Gendun Czophel zauważył kiedyś, że tybetańskie obyczaje i praktyki częściej niż my opisywali cudzoziemcy. „Cenią tam – cytuje w »Białych annałach« kronikarza dynastii Tang – wojowników. Synowie szanują ojców, a matki synów. Mężowie nie rozstają się z nożami, łukami i strzałami swymi. Wiodą młodzi, starsi podążają za nimi. W większym poważaniu młodych raczej mają. Mąż, co umiera ze starości, nie budzi uznania, poległych zaś w bitwie czczą jako bohaterów. Jeśli z rodu padło w boju wielu, pancerz ich u wrót zawieszają z dumą”. Czyta się to dzisiaj z pewną konsternacją.
Tybetańskie mastify, do niedawna jeden z najpopularniejszych symboli statusu chińskich nowobogackich, trafiają dziś do rzeźni albo są porzucane na lhaskich ulicach.
Phagmo i Dzigme, którzy odbyli kary trzech lat więzienia za „współudział” w samospaleniu w Lhasie, zostali powitani jak bohaterowie w rodzinnej wiosce w Ngabie (chiń. Aba), w Sichuanie.
Czwartego dnia wycieczki do Mongolii Wewnętrznej gdzieś między przygranicznymi miastami Erenhot i Mandula zauważyłam jadącą za nami czarną limuzynę bez tablic rejestracyjnych, która grzecznie zwolniła, kiedy zdjęliśmy nogę z gazu. W dżipie było nas troje. Mój mąż Wang Lixiong i malarz Wang Wo zmieniali się za kierownicą.