Palden Gjaco i Cering Siakja: Ogień pod śniegiem. Nowe pokolenie „separatystów” (rok 1987)

Dwudziestego ósmego września 1987 roku Dziennik Tybetański doniósł o demonstracji w Lhasie. Dwudziestu jeden mnichów Drepungu domagało się wolności i niepodległości Tybetu. Zdumiałem się, bo po raz pierwszy mogliśmy przeczytać o takim wydarzeniu w oficjalnej prasie. Choć ukryty na czwartej stronie, zarezerwowanej zwykle dla wydarzeń zagranicznych, artykuł mówił przecież o czymś, co było nie w smak partii. Autorzy uznali demonstrację za dzieło „garstki separatystów”. Tybetańskich patriotów nazywano obecnie separatystami, gdyż w oczach Chińczyków wolność Tybetu godziła w „jedność macierzy”.

To była wspaniała wiadomość. Demonstracja stanowiła pierwszy poważny protest publiczny od 1959 roku. Gazeta podawała imiona i wiek dwudziestu jeden mnichów. Najbardziej zdumiał mnie właśnie ich wiek – wszyscy byli bardzo młodzi. Przyszli na świat, kiedy ja byłem już w więzieniu. Należeli do pokolenia, które chińscy komuniści lubili nazywać „wykarmionym na łonie partii”, a mimo to żądali niepodległości naszego kraju.

Nic tak nie podnosi na duchu więźnia politycznego, jak przekonanie, że ludzie za murami dzielą jego pragnienia i aspiracje. Wiedziałem już, że ci młodzi będą kontynuować naszą walkę.

Władze oczywiście zorganizowały natychmiast wiec, na którym mieliśmy potępić demonstrację. Czytaliśmy długie artykuły w Dzienniku Tybetańskim, w których nazywano demonstrantów „wykolejoną młodzieżą”.

W ciągu następnych tygodni wiele słyszeliśmy o masowych aresztowaniach w Lhasie. Dostawaliśmy grypsy zza murów, w których pytano o zaginionych, podając ich imiona. Ich bliscy próbowali sprawdzić, czy trafili do naszego więzienia. W tym okresie mieliśmy już siatkę, która pozwalała na przekazywanie wiadomości w obie strony.

Demonstracja z września 1987 roku zainspirowała do wyjścia na ulice wielu innych. Własną manifestację zorganizowali mnisi Gandenu, drugiego co do wielkości klasztoru Tybetu, który był niegdyś domem ponad pięciu tysięcy mnichów. Ganden stał się obiektem wyjątkowo zaciekłych ataków Czerwonej Gwardii. Dosłownie zrównano go z ziemią. Pamiętam, że gdy przejeżdżałem obok niego po zwolnieniu z Njethangu, nie stał tam żaden budynek.

Potem przyszły kolejne protesty mnichów i mniszek, i wreszcie lhaskiej młodzieży. W rezultacie więźniów politycznych – w Orithridu było nas tylko pięciu w morzu kryminalistów – wzięto pod specjalny nadzór. Bez przerwy przesłuchiwano nas na temat zamieszek. Ilekroć gdzieś w Tybecie dochodziło do niepokojów, wzywano nas na specjalne zebranie i kazano wypowiadać się o tych zajściach.

– Jestem więźniem i mam nic wspólnego z tym, co dzieje się za murami – odpowiadałem zawsze.

W zimie dowiedziałem się, że umarł Gesze Lobsang Łangczuk, który w chwili śmierci miał siedemdziesiąt pięć lat. Niemal pół życia spędził w chińskich więzieniach. Chińczycy twierdzą, że umarł ze starości, ja uważam jednak, że został zamordowany. Władze traktowały go ze szczególną brutalnością. Nawet kiedy miał siedemdziesiąt pięć lat, chodził w kajdanach na rękach i nogach i był zmuszany do ciężkiej pracy. Pewnego dnia Lobsanga oskarżono o lenistwo i symulowanie choroby. Przykuto go do kraty, a strażnik imieniem Paldzior – który miał potem torturować i mnie – pobił go do nieprzytomności. Lobsang musiał odnieść jakieś obrażenia wewnętrzne. Przewieziono go do szpitala, ale tam nikt już nie mógł mu pomóc. Władze wezwały wówczas któregoś z krewnych i „zwolniły” Lobsanga, który zmarł następnego dnia. Chińczycy umyli w ten sposób ręce od odpowiedzialności za śmierć jednego z najwspanialszych ludzi, jakich dane mi było poznać.

* * *

W ciągu następnych dwóch lat Tybetem wstrząsały kolejne demonstracje. Brało w nich udział coraz więcej osób. Pamiętam, że w marcu 1989 roku pracowałem w więziennym sadzie. Starsi więźniowie pielęgnowali jabłonie, które były głównym źródłem dochodów więzienia. W ogromnych, pokrytych plastikową folią cieplarniach było wilgotno i duszno. Przycinałem właśnie gałązki, gdy od głównej bramy dobiegł mnie jakiś hałas.

Wyszedłem z cieplarni i osłupiałem na widok długiej kolumny więźniów pędzonych do budynku. Było dopiero południe, dlaczego więc wracali tak wcześnie? Sprawiali wrażenie zadowolonych, a sposób, w jaki śpiewali, z pewnością nie wskazywał na niepokój i napięcie. Wróciłem do cieplarni, ale niemal natychmiast pojawiło się w niej dwóch strażników, którzy kazali nam biec do cel. Po drodze zauważyłem uzbrojonych wartowników na dachu i wieżach.

Zapytałem współwięźniów, co się stało.

– Coś się dzieje w Lhasie – odpowiedział jeden z nich.

To mogło oznaczać tylko kolejną demonstrację. Położyliśmy się spać, czekając na dalsze informacje.

Następnego ranka dziedziniec wypełnił się tłumem strażników. Ustawiali na murach karabiny maszynowe i skrzynki z amunicją. Cokolwiek działo się w Lhasie, musiało naprawdę wymykać się władzom spod kontroli.

Na apelu powiedziano nam, że nie pójdziemy dziś do pracy. Strażnicy przynieśli karty i gry planszowe. Zapanowała niemal świąteczna atmosfera, wszyscy szukali sobie wygodnego miejsca na dziedzińcu. Czuliśmy, że władze są przerażone i obawiają się naszej demonstracji.

Po południu zauważyłem na dziedzińcu młodą pielęgniarkę z izby chorych, która zawsze była dla mnie miła. Zawołałem ją po imieniu i poprosiłem, żeby obejrzała moje ramię. Zdjąłem kurtkę i wyciągając do niej rękę, wyszeptałem:

– Co się dzieje w Lhasie?

Udając, że ogląda moje ramię, odpowiedziała:

– Od trzech dni ludzie demonstrują na Barkorze. Policja straciła kontrolę nad tłumem.

Zauważyłem czarną chmurę dymu od strony miasta. Nagle ogłoszono, że cztery brygady – w tym moja – zostaną przeniesione do innego więzienia. Kazano nam się spakować i przygotować do drogi. Mieliśmy na to niecałą godzinę, ale zdążyłem się już przyzwyczaić do nagłych zmian. Jedna z naczelnych zasad więziennego życia mówi, że w każdej chwili wszystko może się zmienić.

Kiedy strażnicy wygnali nas z cel, zarzuciliśmy na plecy nasze tłumoki i pobiegli do ciężarówek, które wjechały właśnie na dziedziniec. Przepychając się i potrącając, wcisnęliśmy się jakoś na samochody. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas wiozą.

A potem, tak nagle, jak powiadomiono nas o wyjeździe, ciężarówki zatrzymały się przed bramą i kazano nam wracać. Popędzono nas z powrotem do cel. W więzieniu panował zupełny chaos. Zmęczony całym tym szaleństwem wspiąłem się na pryczę, owinąłem starym kocem i zacząłem zastanawiać nad wydarzeniami kończącego się dnia. Jakże chciałem wiedzieć, co dzieje się za murami.

Następnego dnia nadal obowiązywała ścisła izolacja. Nie wyszliśmy do pracy. Może się to wydać niewiarygodne, ale władze postanowiły nas rozerwać! Na dziedziniec wyniesiono ogromny ekran i odtwarzacz wideo. Rozpoczęła się projekcja filmów z Hongkongu. Przed telewizorem zasiadł tłum więźniów, ale ja nigdy nie lubiłem takich filmów.

Wieczorem usłyszałem przytłumione dudnienie silników ciężarówek i wyjrzałem przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje. Dziedziniec oświetlały reflektory, wozy zatrzymały się przed budynkami brygad numer jeden i dwa. Między kołami dostrzegłem jedynie stopy nowych więźniów, prowadzonych powoli do budynków. Pomyślałem sobie, że to muszą być demonstranci z Lhasy.

Nowi wznosili prowokujące okrzyki. Kiedy ciężarówki stanęły przed budynkiem brygady kobiecej, również stamtąd dało się słyszeć niepodległościowe hasła. Przypadliśmy do okien, pełni niepokoju. Nagle okrzyki przerodziły się w wycie. Strażnicy musieli wpaść do cel i zacząć bić więźniów. Teraz zewsząd dobiegały już wrzaski i brzęk tłuczonego szkła. Kiedy rano szedłem do latryny, na dziedzińcu leżały jeszcze odłamki szyb. Nowi więźniowie musieli stawić opór.

Następnego dnia kazano nam pozostać w celach. Przez okno obserwowałem strażników, którzy wynosili na dziedziniec biurka i krzesła. Za stołami zasiedli śledczy z notatnikami i ołówkami. Potem z cel wyprowadzono chłopców, tak młodych, że – jak mawiamy w Tybecie – nie umieli jeszcze sami wytrzeć sobie nosa. Z kobiecych baraków wyszły piękne jak lalki dziewczęta z lśniącymi włosami i kolorowymi wstążkami. Jedna szła przez plac z rękoma w kieszeniach, beztrosko, jak gdyby wybierała się do herbaciarni. Nie było w nich cienia strachu i lęku.

Ten widok, świadectwo nowego ducha oporu ludu Tybetu, tchnął we mnie nadzieję. Młodzi demonstranci byli żywym dowodem na to, że nawet koszmar rewolucji kulturalnej i trzy dekady indoktrynacji nie zdołały przekonać tybetańskiej młodzieży do polityki partii. Wprost przeciwnie, niepodległościowe nastroje wydawały się dziś szczególnie silne.

Później pytałem młodych więźniów, czy uczyli się w szkole chińskiego. Jeden z chłopców spojrzał na mnie z niedowierzaniem i zapytał pogardliwie, dlaczego miałby się uczyć języka naszych oprawców. Młodzi mnisi i mniszki mówili, że wolą wstępować do klasztorów niż chodzić do szkół i uczyć się czegokolwiek od Chińczyków.

Komuniści uznali powstanie tych młodych ludzi za odrzucenie partii. Wierzyli, że młodzież nie wie nic o feudalnej tyranii obszarników i przejmującej nędzy wyzyskiwanych mas. Partia zorganizowała więc sesje edukacyjne, by ci młodzi buntownicy dowiedzieli się czegoś o historii swego kraju. Niemniej nie przynosiły one planowanych rezultatów. Kiedy partyjni funkcjonariusze wyjaśniali, że nowe pokolenie powinno być wdzięczne za „złotą epokę”, w której może żyć, Tybetańczycy odpowiadali historiami o głodzeniu i biciu ich rodziców w czasach rewolucji kulturalnej. Władze mogły tylko próbować zrzucić odpowiedzialność na Bandę Czworga.

Ci chłopcy i dziewczęta przypomnieli mi o pierwszych latach, jakie spędziłem w więzieniu. Mieli takie same problemy. Brakowało im kubków, pościeli, talerzy i łyżek. Starsi więźniowie dzielili się z nimi swoim dobytkiem.

Ich bunt tchnął w nas wszystkich nowego ducha. W więzieniu czuło się atmosferę wspólnoty i oporu. Nawet kryminaliści wydawali się poruszeni taką odwagą – zaczęli chronić nowych więźniów i radzić im, jak zachowywać się podczas przesłuchań. Żaden z nich nie miał dwudziestu lat, wszyscy urodzili się w okupowanym kraju. Wychowywali się w cieniu czerwonego sztandaru, niemniej odrzucali komunizm, krzycząc Bo Rangdzen!, „Wolny Tybet!”.

Wszyscy staraliśmy się wspierać nowych demonstrantów. Ich przybycie i poglądy polityczne miały zbawienny wpływ na wielu młodocianych kryminalistów. Jeden z nich, Pemba, był tak poruszony, że przyszedł do mnie i powiedział, że chce walczyć o niepodległość Tybetu. Wyglądał na jakieś szesnaście lat; był przeraźliwie blady i chudy. Z początku obawiałem się, że może być prowokatorem. Władze często posługiwały się kryminalistami, zastawiając pułapki na więźniów politycznych. Pemba wydał mi się jednak inny. Codziennie wieczorem czekał na mnie na dziedzińcu. Był analfabetą, powiedziałem mu więc, że najpierw powinien nauczyć się czytać i pisać. Zacząłem go nawet uczyć, choć wciąż nie chciałem poruszać żadnych tematów politycznych, by te spotkania nie obróciły się przeciwko mnie. Życie dawno nauczyło nas ostrożności.

Pewnego dnia strażnik znalazł w latrynie nagryzmolony napis: Bo Rangdzen. Zbrodniczy slogan sfotografowano, a komendant ogłosił, że w więzieniu dopuszczono się poważnego kontrrewolucyjnego przestępstwa. Władze były zaniepokojone zuchwalstwem nowych więźniów i zdecydowane położyć mu kres. Zarządzono badanie charakteru pisma wszystkich więźniów, by znaleźć winnego. Wszystkim kazano też podać imiona więźniów, których tego dnia widzieli w latrynie.

Ktoś doniósł, że widział wychodzącego z toalety Pembę i zauważył, że ten miał pobrudzone kredą palce. Pemba został natychmiast aresztowany, zakuty w kajdany i wrzucony do izolatki – specjalnej celi, tak małej, że bez trudu można było w niej dotknąć wszystkich ścian, nie ruszając się z miejsca. Nie miała okien, pryczy ani maty, siedziało się w niej w zupełnej ciemności. Kiedy zobaczyłem, jak strażnicy prowadzą Pembę, w pierwszej chwili przestraszyłem się, że chcą go stracić.

W Tybecie ogłoszono stan wojenny; za najdrobniejsze wykroczenia wymierzano najsurowsze kary. Zaciekłość, z jaką Chińczycy potępiali demonstrantów, świadczyła, jak zwykle, o międzynarodowym poparciu dla sprawy Tybetu i, paradoksalnie, napawała nas nadzieją. Ostatnia fala protestów, a zwłaszcza demonstracje w Lhasie, rzeczywiście wzbudziły zainteresowanie na całym świecie.

Tyle że nie była to dobra wiadomość dla kogoś takiego jak Pemba. Ponieważ skazano go za pospolite przestępstwo i nigdy nie wykazywał żadnego zainteresowania polityką, władze uznały, że został podjudzony lub wręcz opłacony przez jednego z więźniów politycznych. Wkrótce dowiedziano się, że często mnie odwiedzał i że dałem mu jakieś książki. Teraz byłem już głównym podejrzanym. Potem dowiedziałem się, że przez wiele dni bito go i torturowano, ale nie chciał mnie obciążyć. Do końca utrzymywał, że działał zupełnie sam. Nigdy więcej go nie widziałem.

Po aresztowaniu Pemby sytuacja w więzieniu zrobiła się bardzo napięta, nie byłem więc wcale zdziwiony, gdy wezwano mnie do komendanta Orithridu. Nigdy nie ukrywałem swojej radości z demonstracji i otwarcie gratulowałem odwagi młodym więźniom politycznym. Nic dziwnego, że władze podejrzewały mnie o „wywieranie złego wpływu”. Zaprowadzono mnie do głównego biura.

– Musisz jechać – oświadczył oficer.

– Dokąd? – zapytałem.

– Nic ci nie powiedziano? – zapytał drugi oficer.

– Nie.

– Zostaniesz przeniesiony do Drapczi.

* * *

Drapczi! Więzienie numer jeden i mój dom w latach 1964-1975. Znowu spakowałem tobołek i wsiadłem do czekającego już dżipa. Kierowcą była kobieta, Tybetanka, która kiedyś prosiła, żebym nauczył jej córkę czytać.

– Co się stało? – wyszeptała, gdy nikt nie patrzył, ale w tej samej chwili do samochodu wskoczył wartownik i tybetański oficer z grubą teczką pod pachą. Wiedziałem, że to moje akta, pęczniejące od 1960 roku. Dżip ruszył wyboistą szosą, wzniecając tumany kurzu.

Dojechaliśmy w milczeniu do Drapczi, gdzie po przeszukaniu mego bagażu skierowano mnie do celi numer siedem. Wszystko tu było znajome: nagie ściany, starannie zwinięte tobołki na posłaniach, wspólny podest, na którym każdy musiał znaleźć sobie miejsce do spania. Więźniowie byli nadal w pracy, gdy wszedłem, na podeście leżał tylko jeden człowiek.

Wstał i przedstawił się jako Jesze. Nalał mi herbaty z termosu i zamieniliśmy kilka słów. Był mnichem, pochodził z Lokha na południe od Lhasy i cierpiał na gruźlicę. Powiedział, że w celi jest nas siedmiu.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i tybetański strażnik zaprowadził mnie do celi przesłuchań. Czekał tu na mnie jeden ze starych strażników, którego natychmiast poznałem. To był Paldzior – człowiek odpowiedzialny za śmierć mego przyjaciela i mentora, Lobsanga Łangczuka. Nazywaliśmy go kiedyś „lekką ręką”, gdyż bił nas przy każdej okazji. Był wysoki i palił papierosa za papierosem, miał pożółkłe od nikotyny palce i wodniste oczy. Siedział za stołem. Dwaj Chińczycy, którzy przeszukiwali mój bagaż, stali przy drzwiach.

Paldzior udawał, że czyta moje akta, ale gdy tylko wszedłem, rzucił teczkę na biurko i rzucił się ku mnie, krzycząc:

– Ty łajdaku!

Potem posypały się kolejne zniewagi.

Czułem, że wszystko może się wydarzyć. Ten pokój przypominał mi klasztorne ołtarze poświęcone Gniewnym Bóstwom. Na ścianie wisiał rząd pałek, na haku dyndało kilka par lśniących stalowych kajdanek. Paldzior cofnął się nagle, sięgnął po długą pałkę i podszedł do mnie, lekko nią potrząsając.

– Zamykaliśmy cię trzy razy, a ty nadal nie poddajesz się reformie – powiedział.

Zaczął wypytywać o przestępstwa, za które mnie skazano, choć musiał znać je z akt.

– Ile masz lat? – zapytał.

– Sześćdziesiąt.

– Nie, pięćdziesiąt dziewięć! – najwyraźniej szukał jakiegoś pretekstu.

– Urodziłem się w roku małpy, mam więc sześćdziesiąt lat.

Paldzior wrócił do swojej kolekcji pałek i zamienił tę długą na krótszą, trzydziestocentymetrową. Podłączył ją do gniazdka, żeby się naładowała. Zatrzeszczało i posypały się iskry.

– Dlaczego tu jesteś? – zapytał.

– Bo rozwieszałem w Lhasie plakaty mówiące o niepodległości Tybetu.

– I nadal chcesz rangdzen? – zapytał, ale nie czekał na moją odpowiedź.

Wyjął z gniazdka pałkę i zaczął mnie stukać swoją nową zabawką. Każde uderzenie wywoływało paroksyzm bólu. Kiedy się tym znudził, wcisnął mi pałkę w usta, wykrzykując przy tym obelżywe słowa. I jeszcze raz. Jak przez mgłę widziałem, że ociera czoło, podchodzi do ściany i zdejmuje z niej długą pałkę. Czułem się tak, jakby moje ciało rozpadało się na kawałki. Chiński strażnik pochylił się nade mną, włożył mi palce w usta i przesunął język, żebym się nim nie udusił. Drugi wybiegł z celi z obrzydzeniem.

Do tej pory pamiętam każdy wibrujący spazm bólu, który zaciskał się na mnie i wciągał niczym dziki wir. Straciłem przytomność, a gdy się ocknąłem, leżałem w kałuży moczu i wymiocin. Straciłem poczucie czasu. Miałem obrzękłe usta i nie mogłem poruszać żuchwą. Poczułem, że mam coś w ustach i walcząc z bólem, wyplułem to na podłogę. To były trzy zęby. Dopiero po kilku tygodniach mogłem jeść normalne pożywienie. W tym czasie wypadły mi też pozostałe zęby.

Zabrano mnie do celi. Jesze spojrzał na mnie i zapytał cichym głosem:

– Kto ci to zrobił?

– Paldzior – wybełkotałem, gdy układał mnie na pryczy.

* * *

W ciągu kilku ostatnich lat los obchodził się ze mną w miarę łaskawie, oszczędzając mi wieców kar i thamzingów. Więzienny reżim był łagodniejszy niż przed laty. Brutalność Paldziora spadła więc na mnie jak grom z jasnego nieba, przypominając o koszmarze rewolucji kulturalnej. Podejrzewałem, że za tym biciem stały władze, które chciały dać mi dobrą lekcję, rozdrażnione moją ostentacyjną radością z powodu narodzin nowej opozycji wobec chińskich rządów.

Usłyszałem znajomy stukot łańcuchów i głosy więźniów wracających z pracy do cel. Jeden z nich, krzepki dwudziestolatek, podbiegł do mnie i zapytał:

Kuszo-la, czy bardzo boli?

Nie mogłem odpowiedzieć, podniosłem więc tylko ręce do twarzy.

Lobsang Tenzin, bo tak się nazywał, brał udział w demonstracji w Lhasie 5 marca 1988 roku, podczas której wypadł z okna i zginął młody chiński policjant. Choć nie było żadnych dowodów przeciwko Lobsangowi, Chińczycy oskarżyli go o morderstwo. Ścigani przez policję demonstranci wbiegli do położonego obok Dżokhangu budynku i w trakcie szarpaniny pechowy policjant wypadł z okna. Lobsanga aresztowano i skazano na karę śmierci, której wykonanie zawieszono na dwa lata. W październiku 1990 roku, kiedy przeniesiono mnie do Drapczi, te dwa lata miały się ku końcowi. Lobsang nie okazywał jednak cienia strachu. Przeciwnie, emanował pogodą i energią.

W Drapczi była specjalna brygada dla więźniów politycznych, dzieliłem więc celę z pokrewnymi duszami. Każdy z moich sześciu towarzyszy brał udział w demonstracji lub pisał i rozlepiał plakaty niepodległościowe. Miałem zatem coś na osłodę bólu. Poruszanie ustami sprawiało mi ogromne trudności. Kucharz naszej brygady, były mnich, przyniósł mi roztopione masło i kazał je wypić. Tybetańczycy przypisują masłu niemal cudowne właściwości lecznicze. Rozgrzało mnie i pomogło uspokoić żołądek.

Moją prośbę o kontakt z lekarzem odrzucono i następnego dnia wysłano mnie do pracy w kuchni. To był dobry przydział. Siedzieliśmy wokół sterty warzyw, oddzielając zgniłe liści i korzenie od części jadalnych, które wrzucaliśmy do kotła. Wszyscy pytali, kto mnie pobił, i słysząc imię Paldziora potrząsali tylko głowami.

Więźniowie polityczni należeli w Drapczi do brygady numer pięć, która dzieliła się na osiem cuków; ja znalazłem się w siódmym. Natychmiast polubiłem moich współtowarzyszy. Najstarszy miał siedemdziesiąt pięć lat, był mnichem i nazywał się Hor Lharken. Najmłodszy, Sonam Topgjal, utalentowany malarz, który rysował portrety więźniów, nie mógł mieć jeszcze osiemnastu lat. Dała, inny młody więzień, zawiesił w swojej wiosce plakat, w którym oskarżał Chińczyków o kolonializm. Lobsang Kalsang, młody mnich z Drepungu, należał do organizatorów pierwszej demonstracji z 27 września 1987 roku. Z Julu Dała Ceringiem, Lobsangiem Tenzinem i mną było nas, jak już wspominałem, siedmiu.

Towarzystwo tych dzielnych, podobnie myślących ludzi było dla mnie ogromnym przeżyciem. W celi panował radosny nastrój, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Dawniej więźniowie żyli w ciągłym strachu przed denuncjacją i obawiali się swoich sąsiadów, nowe pokolenie więźniów politycznych nie dawało się zastraszyć i nie zamierzało potulnie milczeć.

Nasza cela była sercem brygady. Jeden z więźniów przemycił do Drapczi mały radioodbiornik i każdego wieczora Lobsang Dordże słuchał chińskojęzycznych audycji radia BBC, a Ngałang Lobsang, który znał trochę angielski, wiadomości „Serwisu Światowego”. W ten sposób docierały do nas informacje o zagranicznych podróżach Dalajlamy.

Mieliśmy też już swoje sposoby na przekazywanie wiadomości z więzienia. Pisaliśmy raporty o panujących tu warunkach i zbieraliśmy listy więźniów. Ponieważ z reguły ludzie nie wiedzieli, kto tak naprawdę został aresztowany, informacje tego rodzaju były niezwykle ważne, zwłaszcza dla rodzin zatrzymanych. Później listy te wywożono z Tybetu i przekazywano organizacjom zajmującym się prawami człowieka. Zdumieni turyści szybko chowali do kieszeni skrawki papieru, które zupełnie obcy ludzie podawali im na ulicach z prośbą o przekazanie Organizacji Narodów Zjednoczonych i rządowi ich kraju.

To w Drapczi poznałem Julu Dała Ceringa, łagodnego, rozważnego człowieka, który potrafił słuchać jak nikt inny. Julu, jeden z najbardziej znanych inkarnowanych lamów klasztoru Ganden, siedział w więzieniu od 1960 do 1979 roku. Drugi raz aresztowano go w 1987 roku. Pierwszy raz usłyszałem o nim w chińskich wiadomościach telewizyjnych, ale teraz – z pewnym zakłopotaniem – sam opowiedział mi swoją historię. Poszedł na kolację do znajomego i spotkał tam mnicha, który w 1959 roku uciekł z Tybetu, a następnie osiedlił się we Włoszech. Teraz przyjechał do Tybetu w towarzystwie pewnego Włocha. Julu usiadł z nimi do stołu i w trakcie rozmowy wspomniał, że problemy Tybetu może rozwiązać tylko odzyskanie niepodległości.

Wiadomość o tej konwersacji dotarła jakoś do Biura Bezpieczeństwa Publicznego, które natychmiast aresztowało Julu i jego gospodarza, Thuptena Ceringa, za „rozpowszechnianie kontrrewolucyjnej propagandy”. Zwykła rozmowa urosła do rozmiarów międzynarodowego spisku! Według bezpieki, celem owego „zgromadzenia” było „zyskanie pomocy państw trzecich”.

Wkrótce po skazaniu Julu mnisi Gandenu zorganizowali w Lhasie demonstrację, domagając się jego zwolnienia. To właśnie ich protest przerodził się w rozruchy, które zmusiły Chińczyków do ogłoszenia stanu wojennego w Tybecie.

Każdy więzień celi numer siedem przeszedł własną gehennę tortur i bólu, nie traciliśmy jednak ducha. Chińczycy dokonywali nadal masowych aresztowań i wkrótce w Drapczi zaroiło się od setek więźniów politycznych – głównie młodych mnichów. Chińczycy nazywali ich „psami Dalajlamy” i choć miało to być obraźliwe, nosili ten „tytuł” z dumą, gdyż dla nas Jego Świątobliwość był symbolem wolności.

Nie zważając na bicie, organizowaliśmy kolejne protesty w więzieniu. Powtarzaliśmy nowym więźniom, że nie mogą pozwolić, by strażnicy zobaczyli w ich oczach lęk, bo to właśnie strach daje im władzę i siłę. Trzydzieści lat więzienia nauczyło mnie nie błagać o litość, gdyż w zamian nigdy nie obdarzają łaską.

Zimą 1990 roku utarczki między władzami i więźniami politycznymi przerodziły się w otwarty konflikt. Pamiętam, że zima ta była wyjątkowo mroźna; na szczęście nie pracowałem na zewnątrz, lecz w wilgotnych, kalustrofobicznych cieplarniach. Sadzonki i drzewa spryskiwano środkami owadobójczymi, których nieznośny smród towarzyszył nam przez cały czas.

15 grudnia zorganizowaliśmy pierwszą demonstrację w historii więzienia Drapczi. Popchnął nas do niej los najmłodszego chyba wówczas więźnia politycznego, chłopca imieniem Lhakpa Cering, który został skazany na trzy lata więzienia za utworzenie grupy proniepodległościowej „Singi Cogpa” (Śnieżny Lew) w lhaskiej szkole średniej numer jeden. Wszyscy bardzo lubili Lhakpę, a Lobsang Tenzin traktował go jak młodszego brata.

Lhakpa został ciężko pobity w areszcie Guca, gdzie przewieziono go po zatrzymaniu. Po przeniesieniu do Drapczi pobił go Pema Rigzin, strażnik, którego imię było dla nas synonimem okrucieństwa i bestialstwa. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to bicie musiało spowodować jakieś obrażenia wewnętrzne. Lhakpa miał trudności z chodzeniem; nie mógł się też wyprostować, jakby był starcem, a nie dzieckiem. Pamiętam, że ciągle skarżył się na ból brzucha. Daliśmy mu tybetańskie lekarstwa, a Lobsang kazał zgłosić się na izbę chorych.

Lekarze odsyłali go jednak za każdym razem i wreszcie oskarżyli o symulowanie choroby. Pewnej nocy obudziły nas jęki z sąsiedniej celi. Ktoś zaczął krzyczeć:

– Lhakpa! Lhakpa!

Wołano coraz głośniej, ale nie pojawił się żaden strażnik. Już po chwili wszystkie cele skandowały jeden okrzyk:

Nga-co mi szi-gi-du! – „Nasi ludzie umierają!”.

Ktoś zawołał, że idą strażnicy, i okrzyki nagle się urwały. Poznałem głos duizhanga, brygadiera, wykrzykującego obelżywe groźby.

– Gdzie jest chory więzień? – zapytał wreszcie.

– Cela numer osiem! – odkrzyknęli więźniowie.

Lhakpę zabrano na izbę chorych. Brygadier straszył, że rozprawi się z nami następnego dnia. I rzeczywiście, rano wyprowadzono nas na dziedziniec. Otoczyli nas strażnicy z karabinami i długimi elektrycznymi pałkami. Duizhang chciał wiedzieć, co znaczył ten „nocny koncert”.

Nikt nie zwracał na niego uwagi, bo przez główną bramę wyjeżdżał właśnie trójkołowy więzienny ambulans. Domyślaliśmy się, że zabiera Lhakpę do szpitala.

Wieczorem dowiedzieliśmy się, że trafił do lhaskiego szpitala policyjnego. Informacji tej dostarczył nam sam Lhakpa, którego przywieziono z powrotem do więzienia. Lekarze nie stwierdzili żadnych poważnych obrażeń. W nocy stan chłopca pogorszył się i pod nasze cele znów podjechała trójkołówka. Lhakpa zmarł w drodze do szpitala.

Dowiedzieliśmy się o tym rano, po śniadaniu, od więźnia kryminalnego, który pracował w izbie chorych. Przyszedł do naszej brygady i powiedział, co się stało. Lobsang stał jak skamieniały, po policzkach płynęły mu łzy. Patrzyliśmy na siebie, zastanawiając się, co robić.

Po chwili wszyscy więźniowie polityczni wiedzieli już o śmierci Lhakpy. Nikt tego nie planował i ciągle nie jestem pewny, jak do tego doszło, ale w Drapczi miało zaraz wydarzyć się coś, czego nie widziały jeszcze Chiny i Tybet. Kiedy myślę o tym dzisiaj, nie mam pojęcia, jak się na to odważyliśmy.

Lobsang Tenzin zdjął z materaca swoje białe prześcieradło i przedarł je na pół. Na jednej części pięknie wykaligrafował „Oddajemy cześć pamięci Lhakpy Ceringa”, na drugiej: „Żądamy lepszych warunków dla więźniów politycznych”. A potem ponieśliśmy je jak sztandary na dziedziniec.

Wiadomość o demonstracji zorganizowanej przez cuk numer siedem rozchodziła się lotem błyskawicy. W celi było nas wówczas dziesięciu i nic nie mogło nas powstrzymać. Pochód otwierali Lobsang Tenzin i Pema z pierwszym transparentem. Za nimi szli Kalsang Cering i Gaden Gjathar z drugim. Kiedy wchodziliśmy na główny dziedziniec, w czterech kolumnach szła już za nami cała brygada. Przez wszystkie te lata, jakie przyszło mi spędzić w więzieniu, nigdy nie widziałem protestu na taką skalę. Upajaliśmy się własną śmiałością i odwagą.

W naszej brygadzie było ponad stu pięćdziesięciu więźniów i wszyscy, z wyjątkiem jednego, którego wyrok kończył się za kilka dni, przyłączyli się do demonstracji. Szliśmy jak żołnierze, w kolumnach tak równych, jakbyśmy ćwiczyli ich formowanie podczas tygodni musztry. Stanęliśmy przed budynkiem głównego biura, które dzieliło od naszych cel jakieś sto metrów. Te metry wydawały się nam teraz całymi kilometrami – takiej odwagi potrzebowaliśmy na ich pokonanie.

Półtorej godziny między śniadaniem a wyjściem do pracy pozostawiano z reguły więźniom i strażnicy nie zwracali na nas wówczas większej uwagi. Nikt więc nie zauważył naszych krótkich przygotowań, nikt też nie obserwował naszego przemarszu przez dziedziniec. Przed biurami stał tylko jeden młody chiński wartownik. Oblał się potem i sprawiał wrażenie śmiertelnie przerażonego. Zatrzymaliśmy się o kilka kroków od niego.

– Czy to prawda, że Lhakpa Cering nie żyje? – zapytał po chińsku Lobsang Tenzin.

Strażnik musiał przytaknąć, choć nie zrozumiałem całej rozmowy. Następnie odwrócił się na pięcie i wbiegł do budynku, zatrzaskując za sobą drzwi. Nadal nie było widać żadnych żołnierzy. Staliśmy na otwartym dziedzińcu, była połowa grudnia, ale nie czułem chłodu. Podniecenie dodawało nam skrzydeł. Nagle otworzyła się mała furtka i w jednej chwili zostaliśmy otoczeni przez oddział żołnierzy. Jedni mieli w rękach karabiny, inni długie pałki elektryczne. Na przeciwległym murze ustawiano pospiesznie karabin maszynowy.

Stałem obok młodego mnicha imieniem Bagdro, którego skazano na trzy lata więzienia za współudział w zabójstwie policjanta w marcu 1988 roku. Bagdro był w śledztwie okrutnie torturowany i nigdy nie doszedł do siebie. Teraz poderwał się nagle, krzycząc i grożąc pięścią strażnikom. Robiło się groźnie, władze mogły tylko czekać na taką prowokację. Starsi więźniowie chwycili jednak Bagdro i mocno przytrzymali.

Yuanzhang, komendant więzienia Drapczi, podszedł do nas powoli, zapinając guziki długiego wełnianego płaszcza. Towarzyszył mu chiński lekarz, który prowadził izbę chorych, i kezhang, dyrektor, jeden z najwyższych urzędników tybetańskich.

Gan szen ma?, „Co tu robicie?” – krzyknął komendant.

Lobsang Tenzin powiedział mu coś po chińsku.

– Zeszłej nocy zmarł więzień – powiedział kezhang. – Jak się nazywał?

– Lhakpa! Lhakpa! – odkrzyknęliśmy chórem.

– Kto jest waszym przywódcą? – zapytał kezhang.

Odpowiedzieliśmy, że nie mamy przywódcy.

Tybetański dyrektor podszedł do nas spokojnie i poprosił o przedstawienie naszych pretensji. Lobsang Tenzin opowiedział o losie Lhakpy, szczegółowo opisując pobicie przez niesławnego Pemę Rigzina. Następnie zażądał przeprowadzenia dochodzenia w sprawie śmierci Lhakpy i ukarania wszystkich strażników i lekarzy, którzy ponosili za nią odpowiedzialność. Inny więzień domagał się przeprowadzenia sekcji, przy której byłby obecny jeden z więźniów. Mówili wszyscy więźniowie z czoła kolumny. Bez przerwy wracało imię Pema Rigzina, na którego skarżył się niemal każdy.

Kiedy przyszła moja kolej, zauważyłem, że jeden ze strażników szepce coś kezhangowi. Starszych więźniów uważano za „uciążliwych” i traktowano z lekceważeniem. Mówiłem o Lhakpie, podkreślając, że udawanie, iż chłopiec zmarł z przyczyn naturalnych, nie ma żadnego sensu. Wszyscy bowiem wiedzieliśmy, że przyczyną zgonu było bicie i zaniedbanie. Dyrektor zaczął okazywać oznaki zniecierpliwienia, chiński lekarz wyglądał na przestraszonego. Potem opowiedziałem, jak powitał mnie w Drapczi Paldzior. Jego imię też pojawiało się niemal we wszystkich oskarżeniach.

Kezhang był sprytny. Wiedział, że może liczyć na rozładowanie sytuacji, jeśli pozwoli się nam wygadać. Więźniowie szybko się uspokoili. Gniew ustąpił poczuciu satysfakcji, że pierwszy raz pozwolono nam swobodnie mówić. Dyrektor obiecał, że sprawa Lhakpy zostanie dokładnie zbadana, a wszyscy winni zaniedbań – surowo ukarani. Podkreślił, że rozpatrzy również nasze skargi na bicie i tortury.

Poczuliśmy się znacznie lepiej, osiągnąwszy nasz cel. Tybetańscy strażnicy podeszli do starszych więźniów, prosząc o rozejście się do cel.

Słońce stało już wysoko na niebie, zrobiło się ciepło. Wróciliśmy do cel. Ponieważ to nasz cuk rozpoczął protest, chwilowe poczucie euforii szybko zniknęło pod naporem myśli o nieuchronnie zbliżających się konsekwencjach.

Lobsang Tenzin odpiął znaczek z podobizną Dalajlamy, który wyjął z ukrycia przed wyjściem na dziedziniec. Dwa lata zawieszenia wykonania wyroku właśnie się kończyły i po dzisiejszym incydencie mógł być już pewny, że zostanie stracony.

– Nie zostało mi wiele życia – powiedział, podając mi znaczek, który nosił z taką dumą.

Wszyscy spuściliśmy oczy. Głuchą ciszę zakłócał tylko stukot kajdan Lobsanga.

* * *

Przez kilka dni władze postępowały tak, jakby nic się nie stało. Byliśmy wściekli, że nikt nie wspomina nawet o autopsji czy ukaraniu Pema Rigzina i innych, niemniej zachowanie strażników i lekarzy uległo wyraźnej zmianie. Wydawało się nam, że zaczęli odnosić się do nas z szacunkiem.

Dzień, w którym zorganizowaliśmy demonstrację, był dniem odwiedzin dla więźniów kryminalnych. To właśnie ich goście sprawili, że wiadomość o naszym proteście przedostała się za mury. Reakcja miasta była cudowna. Przez cały tydzień krewni przynosili nam ogromne ilości jedzenia, które dawali im ludzie, by więźniowie polityczni „nie przymierali głodem”. Kiedy tylko zorientowały się w tym władze, nałożono limity i odtąd więźniowie polityczni mogli otrzymywać tylko ściśle określone ilości żywności.

Cztery czy pięć dni później wszystkich więźniów wezwano na dziedziniec. Urzędnik odczytał listę imion i podzielono nas na dziesięcio-piętnastoosobowe grupki. Znalazłem się w pierwszej, wraz z Lobsangiem Tenzinem i Julu. Kazano nam też zmienić cele – moja grupa trafiła do cuku numer jeden. Nie miało to wielkiego znaczenia, nadal byłem przecież z przyjaciółmi. Julu został mianowany zuzhangiem, starszym celi. Dawniej powierzano te funkcje tylko osobom o „czystej karcie politycznej”, teraz władze wolały wyznaczyć kogoś, kto rzeczywiście miał wpływ na innych więźniów.

Wkrótce zaczęto wzywać nas na przesłuchania. Wiedząc, że jesteśmy zdeterminowani, postanowiono przesłuchiwać nas pojedynczo. Przyszli po mnie, gdy drzemałem podczas południowej przerwy. Mój śledczy, Tybetańczyk imieniem Dziampa Kalsang, zadawał łatwe do przewidzenia pytania: Dlaczego demonstrowaliśmy i kto wpadł na ten pomysł?

Opowiedziałem więc ponownie o śmierci Lhakpy i moich własnych przeżyciach. Otworzyłem usta, żeby pokazać ciągle nabrzmiałe dziąsła i język.

– Jesteś wyszczekany jak na staruszka – skwitował Kalsang. – Znam ten typ.

Wiedziałem, co ma na myśli – uznał, że jestem „niereformowalny”, a więc mówić do mnie warto tylko siłą.

Wykorzystywałem każdą okazję do poskarżenia się na Paldziora. O moich publicznych oskarżeniach wiedzieli wszyscy więźniowie, strażnicy i urzędnicy – musiały więc one stanowić pewien problem dla tego podłego człowieka. Wieczorem, gdy potajemnie odprawiałem w celi rytuał buddyjski, drzwi uchyliły się cicho i kątem oka dostrzegłem głowę Paldziora. Obserwował mnie.

Władze nie spełniły żadnej z danych nam obietnic. Miesiąc po naszej demonstracji ogłoszono, że przyczyną śmierci Lhakpy było zapalenie wyrostka. Ani Pema Rigzin, ani Paldzior nie zostali ukarani za znęcanie się nad więźniami. Z tego, co wiem, obaj nadal pracują w Drapczi.

Dziś doskonale rozumiem, dlaczego większość strażników nie obawia się żadnej kary. Z reguły są spokrewnieni z wyższymi urzędnikami, nadzorującymi system penitencjarny. Żona Paldziora była córką shuji Pasanga, oficera politycznego Drapczi i najwyższego przedstawiciela partii w więzieniu. Jego szwagier, Phuncog, wysoki oficer, odpowiadał za sądownictwo. Paldzior nie musiał się więc niczego bać.

Następnie władze ogłosiły, że nasze wyroki zostaną podniesione o pięć lub sześć lat. Spowodowało to ogromne wzburzenie, w celach mówiono otwarcie o kolejnym proteście. Zdając sobie sprawę z rosnącego zagrożenia, władze szybko wycofały się z tego pomysłu.

* * *

Wiosną 1991 roku dowiedzieliśmy się, że więzienie Drapczi odwiedzi delegacja zagraniczna. Nagła poprawa warunków wskazywała, że ich przyjazd jest kwestią dni. W kwietniu w kuchni pojawiły się warzywa i owoce. W naszych miskach znajdowaliśmy nawet kawałki mięsa i tłuszczu. Kryminalni przez tydzień dekorowali budynki więzienia. Odmalowano wszystkie budynki i wydano nam nowe uniformy.

Nasza cela znów tętniła życiem. Lobsang Tenzin powiedział, że za wszelką cenę musimy nawiązać kontakt z delegatami. Postanowiliśmy napisać petycję, opisać warunki, w jakich żyjemy na co dzień, i narzędzia tortur. Chcieliśmy też opowiedzieć światu o śmierci Lhakpy. Lobsang miał napisać pierwszy szkic.

Największym problemem było ukrycie całego przedsięwzięcia przed jednym z więźniów naszej celi, Horem Lharkenem. Nie dlatego, że był informatorem – po prostu nie umiał nad sobą panować. Obawialiśmy się, że nie zdoła utrzymać języka za zębami. Ponieważ był analfabetą, zaczęliśmy porozumiewać się na piśmie. Wszyscy wypisaliśmy rzeczy, które naszym zdaniem powinny znaleźć się w petycji, i już wkrótce Lobsang przedstawił nam jej projekt. Nie znalazły się w nim skargi na wyżywienie i panujące w więzieniu warunki – liczyła się śmierć Lhakpy i sposób traktowania więźniów politycznych.

Sporządziliśmy listę więźniów, którzy byli torturowani. Opisaliśmy los grupy mniszek z więzienia Guca, które zgwałcono – jeśli można to tak nazwać – elektrycznymi pałkami. Petycję kończył apel do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Teraz pojawiło się najważniejsze pytanie: Jak przekazać ten dokument zagranicznym gościom?

Sądziliśmy, że delegaci zostaną zaprowadzeni do części dla kryminalnych i, być może, na izbę chorych. Lobsang Tenzin powiedział, że znajdzie jakiś sposób. Dodał, że ma już wyrok śmierci, więc władze nie mogą zrobić mu nic więcej. Znając dobrze Lobsanga i jego pomysłowość, postanowiliśmy zgodzić się na tę propozycję.

Pewnego dnia, gdy wróciliśmy z pracy na obiad, jeden z kryminalnych powiedział nam, że delegaci są już w więzieniu. Później dowiedziałem się, że gościem władz był James Lilley, ambasador Stanów Zjednoczonych w Chinach. Tego dnia naszej brygady pilnował stary, spokojny Tybetańczyk. Lobsang poprosił go o zezwolenie na odwiedzenie izby chorych, mówiąc, że dwóch chińskich więźniów potrzebuje pomocy lekarza. Strażnik dał im zgodę. Kiedy mieli już wychodzić, o widzenie z lekarzem poprosił jeszcze Tenpa Łangdrak. Otworzono dla nich bramę, prowadzącą na główny dziedziniec.

Wszyscy szli przez dziedziniec w stronę izby chorych, gdy z głównego budynku wyszła grupa delegatów. Naszych towarzyszy natychmiast wepchnięto do pobliskiej kuchni. Goście i towarzyszący im chińscy dziennikarze spacerowali chwilę po placu, a potem przystanęli w pobliżu kuchni. James Lilley poprosił o spotkanie z Julu Dała Ceringiem, o którym wiele pisano w światowej prasie. Amnesty International „adoptowała” go jako więźnia sumienia. Strażnicy przyprowadzili Julu i przez chwilę rozmawiał on z Lilleyem przez tłumacza.

To przypadkowe spotkanie dawało Lobsangowi szansę na wręczenie petycji. Musiał tylko wyjść z kuchni i podejść do delegatów. Tenpa Łangdrak złapał go jednak za rękę, mówiąc, że to on chce przekazać dokument. Lobsang odmówił.

– Nie ufasz mi? – zapytał Tenpa.

Lobsang zaczął się wahać. Nie chciał urazić Tenpy. I tak Tenpa, dość niezdarny i porywczy człowiek, wypadł z kuchni, rzucił się ku Lilleyowi i wsunął mu w rękę petycję. Ambasador zamarł, zupełnie zaskoczony, i w tej samej chwili naszą kartkę wyrwała mu stojąca obok młoda Chinka.

Pracowałem w cieplarni, ale nie mogłem myśleć o niczym prócz petycji. Byłem przekonany, że Lobsang znajdzie sposób na jej wręczenie, kiedy jednak wróciłem do celi, zastałem go siedzącego ze zwieszoną głową na pryczy.

– Nie udało się – powiedział.

W pierwszej chwili byłem zrozpaczony, ale gdy opowiedział mi o wszystkim ze szczegółami, uspokoiłem się nieco. Ważny zagraniczny gość widział całe zajście i z pewnością będzie domagał się wyjaśnień. Byłem przekonany, że nie zrobiliśmy tego wszystkiego na darmo. Inni jednak bali się tego, że nasza petycja dostała się w ręce Chińczyków. Lobsang Tenzin stwierdził spokojnie, że władze zidentyfikują jego charakter pisma, a on powie im, że działał sam.

Tenpa Łangdrak był zrozpaczony. Staraliśmy się go pocieszać, ale bezskutecznie. Atmosfera w celi stała się jeszcze gorsza, kiedy Hor zorientował się, że zaplanowaliśmy wszystko bez niego. Pocieszaliśmy się myślą o spotkania Julu Dała Ceringa z Jamesem Lilleyem.

Chińczycy wpadli w furię. Skompromitowaliśmy ich na oczach ważnego gościa. Choć przez kilka dni nikt nie wspomniał o całym zajściu, byliśmy pewni, że zostaniemy ukarani z całą surowością. Podejrzewałem, że komendant czeka na instrukcje od przełożonych albo że Lilley jest nadal w Lhasie. Lobsang spodziewał się egzekucji, ale czekał na śmierć ze spokojem. Niczego nie żałował. My jednak nie mogliśmy pogodzić się z myślą o jego utracie.

Dziś wiem, że James Lilley poprosił władze chińskie o zawieszenie wyroku Lobsanga Tenzina, ale wówczas przeżywaliśmy bardzo ciężkie chwile.

Kiedy pracowałem z Tenpą Łangdrakiem przy małym kanałku nawadniającym cieplarnię, zapytałem, czy jest przygotowany na przesłuchanie. Odpowiedział, że nic się nie stanie. Jego pewność siebie zaskoczyła mnie, gdyż nie ulegało wątpliwości, że władze nie zapomną ot tak o całym zajściu. I rzeczywiście, wkrótce po naszej rozmowie przyszedł po niego strażnik.

W południe odłożyliśmy narzędzia i wróciliśmy do cel na posiłek. Po drodze umyłem na dziedzińcu ręce i twarz. W drzwiach stała grupka więźniów. Milczeli. Tam gdzie rano leżały posłania Lobsanga Tenzina i Tenpy Łangdraka, połyskiwał nagi beton. Ktoś podszedł do nas i powiedział, że drzwi do dzin bi, czyli izolatki, są zamknięte i że podobno wprowadzano tam jakichś więźniów.

Czuliśmy się bezradni. Jak mogliśmy ulżyć im w cierpieniu? Przekupiliśmy strażnika, by przynosił im dodatkowe racje żywności, a Julu i Ngałang Phulczung poszli do komendantury domagać się natychmiastowego zwolnienia naszych towarzyszy. Oczywiście, bez rezultatu. W więzieniu znów zapanował ponury nastrój. Wszystkie nasze wysiłki, których celem było zmuszenie władz do dokonania zmian, spełzły na niczym. Młodzi więźniowie polityczni zdawali się oczekiwać, że to my, starsi, powiemy im, co mają robić. Niektórzy mówili otwarcie o podjęciu strajku głodowego.

– Czy tak po prostu zostawimy naszych w dzin bi? – pytali mnie.

Nie wiedziałem, co mam im odpowiedzieć.

W naszej celi odpoczywało trzech najstarszych więźniów, wśród nich Julu, który jako inkarnowany lama otoczony był wyjątkowym szacunkiem. Powiedziałem im, że młodsi więźniowie czekają na ich radę. Wspomniałem o rozmowach o strajku głodowym, dodając, że jeśli starsi dadzą znak, młodzi z pewnością podejmą protest.

– Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności – powiedział Julu.

Wiedział, że jakiekolwiek wystąpienie więźniów będzie miało bardzo poważne konsekwencje.

Lobsang Tenzin i Tenpa Łangdrak spędzili w izolatce niemal trzy tygodnie. Tenpa ogłosił najpierw strajk głodowy, ale gdy osłabł, zgodził się przyjmować pożywienie. Byłem pewny, że Lobsang daje sobie radę. Mimo swego wieku był bardzo twardy, a że żył w cieniu śmierci, nic nie budziło w nim lęku.

Pewnego ranka pod koniec kwietnia 1991 roku ktoś szepnął mi, że drzwi do dzin bi są otwarte. W pierwszej chwili pomyślałem, że nasi towarzysze zostali zwolnieni, i po pracy biegłem do celi z nadzieją, iż zaraz ich zobaczę. Ale w celi nie było ani więźniów, ani ich posłań. Następnego ranka władze wezwały dwóch innych politycznych; ich pościel również zniknęła. Byliśmy zdezorientowani.

Przyłączyłem się do grupy młodych więźniów, stojących przed drzwiami biura naszej brygady. Rozgorączkowani i napięci, zasypywali strażników gradem pytań:

– Gdzie są nasi? Gdzie są nasi towarzysze?

Strażnicy kazali im się rozejść, ale nikt nie drgnął.

– To nie wasza sprawa! – odkrzyknął wreszcie któryś.

– Gdzie są nasi? – nie zamierzali ustąpić więźniowie.

Trwało to przez kilka minut; nasza grupka rosła w oczach – wszyscy wykrzykiwali to samo pytanie. Strażnicy wpadli w popłoch i schowali się w biurze, by wezwać pomoc.

Przed budnkiem stali już wszyscy więźniowie polityczni. Tłum czekał w milczeniu na odpowiedź. Nagle otworzyła się brama i na dziedziniec wbiegli chińscy żołnierze z karabinami w rękach. Po chwili podeszło do nas dwoje przedstawicieli partii w Drapczi, kobieta imieniem Pasang i wysoki chiński oficer. Osłaniali ich żołnierze.

– Co tu się dzieje? – zapytała Pasang.

– Gdzie są nasi ludzie?! – odkrzyknęliśmy.

Odpowiedziało nam milczenie. Dwóch oficerów wyjęło pistolety. Jeden skinął bronią, każąc nam usiąść w kurzu dziedzińca. Wysoki Chińczyk zaczął coś wykrzykiwać, grożąc nam pistoletem. Nie rozumiałem, co mówi, ale siedzący przed nami więźniowie zaczęli wstawać. Poderwałem się więc i ja. W tej samej chwili, bez żadnego ostrzeżenia, Chińczyk uderzył pistoletem w twarz młodego mnicha, Ngałanga Rigzina. Broń upadła na ziemię.

Dopiero później zrozumiałem, co się wydarzyło. Wszyscy zaczęliśmy wstawać w chwili, gdy Chińczyk wrzeszczał, że zastrzeli każdego, kto odważy się wstać i mówić. A my zrobiliśmy to jednocześnie – stanęliśmy wszyscy w tumanach kurzu, jakby łączyła nas jakaś niewidzialna więź.

W tej samej chwili ruszyli strażnicy; jedni mieli w rękach karabiny z bagnetami, inni długie pałki elektryczne. Mieliśmy wrażenie, że ich celem są młodzi więźniowie. Chłopiec imieniem Phurbu, który stał w pierwszym szeregu, zerwał się do ucieczki, ale żołnierz wbił mu bagnet w tył głowy. Phurbu upadł, trysnęła krew. Zrobiło mi się mdło. Ktoś uderzył mnie w plecy kolbą karabinu. Nie mogłem zaczerpnąć oddechu.

Więźniowie pierzchali przed chińskimi żołnierzami. Starsi tybetańscy strażnicy próbowali interweniować, stając między nami i żołnierzami. Jeden błagał, żebyśmy wracali do cel i nie wychodzili.

– Proście o litość – szeptał rozpaczliwie. – Inaczej wszystkich was zabiją.

Większości więźniów udało się uciec do cel, ale na ziemi zostało wielu młodych, kopanych i bitych przez żołnierzy.

– Mordują! Mordują! – zaczęliśmy skandować, nikt jednak nie zwracał na to uwagi.

Żołnierze wpadali nawet do cel i wywlekali z nich młodszych więźniów. Byłem przerażony. Pomyślałem, że zaraz wszystkich nas zabiją. Potem zauważyłem nadjeżdżające dżipy. Padły jakieś komendy i żołnierze zaczęli się cofać.

Powlokłem się do celi. Plecy, ramiona i nogi bolały mnie od uderzeń kolb. Do bramy podjechał samochód, z którego wyrzucono worki pełne kajdanek i łańcuchów. Strażnicy zaczęli wyciągać z cel pojedynczych więźniów. Najwyraźniej chodziło im tylko o młodych.

Pierwszego wywleczono Ngałanga Phulczoga, który dostał dziewiętnaście lat za zorganizowanie pierwszej demonstracji w 1987 roku. Sprawiał wrażenie wycieńczonego, ubranie wisiało na nim w strzępach. To właśnie on najgłośniej domagał się wyjaśnień w sprawie Lobsanga i Tenpy. Strażnicy skuli mu ręce i nogi i zaprowadzili na przesłuchanie. Przed drzwiami celi przesłuchań, w której zniknął Ngałang, pojawiły się dwie lekarki z apteczką i metalową tacą ze strzykawkami. Zamknąłem oczy i zacząłem powtarzać Om mani padme hum, mantrę Buddy Współczucia.

Dwadzieścia minut później wyprowadzono czy raczej wyniesiono Ngałanga. Wyglądał jak zepsuta lalka, miał straszliwie opuchniętą, obcą twarz. Wrzucono go do dzin bi. Młodszych więźniów wyprowadzano jednego po drugim, zakuwano w kajdany, zabierano na przesłuchanie, bito i zamykano w izolatce. Wkrótce zabrakło cel. Część zostawiono więc po prostu na dworze.

Władze uznały, że jedynym lekarstwem na nasze bunty jest brutalna przemoc. Strażnicy zaczęli bić za najdrobniejsze wykroczenia. Ale więźniowie nie zamierzali się ugiąć. Mówili teraz otwarcie, że wolą zginąć niż podporządkować się Chińczykom. Rozpoczęła się wojna woli i charakterów. Tych, którzy decydują się na użycie brutalnej siły, nic nie boli tak, jak lekceważenie ze strony ofiary. Ciało ludzkie może znieść niewyobrażalny ból i przetrwać. Goją się nawet najgorsze rany. Kiedy jednak złamią ci ducha, rozpada się wszystko. Nie pozwalaliśmy więc sobie na rozpacz i zniechęcenie. Czerpaliśmy siły z przekonania i wiary, że walczymy o sprawiedliwość i wolność naszej ojczyzny.