Oser: O gaśnicach i apartheidzie

Na lhaskiej starówce pojawiła się nowa atrakcja turystyczna: patrole Ludowej Policji Zbrojnej z gaśnicami na plecach. Wprowadzono je po samospaleniu dwóch Tybetańczyków nieopodal Dżokhangu i komisariatu na Barkhorze. Prawdę mówiąc paramilitarni zostali wyposażeni w sprzęt przeciwpożarowy zaraz po pierwszym takim proteście w Ngabie, w 2009 roku. Teraz, gdy liczba samospaleń sięga czterdziestu, gaśnice dźwiga przynajmniej dwóch w pięcioosobowym oddziale.

Mówicie, że to ładnie, że władza się martwi i troszczy, że śpieszy ratować ludzkie zdrowie i życie? Nic z tych rzeczy – mamy tu za to mnóstwo ironii. Jeśli, jak ciągle słyszymy, Tybet nigdy nie pławił się w takim „szczęściu”, dlaczego ludzie bez wahania wydają ciała na pastwę płomieni? W istocie władze niechętnie chwalą się wszechobecnością gaśnic. Każdy widzi bowiem, że noszą je ci, co rozpalili ogień.

Z samospalenia dwóch chłopców z Amdo władze lokalne uczyniły pretekst do wydalenia z miasta wszystkich nieposiadających lhaskiego meldunku. W marcu 2008 roku też deportowano mnichów, którzy przyjechali na studia do trzech głównych stołecznych klasztorów z Khamu i Amdo; zaraz potem ich los podzieliło wielu świeckich. „Ludzie z Amdo nie mogą tu zostać, nawet jeśli mieszkali w tym mieście latami, mieli zezwolenie na pobyt czasowy i zarejestrowaną działalność gospodarczą – piszą Tybetańczycy w sieci. – Jedyny ratunek to oficjalne poręczenie zatwierdzone przez lokalne biuro bezpieczeństwa i administrację (marzenie ściętej głowy). Dzień w dzień policja przeszukuje dzielnice mieszkaniowe, wywożąc mnóstwo osób”.

„Przy wszystkich wejściach na Barkhor wystawiono posterunki – informują na mikroblogach odwiedzający Lhasę Chińczycy. – Jest ich co najmniej osiem”. „W jednym miejscu widziałam tablicę, na której napisano, że mieszkańcy czterech tybetańskich regionów muszą posiadać dowód tożsamości, zezwolenie na pobyt czasowy, zaświadczenie z okręgowego biura bezpieczeństwa, umowę o pracę, zgodę na podjęcie pracy i uwierzytelnione poręczenie. W przypadku ich braku mają natychmiast wracać do siebie, to znaczy do miejsca urodzenia. Wszyscy”. „Podzielili to miasto na więzienia. Mała Lhasa ma już wszystkie atrybuty »dzielnicy żydowskiej«”.

Ja nie posunęłabym się do użycia słów „hitlerowskie getto”, niemniej porównanie z „rasowymi dzielnicami” południowoafrykańskiego apartheidu wydaje mi się zupełnie uprawnione. „Lhasę mają opuścić nieposiadający meldunku przyjezdni z Amdo. Co do jednego. W przypadku Hanów i innych nacji nie ma jednak mowy o żadnych meldunkach. Co to za polityka?”, pyta na Weibo jakiś Tybetańczyk.

„Wszyscy nasi muszą zgłosić się na komisariacie przed zameldowaniem się w hotelu – informuje inny rodak. – Policjanci ich spisują, a potem przychodzą jeszcze osobiście sprawdzić na miejscu. Również w pięciogwiazdkowych hotelach. Właśnie czekam na swoich opiekunów. Tybetańczycy przestali się mieścić w Tybecie. Nie chcąc szukać innych określeń, uznam to za ironiczne”.

„Wybrałem się dzisiaj do Dżokhangu – to już relacja Hana – i natknąłem się na posterunek. Spisują każdego Tybetańczyka, Chińczycy przechodzą swobodnie. Ruszyłem, lecz jeden z policjantów chwycił mnie za rękę i kazał się zarejestrować. Powiedziałem, że jestem Hanem, ale za nic nie chciał mi uwierzyć i musiałem pokazać mu dowód”.

Nie ulega wątpliwości, że zadanie funkcjonariuszy polega na odróżnieniu Tybetańczyka od Hana. Dla pierwszego to miasto jest labiryntem przeszkód, dla drugiego parkiem rozrywki. Najbardziej uderza specyfika kontaktów dwustronnych z uzbrojonymi po zęby mundurowymi. Nasi brzydzą się nimi i omijają ich szerokim łukiem, dla Chińczyków są natomiast symbolem bezpieczeństwa, potrafiącym w dodatku zaproponować z uśmiechem pamiątkową przejażdżkę na pancerzu bojowego wozu piechoty.

W latach siedemdziesiątych poprzedniego stulecia Organizacja Narodów Zjednoczonych przyjęła rezolucję, piętnującą apartheid jako zbrodnię przeciwko sumieniu i godności rodzaju ludzkiego. Dziś świat patrzy na Tybet i jego stolicę bez oburzenia, obrzydzenia i choćby pamięci sankcji, jakie miał dla tamtych państw i ich rządów.

Władze są więc na etapie segregacji rasowej i czyszczenia miasta z Tybetańczyków, ale czy zdołają w ten sposób położyć kres samospaleniom? Cóż, Czimi Palden, który 30 marca spalił się w okręgu Barkham prefektury Ngaba, spędził miesiąc w lhaskim areszcie, ponieważ pielgrzymował do stolicy z telefonem, w którym miał zdjęcie Jego Świątobliwości Dalajlamy.

 

 

24 czerwca 2012

 

 

Za High Peaks Pure Earth