimu. Muszę więc wziąć pod uwagę scenariusz, w którym Dalajlama odchodzi, komuniści są ciągle u władzy, a kwestia Tybetu wciąż nie jest rozwiązana. Co może być kluczem, gdy zabraknie Jego Świątobliwości? Moim zdaniem – wyłącznie demokracja.

Tybetańczycy nie są wielbicielami idei zmiany klucza. Fraza „Dalajlama kluczem”, dzięki której zyskał rozgłos mój artykuł, weszła do potocznego języka. Czy zmieniając ją, nie dam do zrozumienia, że straciłem wiarę w Dalajlamę? Asystent Lodiego, Bhuczung Cering, delikatnie zasugerował, żebym nie robił tego publicznie.

Bhuczung jest wiceprezesem zrzeszającej dziesiątki tysięcy osób International Campaign for Tibet, jednej z najbardziej wpływowych organizacji protybetańskich. Należy również do zespołu negocjacyjnego, co czyni go osobą jeszcze ważniejszą, niemniej zawsze miałem wrażenie, że stara się przede wszystkim służyć Lodiemu. To on organizuje jego spotkania (choćby nasze pierwsze w 2000 roku). Lubi żartować, ale w obecności pryncypała usuwa się na drugi plan niczym skromny sekretarz z notatnikiem. Był przy naszych wszystkich rozmowach, jednak właściwie się nie odzywał. Wyjątek zrobił właśnie dla klucza – najwyraźniej bardzo nie podobał mu się mój nowy pomysł albo wiedział, co sądzi o nim Lodi.

Ten jednak nie oponował, tylko opowiedział mi anegdotę: „Pewien sędziwy lama z Tybetu, któremu udało się przedostać do Nepalu, zaklinał mnie, żebyśmy za wszelką cenę przełamali impas w rozmowach z Chińczykami, ponieważ Jego Świątobliwość Dalajlama starzeje się, a gdy go zabraknie, zniknie ostatni cień szansy dla naszej ojczyzny. Odparłem, żeby się nie martwił, ponieważ Jego Świątobliwość ma już następcę, made tulku, nowe wcielenie, które osobiście wskazał, wychowuje, edukuje i kształtuje”.

Taką nazwę nosi „nowe wcielenie” rozpoznane jeszcze za życia poprzednika i przygotowane przez niego osobiście do pełnienia roli następcy, by uniknąć okresu „przejściowego”, zmory tybetańskiego systemu sukcesji. „Kto? Gdzie? Jak? Kiedy?” – pytał rozgorączkowany mnich, a Lodi tłumaczył z powagą, że sukcesor od dawna stoi u boku Dalajlamy, a nawet przejął już dużą część jego obowiązków. I nie drocząc się dłużej, wyjaśnił: „to nasza demokracja”.

To bardzo poruszająca historia, współczesna przypowieść. Ale samo słowo „demokracja” jest niejasne, któż dziś nie wypisuje jej na swoich sztandarach? Mówi o niej ciągle, zmieniając w ponury absurd, nawet Komunistyczna Partia Chin. Jeśli chcemy, by rzeczywiście zastąpiła Dalajlamę, musimy zadbać o jej treść – jednoczącą Tybetańczyków, mądrą i konstruktywną. Diaspora zawsze była dumna ze swoich demokratycznych osiągnięć. Lodi lubi powtarzać przyjaciołom, że „nie wrócimy do Tybetu z pustymi rękoma. Zaniesiemy rodakom bezcenny dar demokracji, która może się okazać także prezentem dla Chin”.

Nie przekonują mnie takie zaklęcia. Analizowałem ustrój tybetańskiej diaspory i sądzę, że gdyby wprowadzono go w Tybecie, szybko przyniósłby żądanie niepodległości, przekreślając deklaracje Dalajlamy o pozostaniu w Chinach. Druga strona, równie emocjonalnie i „demokratycznie”, stanie murem w obronie terytorialnej integralności, co skończy się wojną Chińczyków z Tybetańczykami (i innymi mniejszościami, pragnącymi wybić się na niezależność) z opłakanymi skutkami dla każdego. Tybetańczycy stracą na tym wszystko, a do Chin wróci faszyzm.

Widzę to tak, ponieważ przejściu od autorytaryzmu do demokracji przedstawicielskiej towarzyszy często „syndrom placu” oraz skrajne interakcje elit, mas i mediów. Elity walczą o wpływy i podżegając za pośrednictwem mediów, wywołują wrzenie tłumu, to wiwatującego, to znów zaciskającego pięści. Transformacja otwiera przed środkami masowego przekazu i partiami politycznymi przestrzeń, w której nie ukształtowały się jeszcze mechanizmy kontroli i równowagi. Stronnictwa się okopują i walczą o głosy. Każdy przeciąga strunę, przez co kanalizuje emocje społeczne. Media oraz nowoczesne środki komunikacji błyskawicznie podgrzewają atmosferę i politykom pozostaje tylko dołączyć do tłumu, zapominając o racjonalnym myśleniu. „Syndrom placu” jest ważnym elementem współczesnych transformacji ustrojowych, którym często towarzyszą konflikty etniczne. Jeśli Tybet nie chce pogrążyć się w krwawym konflikcie na wzór Bośni, musi unikać takich pułapek i poważnie myśleć o demokracji, a nie powtarzać politycznie poprawne frazesy.

Na świecie istnieją zdrowe demokracje, co nie znaczy, że ten model pasuje do każdych warunków społecznych. Kopiowana bezrefleksyjnie, demokracja rzadko wydaje dobre owoce. Łatwo się o tym przekonać, gdyż sięgając po ten sam wzorzec, jedne państwa uzyskają demokrację, drugie jej fasadę, a jeszcze inne pozostają w istocie autorytarne. To wystarcza za całe filozofowanie na ten temat. Skoro przy byle błahostce porównujemy i przebieramy w opcjach, jak mógłby istnieć jeden model przemian społecznych?

Jaką demokrację ma właściwie tybetańska diaspora? Na papierze jest to kopia zachodniego modelu przedstawicielskiego. Jeśli są jakieś różnice, sprowadzają się do dodania do polityki religii. To krok naprzód czy wstecz? Dyskutują o tym sami uchodźcy. Wdrożony system (jak z metodą gotowania ryżu) wywołuje inercję. W jego łonie powstają grupy interesu, stojące na straży zasad, którym zawdzięczają swoje uprzywilejowanie. Czasem robią to tak skutecznie, że zmiana wymaga rewolucji, czyli uchylenia zasad starego porządku i wprowadzenia nowych.

Istnieją dwa rodzaje rewolucji: oddolne i odgórne. Pierwsze polegają na obaleniu starej władzy i ustanowieniu nowej, co często wiąże się z gwałtownymi i bardzo kosztownymi niepokojami. W wariancie drugim sprawujący władzę zaprowadzają tak zwane reformy, które faktycznie także są rewolucją, ponieważ znoszą obowiązujące zasady i zastępują je nowymi. Płaci się za to o wiele niższą cenę, o ile, rzecz jasna, umie się zrezygnować z własnej korzyści i dzięki mądrości, zręczności oraz dalekowzroczności przezwyciężyć opór uprzywilejowanych. Tyle że taki przywódca zdarza się raz na sto, jeśli nie tysiąc lat.

Uważam Dalajlamę za człowieka, który może odegrać taką rolę. Jedynym powodem, dla którego chciałem przyjrzeć się z bliska procesowi demokratyzacji diaspory, była jego obecność w Indiach. Niezależnie od tego, jak skończy się ich eksperyment, bez Dalajlamy nawet by się nie zaczął.

Powiedziałem więc Lodiemu, że „choć nie nazywam już Dalajlamy kluczem do sprawy Tybetu i mówię, że kluczem do jej rozwiązania jest demokracja, moim zdaniem tylko on może zdecydować o jej powodzeniu. Taka demokracja będzie nie tylko rozwiązaniem dla diaspory, ale także dla Tybetu, a być może również dla społeczeństwa chińskiego, co czyni jej wkład globalnym. Innymi słowy Dalajlama to klucz do tybetańskiej demokracji, czyli klucz do klucza do rozwiązania sprawy Tybetu”.

Wydaje mi się, że to formuła satysfakcjonująca dla wszystkich. Czekając w Stanach Zjednoczonych na wyjazd do Indii, wielokrotnie odwiedzałem Lodiego i jadłem to, co ugotowała jego żona. Często przyjmował ważnych gości, mniejsza o nazwiska, może nie amerykańskich dyplomatów, ale na przykład indyjskich ministrów, odpowiedzialnych za sprawy obronności. Przy każdej okazji mówiłem o modelu stopniowej demokracji i choć nie wiem, jak mógłby pomóc, jest osobą niezwykle wpływową i jego poparcie zawsze coś znaczy.

Niestety mogliśmy rozmawiać wyłącznie za pośrednictwem tłumaczy. Z reguły nie jest to problemem, ale gdy omawia się szczegółowo ważne kwestie, jakość tłumaczenia ma znaczenie decydujące. Podczas czterotygodniowej wizyty w Stanach Zjednoczonych w 2002 roku towarzyszył mi zawodowy tłumacz z Departamentu Stanu. Uważałem, że jest bardzo kompetentny, ale na pożegnanie powiedział, że był w stanie przełożyć tylko 85 procent moich idei. Strach myśleć, co mogło się tam nie zmieścić. W rozmowach z Lodim uczestniczyło dwóch tłumaczy, którzy zmieniali się i uzupełniali. Jeden pracował kiedyś na Centralnym Uniwersytecie Narodowości w Pekinie, ale żaden nie mógł się poprawnie wysłowić po chińsku. Boję się, że w złym tłumaczeniu idea demokracji stopniowej może być zupełnie nieprzenikniona. Lodi Gjari wyraźnie miał z nią kłopot do ostatniego dnia, ale to, co powiedział wtedy, brzmiało jak poezja.

„Widzę, że jesteś ekspertem od demokracji stopniowej, ale czy nadąży za tobą uczeń? Mnie – jak w buddyzmie tantrycznym – zabrakło błogosławieństwa i tego szczęścia nie miałem, niemniej z pewnością wykorzystałem twoją obecność i tę sposobność do pogłębienia swojego zrozumienia. W każdym razie tak mi się zdaje! W tradycji buddyzmu tybetańskiego mamy termy, „ukryte skarby”. Do ich odkrycia trzeba dakini – którą już sobie zjednałeś – oraz Opiekuna Dharmy, i tę rolę mogę wziąć na siebie ja. Dziś zaczyna się Saga Dała, uznajmy to więc za dobrą wróżbę”.

Saga Dała jest świętym miesiącem tybetańskiego kalendarza, upamiętniającym narodziny, przebudzenie i parinirwanę Buddy Siakjamuniego. Termy to szczególne, ukryte tantryczne skarby, które mogą być ostatnią nadzieją tybetańskiej tradycji buddyjskiej, ponieważ nie da się ich zniszczyć! Przybierają postać posągów czy niebiańskiego nektaru, ale przede wszystkim nauk buddyjskich, które może ujawnić w wyznaczonym czasie jedynie odpowiedni odkrywca, terton. Swoją metaforą Lodi Gjari zrobił więc ze mnie nauczyciela tajemnej Dharmy, a z Oser jego nieodzowną partnerkę, dakinię. Spisałem te słowa i wysłałem żonie, której zrobiły wielką przyjemność. No i myślę sobie, że mam potężnego Opiekuna w Dharmie.

 

 

Przypis: Moje zapiski (fragment wspomnień) kończą się w tym miejscu. Gdyby nie śmierć Lodiego Gjari – który zaprosił mnie później do wspólnego napisania rozdziału jego książki – zostałyby pewnie na dysku.

30 października 2018