Nadawana w najlepszym czasie reklama „Podróży do Tybetu” ryczy: „stawiamy na wycieczki do zachodnich prowincji i kulturę Dachu Świata”. Po obejrzeniu ostatniego odcinka zemdliło mnie jednak tak, jakbym połknęła muchę. Tym razem tybetański „przewodnik” i chiński dziennikarz zajęli się „murem romansów” i przesłuchali kilkoro turystów, którzy unisono zachwycają się składającymi pokłony pielgrzymami.
Zawsze chciałam wybrać się do Chengde. Nie dla letniej rezydencji Qingów, ale pałaców Dalajlamy („małej Potali”) i Panczenlamy ufundowanych przez jednego z cesarzy tej dynastii. Niedawno to marzenie (oddalone o jakieś dwieście kilometrów od Pekinu) udało mi się zwiedzić w towarzystwie cudzoziemskiego kolegi. Chengde upodobali sobie jako letnisko i uzdrowisko mongolscy oraz mandżurscy władcy tego kraju, dziś jednak trudno tam o jakąkolwiek „mniejszość etniczną” (poza, ma się rozumieć, broszurkami dla turystów). Po drodze człowiek w moro próbował sprzedać znajomemu teleskop, który jakoby odsłużył swoje w artylerii Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Znawca Tybetu, sinolog skusić się nie dał. Jak się jednak okazało, dżentelmen z przyrządem astronomicznym tylko otwierał paradę oszustów (przygotowuje na to zresztą wpuszczenie Chengde w jakąkolwiek wyszukiwarkę).
Dwudziestopięcioletni pisarz Pema Rinczen (pisze jako „Trujący cierń”) pochodzi z Draggo w Kardze, w Sichuanie; 5 lipca przyszli po niego funkcjonariusze tamtejszego Biura Bezpieczeństwa Publicznego.
Ciągle mam w głowie te słowa z artykułu sprzed trzech lat: „igrzyska przypieczętowały los starego Pekinu, który przetrwał wojny i rewolucje. Buldożery i deweloperzy masakrują cesarskie miasto”. Chiński architekt pisze, że w pogoni za rozwojem na wielką skalę „miasto zdążyło już stracić historyczny kontekst”. Mimo to, przeżywszy w nim tyle lat, mogłam się przekonać, że Tybet spotyka się tu na każdym kroku.
Sześćdziesiąt lat temu, 23 maja 1951 roku, przedstawiciele kaszagu z Ngabo Ngałangiem Dzigme na czele zostali zmuszeni do podpisania w Pekinie tak zwanej „Siedemnastopunktowej ugody”. „Po gwałtownej reakcji strony tybetańskiej – wspomina Phuncog Łangjal – rozzłościł się i Li Weihan. »Jeśli tak wygląda wasze stanowisko, pakujcie się i w drogę«, powiedział. Przesłanie było najzupełniej jasne: armia wyzwoli Tybet siłą”. (Li był głównym reprezentantem rządu Chin.)
Kiedy pada hasło „rewolucja kulturalna”, przed oczami stają ruiny klasztoru Ganden. Za jego zagładę często – i niesprawiedliwie – wini się lokalną ludność. Bardzo chciałam zrozumieć, co tam zaszło, i przed kilku laty – uzbrojona w zdjęcia zrobione przez mojego ojca – przeprowadziłam jakieś siedemdziesiąt wywiadów ze świadkami tamtych wydarzeń. Dopiero ich słowa uprzytomniły mi skalę tragedii walki z „siłami zła”.
Pewnego gorącego, wyjątkowo dusznego pekińskiego popołudnia znajomy z Tokio zapytał mnie, jaki wpływ miała na Tybet Rewolucja Xinhai, przypominając przy okazji, że w tym roku obchodzimy stulecie tamtych wydarzeń. Chiny zdają się o to w ogóle nie dbać, zajęte entuzjastycznym reanimowaniem i promowaniem „czerwonej klasyki” z okazji dziewięćdziesiątki Komunistycznej Partii Chin. Choć nowe państwo narodowe wyrosło na gruzach imperium mandżurskiego, najwyraźniej nie ma chętnych do składania podziękowań za obalenie starego reżimu.
Protesty, które przetoczyły się przez Tybet trzy lata temu, natchnęły do wynurzeń zatrzęsienie dyżurnych akademików i pisarzy.
Profesorowie Wang Hui (ten akurat nie udaje znawcy Tybetu) z Uniwersytetu Tsinghua oraz Shen Weirong (tu już ekspert pełną gębą) z Uniwersytetu Renmin rzucili się do piór piętnować i smagać „zachodni kompleks” i „mit Shangri-li” jako tajemniczy „orientalizm”.